Wyruszając
w stronę Chinatown, wprost promieniowałam entuzjazmem. Cieszyłam się, że tak
szybko udało mi się trafić na dobry trop i że nie musiałam uciekać się do
pomocy Morgensterna lub Lightwoodów. Naiwnie wierzyłam, że wszystko ułoży się
idealnie po mojej myśli, i niemal podskakiwałam w drodze do metra.
Na
miejscu już na pierwszy rzut oka bez trudu zrozumiałam, skąd wzięła się nazwa
dzielnicy. Z każdej strony otaczały mnie szyldy zapisane niezrozumiałymi
azjatyckimi alfabetami, wiszące najczęściej nad wystawami sklepików z
wszelkiego rodzaju bibelotami lub nad drzwiami restauracji, od których bił
wyraźny aromat smażonego jedzenia. To przypomniało mi, że nadeszła pora na
lunch, i choć zapach tłuszczu nie sugerował najlepszego posiłku na świecie, nie
miałam czasu wybrzydzać. Weszłam do pierwszej z brzegu knajpki, zamówiłam
losowo wybraną potrawę, której nazwa zawierała kurczaka, i pospiesznie zjadłam,
ledwie zwracając uwagę na smak. Jak na skrzydłach wyleciałam z lokalu i
zaczęłam krążyć po całej dzielnicy.
Szybko
dotarło do mnie, że zadanie nie będzie takie proste, jak mi się początkowo
wydawało. Rozglądałam się uważnie, szukając podejrzanego budynku, migotliwej
osłony czaru czy wreszcie potencjalnego wilkołaka. W ten sposób wyglądałam jak
kolejna z tłumu turystek, więc nie zwracałam na siebie szczególnej uwagi. Miałam
jednak ten problem, że… nie do końca wiedziałam, jak rozpoznać likantropa.
Mówiły o tym podręczniki, wspominali moi nauczyciele, lecz nigdy nie widziałam
żadnego na własne oczy. Podobno „to się po prostu czuło”, można było też
wyróżnić pewien charakterystyczny dla tego gatunku Podziemnych zapach, ale
zwyczajnie brakowało mi doświadczenia, żeby stwierdzić to z całą pewnością.
Ulicami Chinatown przewijało się tyle ludzi, że trudno było każdego z nich
dokładnie obwąchać i jeszcze zastanawiać się, czy to właśnie to, o czym
wspominały książki. Właściwie najlepszym potwierdzeniem byłby widok przemiany,
tylko o tym nie miałam co marzyć. Pozostawałam skazana na błądzenie po omacku.
W
ten sposób upłynęły mi trzy dni. Wstawałam wczesnym rankiem, cały dzień
bezradnie kręciłam się po chińskiej dzielnicy, a do Instytutu wracałam w nocy,
kiedy wszyscy inni już spali. Przez ten czas szczęśliwie udało mi się uniknąć
spotkania z pozostałymi Nocnymi Łowcami, niemal zapomniałam o ich istnieniu.
Przemykałam korytarzami cicho jak duch, ograniczając swój pobyt w budynku do
minimum. Działałam. Z tego byłam naprawdę dumna, lecz brak jakichkolwiek
rezultatów zaczął mi powoli odbierać energię.
W
tym czasie zdążyłam znaleźć chwilę na odwiedziny u Marie. Skontrolowałam jej
stan zdrowia, rzuciłam kilka uprzejmych zdań i popędziłam kontynuować swoją
wielką misję. Marigold wyglądała nieco lepiej niż poprzednim razem i z
przekonaniem zapewniła, że już niedługo wróci do pełni sił, co szczerze mnie
ucieszyło.
Dziś,
po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań, ostatecznie straciłam resztki
zapału. Dotarło do mnie, jak niewielką szansę miałam na osiągnięcie
czegokolwiek, nie posiadając dokładniejszych wskazówek. Najpierw dałam się ponieść
frustracji, wyrzucając sobie naiwność i głupotę, później wzięłam się w garść i
przypomniałam sobie, że nie mogę tak łatwo się poddawać. Postanowiłam wrócić do
Marie i stanąć na głowie, żeby wyciągnąć od niej więcej informacji. Może
udałoby się jej wygrzebać coś z pamięci, może dałaby radę skontaktować się z
nieuchwytnym bratem-marynarzem, a może, w akcie desperacji, spróbuję nawet
porozmawiać z jej mamą. Tu już nie chodziło o moją prywatną zemstę, od
powstrzymania Valentine’a zależały losy całego świata, jakkolwiek
melodramatycznie to brzmiało. Nie miałam prawa rezygnować, dopóki istniała
choćby najmniejsza szansa na odnalezienie tropu Morgensterna.
Dotarłam
na brooklyńskie osiedle, tym razem wyglądające już całkiem znajomo. Zadzwoniłam
i zbierałam siły na spotkanie z panią Hawn, lecz kiedy drzwi otworzyły się z
niespodziewanym impetem, nikogo za nimi nie zastałam. Zajrzałam do środka,
nabierając podejrzeń. Niemożliwe, żeby ktoś zdążył mi otworzyć i natychmiastowo
zniknąć z korytarza. To wszystko zakrawało raczej o kiepski żart, ale żadnej z
mieszkanek domu nie posądzałam o takie poczucie humoru. W takim razie… demony?
Przyszły zemścić się na Marie za śmierć jednego z nich czy po prostu zagrać mi
na nosie?
Nagle
ogarnęła mnie przytłaczająca fala niepokoju. Mięśnie napięły się, gotowe na
odparcie ataku, a w dłoni skutkiem odruchu szybkiego jak myśl wylądował
sztylet. Ruszyłam na górę, z trudem hamując pęd, by nie zaniedbać ostrożności.
Nie zamierzałam dać się złapać w zasadzkę. Dosłownie wskoczyłam do pokoju Marie,
tłumiąc w sobie paniczną obawę, że zastanę w łóżku tylko zakrwawione szczątki.
Błyskawicznie ogarnęłam spojrzeniem całe pomieszczenie w poszukiwaniu
nieznanego przeciwnika… i osłupiałam.
Marie
owszem, znajdowała się w łóżku, ale była jak najbardziej żywa, a nawet trzymała
się lepiej niż ostatnim razem – zamiast bezsilnie leżeć, opierała się o ścianę
w pozycji półsiedzącej. Obok niej znajdowała się druga dziewczyna, w swobodnej
pozie rozłożona na kołdrze, i przyglądała mi się z wyraźną drwiną. Jej owalną,
opaloną na złoto twarz otaczały gęste ciemnobrązowe loki, ponadto miała
hipnotyzujące oczy, obrysowane czarną jak smoła kredką. Zdecydowanie nie
wyglądała na spokrewnioną z Marigold.
-
No, no, no – powiedziała przeciągle lekko nosowym głosem. – Normalnie bym
zapytała, ale takim wejściem nie zostawiłaś miejsca na wątpliwości. Ty musisz
być tą Nocną Łowczynią.
Zeskoczyła
z łóżka i zrobiła kilka kroków w moją stronę, taksując mnie nachalnym
spojrzeniem. Taka bezpośredniość tylko przedłużyła moje zaskoczenie. Powoli
schowałam sztylet i dumnie się wyprostowałam.
-
Tak, jestem Nocną Łowczynią – odparłam wyniośle. Następnie zwróciłam się do
Marigold. – Nie mogę uwierzyć, że wszystko wypaplałaś… Obiecałaś!
-
Och, od kiedy Nefilim zachowują się tak skromnie? Podobno uratowałaś jej życie,
chyba nie chciałabyś zachować takiego czynu w sekrecie.
Kpiny
z Nocnych Łowców równały się natychmiastowemu minusowi w mojej ocenie nowych
znajomych… a ta dziewczyna już na starcie nie otrzymała zbyt wielu punktów.
Postanowiłam chwilowo ją zignorować, zbyt wstrząśnięta zdradą Marie. A już
myślałam, że można jej zaufać! Pierwszy raz tak szybko komuś uwierzyłam i
oczywiście od razu dostałam nauczkę.
-
Spokojnie, Sky – powiedziała łagodnie. Anielski głosik, anielska buźka,
anielski uśmieszek… Akurat. Więcej nie dam się nabrać. – Nie zdradziłam waszego
sekretu, ona wie… Zawsze wiedziała. Poznaj moją przyjaciółkę, czarownicę…
-
Tallulah Morgan – wpadła jej w słowo szatynka.
-
Skyeline Wayland – burknęłam własne nazwisko, ale nawet nie próbowałam podać
jej ręki. – Nic mi nie wspominałaś, że kolegujesz się z Podziemnymi – zwróciłam
się do Marie bardzo urażonym tonem.
-
Pytałaś, skąd się dowiedziałam, i powiedziałam ci prawdę. Tallie poznałam dużo
później, więc nie miało to chyba dla ciebie takiego znaczenia…?
-
Wszystko może mieć dla mnie
znaczenie.
Teraz
to ja dokładnie obejrzałam Tallulah bez najmniejszego skrępowania. Skoro sama
nie miała zahamowań, ja też nie uważałam ich za konieczne.
Nie
przestając rzucać drwiących spojrzeń – a może to tylko ta kredka robiła takie
wrażenie? – dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy, odsłaniając spiczaste, elfie
uszy.
-
Tego szukałaś?
Skinęłam
głową. Tak, tego potrzebowałam – znaku, jaki nosiły wszystkie Dzieci Lilith,
choć u każdego mógł on wyglądać inaczej. Niektórzy mieli szponiaste pazury,
inni kolorową skórę, ogon lub, tak jak Tallulah, nietypowe uszy. Dopiero teraz
mogłam uznać, że dziewczyny mówiły prawdę i rzeczywiście miałam do czynienia z
czarownicą z krwi i kości. To wiele wyjaśniało. Na przykład drzwi samoczynnie
otwierające się na przyjście gościa… lub wyjątkowo efektywną kurację Marie.
Może i ziołowe leki działały bez porównania słabiej w porównaniu z naszymi iratze, ale odrobina magicznej pomocy
bez wątpienia wspomogłaby ich skuteczność.
-
Więc naprawdę istniejecie – mruknęła Tallulah. Nie byłam pewna, czy sobie ze
mnie kpiła, czy mówiła zupełnie poważnie. – Nieeesamowiteee. I nawet macie te swoje tatuaże, no odjazdowe!
– wykrzyknęła, przyglądając się pokrywającym moje ramiona Znakom. – Zawsze chciałam
sobie zrobić tatuaż. Marie ciągle powtarza mi, że to głupie i pożałowałabym po
kilku latach. Powiedz jej, jakie tatuaże są fajne!
Za
jej zblazowanym przeciąganiem głosek krył się entuzjazm godny małej
dziewczynki. O ile mała, niewinna dziewczynka miałaby takie mroczne spojrzenie,
po kilka srebrnych kółek w uszach i kurtkę z czarnej skóry.
-
Jeśli chodzi ci o runy, to powinnaś wiedzieć, że nie możesz ich nosić –
zauważyłam chłodno. – Zaszkodziłyby ci. Nie rysujemy ich dla ozdoby, każdy ma
swoje znaczenie.
Tallulah
przewróciła oczami.
-
Przecież wiem. Chodziło mi o zwykłe,
ludzkie tatuaże. Nieszkodliwe obrazki na skórze, bez całej tej waszej
anielskiej otoczki.
Przyziemni
mieli własne runy, tyle że pozbawione mocy? Po co w takim razie by ich używali?
Wzruszyłam ramionami. Od początku pobytu w Nowym Jorku ciągle dowiadywałam się
czegoś, czego wcześniej sobie nawet nie wyobrażałam. Rzeczywisty, ludzki świat
coraz bardziej mnie zaskakiwał. Miałam tylko nadzieję, że te całe tatuaże naprawdę były bezpieczne. Doskonale
zdawałam sobie sprawę, co czekałoby Przyziemnych, którzy spróbowaliby użyć mocy
Znaków z Szarej Księgi.
Szatynka
wróciła na łóżko Marie. Swoboda, z jaką się tu zachowywała, wskazywała, że
naprawdę muszą być bardzo zżyte. Albo że swoim temperamentem przytłacza biedną,
spokojną Marigold… ale nie, dziewczyna wcale nie wyglądała na zastraszoną. W
błękitnych oczach igrały iskierki prawdziwej radości, znacznie silniejsze od
łagodnej uprzejmości, którą raczyła mnie przy naszych poprzednich spotkaniach.
I choć do tej pory zawsze czułam się tak dobrze w tym domu, o wiele lepiej niż
w nieprzyjaznym Instytucie, w obecności Tallulah spadłam do roli piątego koła u
wozu. Nienawidziłam tego stanu. Zazwyczaj po prostu nie narzucałam się ludziom,
którzy nie byli mi do niczego potrzebni, a oni nie mieli powodu, by zamęczać
mnie swoją obecnością. Nie należałam do najprzyjemniejszego towarzystwa. Teraz
też najchętniej bym się zwyczajnie wycofała i pozwoliła dwóm przyjaciółeczkom
napawać się sobą do woli.
Naprawdę
miałam ochotę wyjść i jeszcze trzasnąć drzwiami, ale przecież nie przyszłam tu
ot tak, w odwiedziny. Kolejny raz z powodu Valentine’a musiałam przełamać
własne zahamowania i zrobić coś, czego normalnie nawet bym nie próbowała.
Zawsze chciałam być dobrą Nocną Łowczynią i w głębi ducha liczyłam, że te moje
drobne nowojorskie poświęcenia do tego się przyczynią, jakoś odkupią lata
zupełnej nieprzydatności w Alicante. Zacisnęłam zęby i zastanowiłam się, jak
zagaić temat pod ciężarem ciemnego spojrzenia czarownicy. Bardzo skutecznie
mnie dekoncentrowała. Może należało zacząć prosto z mostu…
Głupia!
Zastanawiałam się, jak tu dorwać nieznanego, tajemniczego wilkołaka, podczas
gdy pod nosem mam najprawdziwszą czarownicę.
Co prawda raczej antypatyczną, ale skoro byłam zdolna do współpracy z Jonathanem
Morgensternem, czy mogłam trafić na kogoś gorszego? Owszem, tamten epizod nie
zakończył się sukcesem, jednak teraz musiałam lepiej to rozegrać.
-
Marie, niestety nie udało mi się znaleźć twojego ojca – zaczęłam spokojnie. –
Obawiam się, że bez dokładniejszych wskazówek pozostanie to niemożliwe.
-
Kazałaś jej szukać tego zatęchłego psa? Nic mi nie mówiłaś!
Oburzenie
Tallulah sprawiło mi niespodziewaną satysfakcję. Najwidoczniej ona też nie
wiedziała wszystkiego. Uniosłam kącik
ust w krzywym uśmieszku, znaczącym „patrz, mam dostęp do takiej jej części, o
której nawet nie miałaś pojęcia”. Szybko jednak przypomniałam sobie, że
okazywanie wyższości w tej chwili nie było mi na rękę, i postarałam się
przybrać przyjazny wyraz twarzy. Chyba nie wyszło mi idealnie, ale przynajmniej
oddaliłam się od wyraźnej wrogości.
Marigold
wyjaśniła, w jakich okolicznościach pojawił się między nami temat wilczego
tatuśka, a ja mimochodem zastanowiłam się, nad obelgą użytą przez Tallulah.
Takie sformułowanie dobrze brzmiałoby w ustach wampira, niechęć między tymi
dwoma gatunkami była wręcz legendarna, a rozsądni czarownicy zwykle unikali
niepotrzebnych sporów. Chyba że dany wilkołak miał nieszczęście zranić ich najlepszą
przyjaciółkę, hm, tak, to mogło usprawiedliwiać chłodne podejście.
-
Bardzo mi przykro, ale naprawdę nic więcej nie wiem – odezwała się Marie z
prawdziwym żalem.
Przez
kilka chwil udawałam zamyślenie, przyglądając się obu dziewczynom zza zasłony rzęs.
Gotową odpowiedź miałam na końcu języka, lecz chciałam, żeby mój pomysł
wyglądał na spontaniczny.
-
Właściwie… jest coś, co mogłabyś zrobić.
Marie
natychmiast spojrzała na mnie z zainteresowaniem. Tak, jak się spodziewałam,
bez wahania okazywała chęć pomocy. Może wcale nie pomyliłam się w ocenie. Może
naprawdę była słodką, uprzejmą dziewczynką, tylko pechowo dobierała przyjaciół.
Tym razem jednak mogła zrobić z tego dobry użytek.
Odnosiłam
niejasne wrażenie, że posuwam się teraz do bezczelnej manipulacji, a Marigold
była ostatnią osobą, która zasługiwała na takie traktowanie. Nigdy nie miałam w
zwyczaju uciekać się do tego typu metod, ale teraz dopadła mnie skrajna
desperacja. Widmo Valentine’a wisiało mi nad głową i niewiele rzeczy mogłoby
mnie powstrzymać przed próbą storpedowania jego diabelskich planów. Jak to
mówią… cel uświęca środki.
-
Przyjaźnisz się z czarownicą. Nigdy nie chodziło mi konkretnie o twojego ojca,
nada się jakikolwiek Podziemny, a to jest doskonała okazja… O ile Tallulah
zgodziłaby się mi pomóc.
Obie
wyczekująco spojrzałyśmy na szatynkę. Zachowała niewzruszony wyraz twarzy,
jedynie w brązowych oczach pojawiła się zwiększona czujność.
-
Jaki rodzaj pomocy masz na myśli? – zapytała powściągliwie.
-
Właściwie nic wielkiego. Potrzebuję informacji, muszę pokręcić się w miejscu,
gdzie spotkam dużo Podziemnych. Najlepiej rozmownych.
Tallulah
ponownie opuściła tapczan. Stanęła naprzeciwko mnie, opierając ręce na biodrach
i emanując pewnością siebie. To zdecydowanie poprawiło jej pozycję w negocjacjach.
Wydawała się gotowa podbić cały świat i każdy element jej wyglądu, od stroju po
minę, dobitnie to potwierdzał. W porównaniu do niej sprawiałam wrażenie szarej
myszki, ale w głębi ducha też miałam charakterek. Powinnam jednak zacząć po
dobroci.
-
I do takiego celu potrzebujesz specjalnego wsparcia? – W głosie czarownicy
brzmiała podejrzliwość.
Marie
pospieszyła z wytłumaczeniem, że Nowy Jork to dla mnie nieznane miasto. Jej
słowa chyba skuteczniej przekonały Tallulah, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek
próby mojego autorstwa. W tym momencie poczułam szczere zadowolenie, że miałam
ją po swojej stronie.
Jednak
to nie był koniec wątpliwości Tallulah. Musiałam ją jeszcze solennie zapewnić,
że moja misja nie ma na celu wtrącania się w sprawy Podziemnych i w ogóle, że
nie wpędzę jej w ten sposób w żadne kłopoty. Zdaje się, że absolutnie nikt nie
przepadał za ingerencjami Nocnych Łowców. A kiedyś mi się wydawało, że jesteśmy
uwielbiani i szanowani za swoją pracę… Nie żebym tych wyrazów uznania
szczególnie potrzebowała, ale podejrzliwość i niechęć na każdym kroku nie
ułatwiała mi pracy.
Czarownica
wciąż wyglądała sceptycznie. Rzuciła pytające spojrzenie przyjaciółce.
-
Uratowała mi życie – oświadczyła Marie z nutą bezradności w głosie. – Mam u
niej dług. Jeżeli mogłabyś pomóc mi go spłacić… Poza tym, no wiesz. To Nocni
Łowcy – dodała ogólnikowo, jakby to bardzo wiele wyjaśniało.
-
Marie, wiesz przecież, że zrobiłabym dla ciebie wszystko – zadeklarowała
żarliwie Tallulah. – I masz rację. Magnus zawsze powtarza, że z Nefilim lepiej
pozostawać w dobrych stosunkach.
Odetchnęłam
z ulgą. Nie zamierzałam się poddać, dopóki nie wyciągnę od niej zgody, ale
spodziewałam się, że pójdzie mi znacznie trudniej.
-
Czyli mi pomożesz? – upewniłam się.
Tallulah
zmierzyła mnie wzrokiem.
-
Spotkamy się o dwudziestej. Może być pod Instytutem? Zawsze chciałam zobaczyć
Instytut, ale jakoś nie było mi po drodze. Tylko ubierz się… odpowiednio.
Serce
zabiło mi mocniej. Dziś wieczorem! Po raz kolejny wracałam do gry i po raz
kolejny buchałam entuzjazmem. Jak za każdym razem, byłam przekonana, że pójdzie
mi wręcz koncertowo. Jak mogłoby być inaczej, skoro moją przewodniczką została
rasowa czarownica, a wybierałam się prosto do jakiejś nowojorskiej kryjówki
Podziemnych? Musiałam tylko się ubrać…
-
Odpowiednio… do czego? – zdziwiłam się. Tego mglistego określenia zupełnie nie
zrozumiałam.
-
Wyjściowo – wytłumaczyła Tallulah ogólnikowo.
Nerwowo
przełknęłam ślinę.
-
Masz na myśli… suknię balową? – Nienawidziłam sukien. Nienawidziłam bali.
Czarownica
westchnęła ciężko, jakby moja propozycja była szczególnie głupia. Oczywiście,
że była, ale odpowiadałam tylko na jej sugestię.
-
Mam na myśli imprezę – powiedziała z naciskiem. – Chyba dasz radę?
***
W
ustach Tallulah brzmiało to tak prosto! Wiedziałam, że trochę sobie ze mnie
kpiła, więc za nic w świecie bym się nie przyznała, jak naprawdę postrzegam to
postawione przede mną miniaturowe wyzwanie. Nie miałam bladego pojęcia o
nowojorskich „imprezach”, wywnioskowałam tylko, że skrajnie różnią się od eleganckich
uroczystości w Alicante. Na takie okazje idealnie nadawała się moja jedyna
wyjściowa sukienka, długa, kremowa kreacja z jedwabiu. Skoro jednak tego stroju
powinnam się wystrzegać, nie miałam wielkiego wyboru. Zawartość mojej szafy
porażała minimalizmem – posiadałam przede wszystkim proste bluzki i równie
niewyszukane dżinsy. Gdzieś pod tymi ciuchami walały się też dwie nieużywane
spódnice, które uważałam za zbyt niepraktyczne, by katować się ich noszeniem.
Wielu spośród opiekujących się mną Nocnych Łowców, starszych ludzi o nieco
staroświeckich poglądach, wmawiało mi, że kobiecie nie wypada wkładać spodni,
ale nie potrafiłam się z nimi zgodzić. Jako Nefilim na pierwszym miejscu byłam
wojownikiem, więc preferowałam ubiór godny właśnie wojownika. Z drugiej strony
Isabelle ubierała się bardzo kobieco, a zawsze wydawała się gotowa do walki.
Może więc spódnice dawały się oswoić…?
Zdecydowałam
się na ustępstwo ten jeden raz. Przygotowałam jedną ze spódnic, długą do połowy
łydki, mocno rozkloszowaną, w jednolitym ciemnoniebieskim kolorze. Do tego
dobrałam prosty, błękitny t-shirt. Całość wyglądała moim zdaniem całkiem
nieźle, efekt psuły jednak sportowe, granatowe trampki. Brakowało mi zabójczego
obuwia Isabelle, które lepiej pasowałoby do tego stylu ubierania, jednak nawet
gdybym skusiła się na efektowne szpilki, nie potrafiłabym w nich swobodnie się
poruszać. Wyglądały na koszmarnie niewygodne, a ja nie miałam wystarczającej
wprawy. W Alicante kiedyś nosiłam eleganckie buty, pożyczone dla mnie specjalnie
na okazję jakiegoś balu, i choć daleko im było do wysokości obcasów Izzy,
wiedziałam, że nie dałabym w nich rady biec odpowiednio szybko w razie
niespodziewanego ataku.
Fatalnie
się czułam z odsłoniętymi łydkami. Nagle okazało się, że z odkrytymi rękami, nogami,
brakiem paska czy okrycia wierzchniego bardzo trudno dyskretnie wyposażyć się w
broń. Może to dlatego Isabelle uciekała się do takich środków jak śmiercionośna
biżuteria. Ta myśl przypomniała mi, że na parapecie wciąż leżały jej
bransoletki. Dzisiaj mogłam zrobić z nich świetny użytek, wzbogacając strój o
bardziej „imprezowy” element, a przy okazji zapewniając sobie choćby minimalną
ochronę. Zdecydowałam się też umocować po jednym sztylecie na każdym udzie przy
pomocy specjalnej opaski. Co prawda sięganie głęboko pod spódnicę w wirze walki
wydawało mi się skrajnie niewygodne, ale lepsza taka broń niż żadna. Czułam, że
to żałośnie mało, jednak jak na razie nie zamierzałam niczego wyciągać z
Podziemnych torturami. Miałam tylko nadzieję, że nie czeka mnie jakiś nagły
atak.
Ciekawa
byłam, jak radziło sobie Clave. Czy Konsul otrzymał moją wiadomość? Wciąż nie
dostałam od niego odpowiedzi, więc nie mogłam mieć pewności. Może powinnam
zostawić sprawę Valentine’a w ich rękach. Może to naprawdę było za wiele jak na
jedną, niedoświadczoną szesnastolatkę. Czym jednak w takim razie bym się
zajęła? Wróciłabym do Alicante, żeby siedzieć w bezpiecznej fortecy i walczyć
jedynie z wyimaginowanym przeciwnikiem podczas treningów? Nie potrafiłabym
wieść takiej spokojnej egzystencji, kiedy miałam już świadomość, w jak
poważnych tarapatach się znaleźliśmy. Może i nic tu nie osiągnę, ale może…
tylko może… uda mi się choć trochę pomóc? Jeśli moja obecność w jakikolwiek
sposób przyczyni się do pokonania Valentine’a, nie będę miała wątpliwości, że
warto było pozostać w Nowym Jorku. Choćby sam fakt, że gdzieś tu się kręciłam i
odwracałam jego uwagę od głównych sił Clave mógł okazać się pomocny.
Zostało
mi jeszcze trochę czasu do umówionego spotkania, więc wyjęłam plan miasta i
zaczęłam szukać na niej znajomych miejsc. Krążyłam palcem po plątaninie
uliczek, wypatrując zapamiętanych nazw i charakterystycznych punktów. Zdążyłam
już świetnie zapoznać się z okolicami Chinatown, swobodnie czułam się też w tym
małym kawałeczku Brooklynu, który obejmował osiedle Marigold. Central Park
tylko mgliście kojarzyłam, nie miałam jeszcze okazji spokojnie przejść się
wszystkimi jego alejkami. Z Upper East Side, jak nazywała to mapka, czyli
majestatycznej dzielnicy wieżowców, w której znajdował się Instytut, dobrze
poznałam tylko najbliższą okolicę. Pamiętałam jedynie te ulice, którymi
przechodziłam przynajmniej kilka razy, w innych natomiast wciąż się gubiłam. A
mapa obfitowała jeszcze w tyle miejsc, które stanowiły dla mnie białą plamę!
Miałam wrażenie, że choćbym spędziła resztę życia w Nowym Jorku, nie udałoby mi
się trafić do każdego z zakamarków miasta. W jednym z nich być może teraz czaił
się Valentine, dopinając na ostatni guzik swój złowrogi plan. Nie wiedziałam,
ile minie czasu, nim wcieli go w życie, ani na co jeszcze czeka. Nie miałam
nawet pojęcia, czy wciąż przebywał w Nowym Jorku, czy udało mi się go
skutecznie przepłoszyć.
Zerknęłam
na zegarek. Dochodziła ósma. Najwyższa pora, żeby pozostawić wszelkie domysły i
spróbować dowiedzieć się o Valentinie czegoś konkretnego.
*
*
*
Nihil
novi można by powiedzieć – utrzymuję od lat swoje stałe (mocno powolne) tempo,
ale jestem, coś tam tworzę i to się liczy, choć przecież chciałoby się iść do
przodu znacznie szybciej. Tradycyjnie mam też zaległości gdzieniegdzie na
blogach, ale już zaczęłam nadrabianie (co też może trochę potrwać…), więc
koniec końców na pewno wszystko przeczytam.
Zgodnie
z myślą, że skoro już jesteśmy na blogspocie, to czemu by nie skorzystać z jego
opcji, zapraszam Was do obserwowania bloga. Nie zamierzam przy tym rezygnować z
możliwości tradycyjnej subskrypcji, no chyba, że ktoś poprosi o wykreślenie ;)
Pozdrawiam
;)
Pierwsza <3
OdpowiedzUsuń<3
UsuńHej, Cassandro. Jak tam życie płynie? Ja na razie żyję zasadą "byle do świąt". No a skoro wpadł mi w rączki luźniejszy poniedziałek, to wpadłam poczytać Twojego farfocla. Na razie połknęłam tekst od prologu do rozdziału trzeciego, ale na pewno wrócę po więcej ;)
OdpowiedzUsuńZanim się jeszcze wypowiem, co myślę o opowiadaniu, powiem, że czcionka jest maluteńka w pierwszym rozdziale, co pewnie wiesz. W każdym razie ciężko to czytać.
To tak, prolog dał mi jedynie posmak opowiadania, które tu piszesz i dopiero w rozdziale pierwszym odetchnęłam głęboko i rozsiadłam się wygodnie do czytania. Już pierwsze akapity przypomniały mi dlaczego nadal do Ciebie zaglądam i nadal uwielbiam czytać Twoje teksty.
W sumie najbardziej urokliwą częścią Twoich opowiadań są opisy. Te najbardziej przyziemnych czynności, te opisujące otoczenie czy atmosferę danego miejsca. Uwielbiam je. I czytając notuję sobie w myślach Twój dobór słów w niektórych momentach, bo sama bym tego tak dobrze nie ujęła.
Lubię Twoją Skyeline. Lubię jej charakterek i reakcje na różne osobowości i różne rodzaje przekomarzania (Izzy vs Jace). I zdjęcia, które bohaterom wybrałaś są bardzo klimatyczne. Poza tym, zastanawiam się czy wyszukiwałaś informacji i zdjęć Nowego Jorku do opowiadania, żeby było autentycznie.
roz 1. Zaciągnięte szarymi chmurami niebo żadnemu miejscu nie przydawało uroku. - a może dodawało? Przydawało jakoś dziwnie mi brzmi. Jak się czepiam, to zignoruj xD
roz 3. W ten sposób dotarłam nieco przed czasem, więc wbiłam wzrok w wyblakłą kwiecistą tapetę i zajęłam się czekałam. - hmm, zajęłam się czekaniem? Nie jestem pewna, co chciałaś tu powiedzieć ^^ Jesteśmy rodziną i nie podoba mi się, że jakaś nadęta snobką, która świata poza końcem swojego nosa nie widzi, naskakuje na niego za sam fakt istnienia. - snobka. To takie tam literówki, nic poważnego.
Na koniec jeszcze dodam, że dziwnie tak przeskoczyć z książki po angielsku do fanficka po polsku. Muszę się do niektórych nazw poprzyzwyczajać i kupić kolejne tomy sagi ^^ Ale na razie kończę Hobbita, bo film wychodzi (jeeej ^^).
Na razie to tyle ode mnie. Spodziewaj się mnie z komentarzami do kolejnych rozdziałów, jak już je ogarnę. A wtedy się wpiszę do subskrypcji i będę na bieżąco, jak porządna czytelniczka xD
Pozdrawiam serdecznie
Witam ponownie ^^ Tym razem przychodzę z inną sprawą. Otóż, nie mam pojęcia czy się bawisz w takie rzeczy, ale nominowałam Twojego bloga do czegoś takiego, co się zwie Liebster Awards. Więcej informacji znajdziesz tutaj: http://biblioteka-wyobrazni.blogspot.co.uk/2012/08/liebster-award.html
UsuńPozdrawiam serdecznie i Wesołych Świąt!
Hej, Jaelithe, naprawdę miło Cię tu widzieć, choć być może moja późna odpowiedź wcale na to nie wskazuje. Chyba naprawdę działam falowo – tu się bardziej zaangażuję w blogowanie, tam na kilka tygodni w ogóle o nim zapomnę… W każdym razie mam nadzieję, że rzeczywiście pewnego dnia wrócisz do kolejnych rozdziałów ;)
UsuńTak, wiem, z tą czcionką mam problemy od początku, żadna z metod na nią nie działa, mogłabym ją tak trochę „na chama” powiększyć w ustawieniach postu, tyle że wtedy też nie wygląda to za dobrze, bo kolejne linijki niemalże na siebie nachodzą.
Niezwykle miło mi czytać takie pochlebne słowa, zwłaszcza, że mi samej trudno obiektywnie spojrzeć na własny tekst i nie jestem pewna, co mi wychodzi naprawdę dobrze, a co nie do końca. I cieszę się, że Sky przypadła Ci do gustu – bądź co bądź to moja własna postać, więc jest dla mnie szczególnie ważna na tle bohaterów „pożyczonych” z książki. A biorąc pod uwagę, że piszę w pierwszej osobie, Skyeline, jej charakter, sposób myślenia i patrzenia na świat – to wszystko nabiera dużego znaczenia dla tego opowiadania.
I owszem, starałam się poszukać trochę informacji o miejscu akcji, google’owe zdjęcia czy mapy okazują się w takich chwilach bardzo przydatne… choć pewnie najlepiej by było, gdybym znała miejsce akcji z własnego doświadczenia, wtedy najskuteczniej mogłabym uchwycić jego charakter.
Dziękuję za spostrzegawczość, myślę, że słowo „przydawać” nie jest błędem, znaczy mniej więcej to samo, co „dodawać”, choć chyba rzeczywiście jest dosyć rzadkie, natomiast druga i trzecia uwaga to jak najbardziej moje zagapienie, pewnie przeformułowałam zdanie w ostatniej chwili ^^
Haha, to zapewne musi być inne uczucie, trzeba się połapać wśród nowych nazw własnych i w ogóle… Ja miałam odwrotną sytuację, czytałam całą serię po polsku, ale gdy wyszedł tom piąty, to stwierdziłam, że nie chce mi się czekać na tłumaczenie i zamówiłam po angielsku ;D
Dziękuję bardzo za komentarz i mam nadzieję na kolejne wizyty ;)
I dziękuję bardzo za nominację, niezwykle mi miło, że tak mnie wyróżniłaś ;) Co prawda nie jestem teraz w nastroju na takie pytaniowe zabawy, ale kto wie, może kiedyś mnie natchnie, żeby do tych pytań wrócić ;)
Pozdrawiam serdecznie ;*