Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

wtorek, 13 listopada 2012

Rozdział dwunasty


Wyruszając w stronę Chinatown, wprost promieniowałam entuzjazmem. Cieszyłam się, że tak szybko udało mi się trafić na dobry trop i że nie musiałam uciekać się do pomocy Morgensterna lub Lightwoodów. Naiwnie wierzyłam, że wszystko ułoży się idealnie po mojej myśli, i niemal podskakiwałam w drodze do metra.
Na miejscu już na pierwszy rzut oka bez trudu zrozumiałam, skąd wzięła się nazwa dzielnicy. Z każdej strony otaczały mnie szyldy zapisane niezrozumiałymi azjatyckimi alfabetami, wiszące najczęściej nad wystawami sklepików z wszelkiego rodzaju bibelotami lub nad drzwiami restauracji, od których bił wyraźny aromat smażonego jedzenia. To przypomniało mi, że nadeszła pora na lunch, i choć zapach tłuszczu nie sugerował najlepszego posiłku na świecie, nie miałam czasu wybrzydzać. Weszłam do pierwszej z brzegu knajpki, zamówiłam losowo wybraną potrawę, której nazwa zawierała kurczaka, i pospiesznie zjadłam, ledwie zwracając uwagę na smak. Jak na skrzydłach wyleciałam z lokalu i zaczęłam krążyć po całej dzielnicy.
Szybko dotarło do mnie, że zadanie nie będzie takie proste, jak mi się początkowo wydawało. Rozglądałam się uważnie, szukając podejrzanego budynku, migotliwej osłony czaru czy wreszcie potencjalnego wilkołaka. W ten sposób wyglądałam jak kolejna z tłumu turystek, więc nie zwracałam na siebie szczególnej uwagi. Miałam jednak ten problem, że… nie do końca wiedziałam, jak rozpoznać likantropa. Mówiły o tym podręczniki, wspominali moi nauczyciele, lecz nigdy nie widziałam żadnego na własne oczy. Podobno „to się po prostu czuło”, można było też wyróżnić pewien charakterystyczny dla tego gatunku Podziemnych zapach, ale zwyczajnie brakowało mi doświadczenia, żeby stwierdzić to z całą pewnością. Ulicami Chinatown przewijało się tyle ludzi, że trudno było każdego z nich dokładnie obwąchać i jeszcze zastanawiać się, czy to właśnie to, o czym wspominały książki. Właściwie najlepszym potwierdzeniem byłby widok przemiany, tylko o tym nie miałam co marzyć. Pozostawałam skazana na błądzenie po omacku.
W ten sposób upłynęły mi trzy dni. Wstawałam wczesnym rankiem, cały dzień bezradnie kręciłam się po chińskiej dzielnicy, a do Instytutu wracałam w nocy, kiedy wszyscy inni już spali. Przez ten czas szczęśliwie udało mi się uniknąć spotkania z pozostałymi Nocnymi Łowcami, niemal zapomniałam o ich istnieniu. Przemykałam korytarzami cicho jak duch, ograniczając swój pobyt w budynku do minimum. Działałam. Z tego byłam naprawdę dumna, lecz brak jakichkolwiek rezultatów zaczął mi powoli odbierać energię.
W tym czasie zdążyłam znaleźć chwilę na odwiedziny u Marie. Skontrolowałam jej stan zdrowia, rzuciłam kilka uprzejmych zdań i popędziłam kontynuować swoją wielką misję. Marigold wyglądała nieco lepiej niż poprzednim razem i z przekonaniem zapewniła, że już niedługo wróci do pełni sił, co szczerze mnie ucieszyło.
Dziś, po kilku godzinach bezowocnych poszukiwań, ostatecznie straciłam resztki zapału. Dotarło do mnie, jak niewielką szansę miałam na osiągnięcie czegokolwiek, nie posiadając dokładniejszych wskazówek. Najpierw dałam się ponieść frustracji, wyrzucając sobie naiwność i głupotę, później wzięłam się w garść i przypomniałam sobie, że nie mogę tak łatwo się poddawać. Postanowiłam wrócić do Marie i stanąć na głowie, żeby wyciągnąć od niej więcej informacji. Może udałoby się jej wygrzebać coś z pamięci, może dałaby radę skontaktować się z nieuchwytnym bratem-marynarzem, a może, w akcie desperacji, spróbuję nawet porozmawiać z jej mamą. Tu już nie chodziło o moją prywatną zemstę, od powstrzymania Valentine’a zależały losy całego świata, jakkolwiek melodramatycznie to brzmiało. Nie miałam prawa rezygnować, dopóki istniała choćby najmniejsza szansa na odnalezienie tropu Morgensterna.
Dotarłam na brooklyńskie osiedle, tym razem wyglądające już całkiem znajomo. Zadzwoniłam i zbierałam siły na spotkanie z panią Hawn, lecz kiedy drzwi otworzyły się z niespodziewanym impetem, nikogo za nimi nie zastałam. Zajrzałam do środka, nabierając podejrzeń. Niemożliwe, żeby ktoś zdążył mi otworzyć i natychmiastowo zniknąć z korytarza. To wszystko zakrawało raczej o kiepski żart, ale żadnej z mieszkanek domu nie posądzałam o takie poczucie humoru. W takim razie… demony? Przyszły zemścić się na Marie za śmierć jednego z nich czy po prostu zagrać mi na nosie?
Nagle ogarnęła mnie przytłaczająca fala niepokoju. Mięśnie napięły się, gotowe na odparcie ataku, a w dłoni skutkiem odruchu szybkiego jak myśl wylądował sztylet. Ruszyłam na górę, z trudem hamując pęd, by nie zaniedbać ostrożności. Nie zamierzałam dać się złapać w zasadzkę. Dosłownie wskoczyłam do pokoju Marie, tłumiąc w sobie paniczną obawę, że zastanę w łóżku tylko zakrwawione szczątki. Błyskawicznie ogarnęłam spojrzeniem całe pomieszczenie w poszukiwaniu nieznanego przeciwnika… i osłupiałam.
Marie owszem, znajdowała się w łóżku, ale była jak najbardziej żywa, a nawet trzymała się lepiej niż ostatnim razem – zamiast bezsilnie leżeć, opierała się o ścianę w pozycji półsiedzącej. Obok niej znajdowała się druga dziewczyna, w swobodnej pozie rozłożona na kołdrze, i przyglądała mi się z wyraźną drwiną. Jej owalną, opaloną na złoto twarz otaczały gęste ciemnobrązowe loki, ponadto miała hipnotyzujące oczy, obrysowane czarną jak smoła kredką. Zdecydowanie nie wyglądała na spokrewnioną z Marigold.
- No, no, no – powiedziała przeciągle lekko nosowym głosem. – Normalnie bym zapytała, ale takim wejściem nie zostawiłaś miejsca na wątpliwości. Ty musisz być tą Nocną Łowczynią.
Zeskoczyła z łóżka i zrobiła kilka kroków w moją stronę, taksując mnie nachalnym spojrzeniem. Taka bezpośredniość tylko przedłużyła moje zaskoczenie. Powoli schowałam sztylet i dumnie się wyprostowałam.
- Tak, jestem Nocną Łowczynią – odparłam wyniośle. Następnie zwróciłam się do Marigold. – Nie mogę uwierzyć, że wszystko wypaplałaś… Obiecałaś!
- Och, od kiedy Nefilim zachowują się tak skromnie? Podobno uratowałaś jej życie, chyba nie chciałabyś zachować takiego czynu w sekrecie.
Kpiny z Nocnych Łowców równały się natychmiastowemu minusowi w mojej ocenie nowych znajomych… a ta dziewczyna już na starcie nie otrzymała zbyt wielu punktów. Postanowiłam chwilowo ją zignorować, zbyt wstrząśnięta zdradą Marie. A już myślałam, że można jej zaufać! Pierwszy raz tak szybko komuś uwierzyłam i oczywiście od razu dostałam nauczkę.
- Spokojnie, Sky – powiedziała łagodnie. Anielski głosik, anielska buźka, anielski uśmieszek… Akurat. Więcej nie dam się nabrać. – Nie zdradziłam waszego sekretu, ona wie… Zawsze wiedziała. Poznaj moją przyjaciółkę, czarownicę…
- Tallulah Morgan – wpadła jej w słowo szatynka.
- Skyeline Wayland – burknęłam własne nazwisko, ale nawet nie próbowałam podać jej ręki. – Nic mi nie wspominałaś, że kolegujesz się z Podziemnymi – zwróciłam się do Marie bardzo urażonym tonem.
- Pytałaś, skąd się dowiedziałam, i powiedziałam ci prawdę. Tallie poznałam dużo później, więc nie miało to chyba dla ciebie takiego znaczenia…?
- Wszystko może mieć dla mnie znaczenie.
Teraz to ja dokładnie obejrzałam Tallulah bez najmniejszego skrępowania. Skoro sama nie miała zahamowań, ja też nie uważałam ich za konieczne.
Nie przestając rzucać drwiących spojrzeń – a może to tylko ta kredka robiła takie wrażenie? – dziewczyna odgarnęła włosy z twarzy, odsłaniając spiczaste, elfie uszy.
- Tego szukałaś?
Skinęłam głową. Tak, tego potrzebowałam – znaku, jaki nosiły wszystkie Dzieci Lilith, choć u każdego mógł on wyglądać inaczej. Niektórzy mieli szponiaste pazury, inni kolorową skórę, ogon lub, tak jak Tallulah, nietypowe uszy. Dopiero teraz mogłam uznać, że dziewczyny mówiły prawdę i rzeczywiście miałam do czynienia z czarownicą z krwi i kości. To wiele wyjaśniało. Na przykład drzwi samoczynnie otwierające się na przyjście gościa… lub wyjątkowo efektywną kurację Marie. Może i ziołowe leki działały bez porównania słabiej w porównaniu z naszymi iratze, ale odrobina magicznej pomocy bez wątpienia wspomogłaby ich skuteczność.
- Więc naprawdę istniejecie – mruknęła Tallulah. Nie byłam pewna, czy sobie ze mnie kpiła, czy mówiła zupełnie poważnie. – Nieeesamowiteee.  I nawet macie te swoje tatuaże, no odjazdowe! – wykrzyknęła, przyglądając się pokrywającym moje ramiona Znakom. – Zawsze chciałam sobie zrobić tatuaż. Marie ciągle powtarza mi, że to głupie i pożałowałabym po kilku latach. Powiedz jej, jakie tatuaże są fajne!
Za jej zblazowanym przeciąganiem głosek krył się entuzjazm godny małej dziewczynki. O ile mała, niewinna dziewczynka miałaby takie mroczne spojrzenie, po kilka srebrnych kółek w uszach i kurtkę z czarnej skóry.
- Jeśli chodzi ci o runy, to powinnaś wiedzieć, że nie możesz ich nosić – zauważyłam chłodno. – Zaszkodziłyby ci. Nie rysujemy ich dla ozdoby, każdy ma swoje znaczenie.
Tallulah przewróciła oczami.
- Przecież wiem. Chodziło mi o zwykłe, ludzkie tatuaże. Nieszkodliwe obrazki na skórze, bez całej tej waszej anielskiej otoczki.
Przyziemni mieli własne runy, tyle że pozbawione mocy? Po co w takim razie by ich używali? Wzruszyłam ramionami. Od początku pobytu w Nowym Jorku ciągle dowiadywałam się czegoś, czego wcześniej sobie nawet nie wyobrażałam. Rzeczywisty, ludzki świat coraz bardziej mnie zaskakiwał. Miałam tylko nadzieję, że te całe tatuaże  naprawdę były bezpieczne. Doskonale zdawałam sobie sprawę, co czekałoby Przyziemnych, którzy spróbowaliby użyć mocy Znaków z Szarej Księgi.
Szatynka wróciła na łóżko Marie. Swoboda, z jaką się tu zachowywała, wskazywała, że naprawdę muszą być bardzo zżyte. Albo że swoim temperamentem przytłacza biedną, spokojną Marigold… ale nie, dziewczyna wcale nie wyglądała na zastraszoną. W błękitnych oczach igrały iskierki prawdziwej radości, znacznie silniejsze od łagodnej uprzejmości, którą raczyła mnie przy naszych poprzednich spotkaniach. I choć do tej pory zawsze czułam się tak dobrze w tym domu, o wiele lepiej niż w nieprzyjaznym Instytucie, w obecności Tallulah spadłam do roli piątego koła u wozu. Nienawidziłam tego stanu. Zazwyczaj po prostu nie narzucałam się ludziom, którzy nie byli mi do niczego potrzebni, a oni nie mieli powodu, by zamęczać mnie swoją obecnością. Nie należałam do najprzyjemniejszego towarzystwa. Teraz też najchętniej bym się zwyczajnie wycofała i pozwoliła dwóm przyjaciółeczkom napawać się sobą do woli.
Naprawdę miałam ochotę wyjść i jeszcze trzasnąć drzwiami, ale przecież nie przyszłam tu ot tak, w odwiedziny. Kolejny raz z powodu Valentine’a musiałam przełamać własne zahamowania i zrobić coś, czego normalnie nawet bym nie próbowała. Zawsze chciałam być dobrą Nocną Łowczynią i w głębi ducha liczyłam, że te moje drobne nowojorskie poświęcenia do tego się przyczynią, jakoś odkupią lata zupełnej nieprzydatności w Alicante. Zacisnęłam zęby i zastanowiłam się, jak zagaić temat pod ciężarem ciemnego spojrzenia czarownicy. Bardzo skutecznie mnie dekoncentrowała. Może należało zacząć prosto z mostu…
Głupia! Zastanawiałam się, jak tu dorwać nieznanego, tajemniczego wilkołaka, podczas gdy pod nosem mam najprawdziwszą czarownicę. Co prawda raczej antypatyczną, ale skoro byłam zdolna do współpracy z Jonathanem Morgensternem, czy mogłam trafić na kogoś gorszego? Owszem, tamten epizod nie zakończył się sukcesem, jednak teraz musiałam lepiej to rozegrać.
- Marie, niestety nie udało mi się znaleźć twojego ojca – zaczęłam spokojnie. – Obawiam się, że bez dokładniejszych wskazówek pozostanie to niemożliwe.
- Kazałaś jej szukać tego zatęchłego psa? Nic mi nie mówiłaś!
Oburzenie Tallulah sprawiło mi niespodziewaną satysfakcję. Najwidoczniej ona też nie wiedziała wszystkiego. Uniosłam kącik ust w krzywym uśmieszku, znaczącym „patrz, mam dostęp do takiej jej części, o której nawet nie miałaś pojęcia”. Szybko jednak przypomniałam sobie, że okazywanie wyższości w tej chwili nie było mi na rękę, i postarałam się przybrać przyjazny wyraz twarzy. Chyba nie wyszło mi idealnie, ale przynajmniej oddaliłam się od wyraźnej wrogości.
Marigold wyjaśniła, w jakich okolicznościach pojawił się między nami temat wilczego tatuśka, a ja mimochodem zastanowiłam się, nad obelgą użytą przez Tallulah. Takie sformułowanie dobrze brzmiałoby w ustach wampira, niechęć między tymi dwoma gatunkami była wręcz legendarna, a rozsądni czarownicy zwykle unikali niepotrzebnych sporów. Chyba że dany wilkołak miał nieszczęście zranić ich najlepszą przyjaciółkę, hm, tak, to mogło usprawiedliwiać chłodne podejście.
- Bardzo mi przykro, ale naprawdę nic więcej nie wiem – odezwała się Marie z prawdziwym żalem.
Przez kilka chwil udawałam zamyślenie, przyglądając się obu dziewczynom zza zasłony rzęs. Gotową odpowiedź miałam na końcu języka, lecz chciałam, żeby mój pomysł wyglądał na spontaniczny.
- Właściwie… jest coś, co mogłabyś zrobić.
Marie natychmiast spojrzała na mnie z zainteresowaniem. Tak, jak się spodziewałam, bez wahania okazywała chęć pomocy. Może wcale nie pomyliłam się w ocenie. Może naprawdę była słodką, uprzejmą dziewczynką, tylko pechowo dobierała przyjaciół. Tym razem jednak mogła zrobić z tego dobry użytek.
Odnosiłam niejasne wrażenie, że posuwam się teraz do bezczelnej manipulacji, a Marigold była ostatnią osobą, która zasługiwała na takie traktowanie. Nigdy nie miałam w zwyczaju uciekać się do tego typu metod, ale teraz dopadła mnie skrajna desperacja. Widmo Valentine’a wisiało mi nad głową i niewiele rzeczy mogłoby mnie powstrzymać przed próbą storpedowania jego diabelskich planów. Jak to mówią… cel uświęca środki.
- Przyjaźnisz się z czarownicą. Nigdy nie chodziło mi konkretnie o twojego ojca, nada się jakikolwiek Podziemny, a to jest doskonała okazja… O ile Tallulah zgodziłaby się mi pomóc.
Obie wyczekująco spojrzałyśmy na szatynkę. Zachowała niewzruszony wyraz twarzy, jedynie w brązowych oczach pojawiła się zwiększona czujność.
- Jaki rodzaj pomocy masz na myśli? – zapytała powściągliwie.
- Właściwie nic wielkiego. Potrzebuję informacji, muszę pokręcić się w miejscu, gdzie spotkam dużo Podziemnych. Najlepiej rozmownych.
Tallulah ponownie opuściła tapczan. Stanęła naprzeciwko mnie, opierając ręce na biodrach i emanując pewnością siebie. To zdecydowanie poprawiło jej pozycję w negocjacjach. Wydawała się gotowa podbić cały świat i każdy element jej wyglądu, od stroju po minę, dobitnie to potwierdzał. W porównaniu do niej sprawiałam wrażenie szarej myszki, ale w głębi ducha też miałam charakterek. Powinnam jednak zacząć po dobroci.
- I do takiego celu potrzebujesz specjalnego wsparcia? – W głosie czarownicy brzmiała podejrzliwość.
Marie pospieszyła z wytłumaczeniem, że Nowy Jork to dla mnie nieznane miasto. Jej słowa chyba skuteczniej przekonały Tallulah, niż mogłyby to zrobić jakiekolwiek próby mojego autorstwa. W tym momencie poczułam szczere zadowolenie, że miałam ją po swojej stronie.
Jednak to nie był koniec wątpliwości Tallulah. Musiałam ją jeszcze solennie zapewnić, że moja misja nie ma na celu wtrącania się w sprawy Podziemnych i w ogóle, że nie wpędzę jej w ten sposób w żadne kłopoty. Zdaje się, że absolutnie nikt nie przepadał za ingerencjami Nocnych Łowców. A kiedyś mi się wydawało, że jesteśmy uwielbiani i szanowani za swoją pracę… Nie żebym tych wyrazów uznania szczególnie potrzebowała, ale podejrzliwość i niechęć na każdym kroku nie ułatwiała mi pracy.
Czarownica wciąż wyglądała sceptycznie. Rzuciła pytające spojrzenie przyjaciółce.
- Uratowała mi życie – oświadczyła Marie z nutą bezradności w głosie. – Mam u niej dług. Jeżeli mogłabyś pomóc mi go spłacić… Poza tym, no wiesz. To Nocni Łowcy – dodała ogólnikowo, jakby to bardzo wiele wyjaśniało.
- Marie, wiesz przecież, że zrobiłabym dla ciebie wszystko – zadeklarowała żarliwie Tallulah. – I masz rację. Magnus zawsze powtarza, że z Nefilim lepiej pozostawać w dobrych stosunkach.
Odetchnęłam z ulgą. Nie zamierzałam się poddać, dopóki nie wyciągnę od niej zgody, ale spodziewałam się, że pójdzie mi znacznie trudniej.
- Czyli mi pomożesz? – upewniłam się.
Tallulah zmierzyła mnie wzrokiem.
- Spotkamy się o dwudziestej. Może być pod Instytutem? Zawsze chciałam zobaczyć Instytut, ale jakoś nie było mi po drodze. Tylko ubierz się… odpowiednio.
Serce zabiło mi mocniej. Dziś wieczorem! Po raz kolejny wracałam do gry i po raz kolejny buchałam entuzjazmem. Jak za każdym razem, byłam przekonana, że pójdzie mi wręcz koncertowo. Jak mogłoby być inaczej, skoro moją przewodniczką została rasowa czarownica, a wybierałam się prosto do jakiejś nowojorskiej kryjówki Podziemnych? Musiałam tylko się ubrać…
- Odpowiednio… do czego? – zdziwiłam się. Tego mglistego określenia zupełnie nie zrozumiałam.
- Wyjściowo – wytłumaczyła Tallulah ogólnikowo.
Nerwowo przełknęłam ślinę.
- Masz na myśli… suknię balową? – Nienawidziłam sukien. Nienawidziłam bali.
Czarownica westchnęła ciężko, jakby moja propozycja była szczególnie głupia. Oczywiście, że była, ale odpowiadałam tylko na jej sugestię.
- Mam na myśli imprezę – powiedziała z naciskiem. – Chyba dasz radę?
***
W ustach Tallulah brzmiało to tak prosto! Wiedziałam, że trochę sobie ze mnie kpiła, więc za nic w świecie bym się nie przyznała, jak naprawdę postrzegam to postawione przede mną miniaturowe wyzwanie. Nie miałam bladego pojęcia o nowojorskich „imprezach”, wywnioskowałam tylko, że skrajnie różnią się od eleganckich uroczystości w Alicante. Na takie okazje idealnie nadawała się moja jedyna wyjściowa sukienka, długa, kremowa kreacja z jedwabiu. Skoro jednak tego stroju powinnam się wystrzegać, nie miałam wielkiego wyboru. Zawartość mojej szafy porażała minimalizmem – posiadałam przede wszystkim proste bluzki i równie niewyszukane dżinsy. Gdzieś pod tymi ciuchami walały się też dwie nieużywane spódnice, które uważałam za zbyt niepraktyczne, by katować się ich noszeniem. Wielu spośród opiekujących się mną Nocnych Łowców, starszych ludzi o nieco staroświeckich poglądach, wmawiało mi, że kobiecie nie wypada wkładać spodni, ale nie potrafiłam się z nimi zgodzić. Jako Nefilim na pierwszym miejscu byłam wojownikiem, więc preferowałam ubiór godny właśnie wojownika. Z drugiej strony Isabelle ubierała się bardzo kobieco, a zawsze wydawała się gotowa do walki. Może więc spódnice dawały się oswoić…?
Zdecydowałam się na ustępstwo ten jeden raz. Przygotowałam jedną ze spódnic, długą do połowy łydki, mocno rozkloszowaną, w jednolitym ciemnoniebieskim kolorze. Do tego dobrałam prosty, błękitny t-shirt. Całość wyglądała moim zdaniem całkiem nieźle, efekt psuły jednak sportowe, granatowe trampki. Brakowało mi zabójczego obuwia Isabelle, które lepiej pasowałoby do tego stylu ubierania, jednak nawet gdybym skusiła się na efektowne szpilki, nie potrafiłabym w nich swobodnie się poruszać. Wyglądały na koszmarnie niewygodne, a ja nie miałam wystarczającej wprawy. W Alicante kiedyś nosiłam eleganckie buty, pożyczone dla mnie specjalnie na okazję jakiegoś balu, i choć daleko im było do wysokości obcasów Izzy, wiedziałam, że nie dałabym w nich rady biec odpowiednio szybko w razie niespodziewanego ataku.
Fatalnie się czułam z odsłoniętymi łydkami. Nagle okazało się, że z odkrytymi rękami, nogami, brakiem paska czy okrycia wierzchniego bardzo trudno dyskretnie wyposażyć się w broń. Może to dlatego Isabelle uciekała się do takich środków jak śmiercionośna biżuteria. Ta myśl przypomniała mi, że na parapecie wciąż leżały jej bransoletki. Dzisiaj mogłam zrobić z nich świetny użytek, wzbogacając strój o bardziej „imprezowy” element, a przy okazji zapewniając sobie choćby minimalną ochronę. Zdecydowałam się też umocować po jednym sztylecie na każdym udzie przy pomocy specjalnej opaski. Co prawda sięganie głęboko pod spódnicę w wirze walki wydawało mi się skrajnie niewygodne, ale lepsza taka broń niż żadna. Czułam, że to żałośnie mało, jednak jak na razie nie zamierzałam niczego wyciągać z Podziemnych torturami. Miałam tylko nadzieję, że nie czeka mnie jakiś nagły atak.
Ciekawa byłam, jak radziło sobie Clave. Czy Konsul otrzymał moją wiadomość? Wciąż nie dostałam od niego odpowiedzi, więc nie mogłam mieć pewności. Może powinnam zostawić sprawę Valentine’a w ich rękach. Może to naprawdę było za wiele jak na jedną, niedoświadczoną szesnastolatkę. Czym jednak w takim razie bym się zajęła? Wróciłabym do Alicante, żeby siedzieć w bezpiecznej fortecy i walczyć jedynie z wyimaginowanym przeciwnikiem podczas treningów? Nie potrafiłabym wieść takiej spokojnej egzystencji, kiedy miałam już świadomość, w jak poważnych tarapatach się znaleźliśmy. Może i nic tu nie osiągnę, ale może… tylko może… uda mi się choć trochę pomóc? Jeśli moja obecność w jakikolwiek sposób przyczyni się do pokonania Valentine’a, nie będę miała wątpliwości, że warto było pozostać w Nowym Jorku. Choćby sam fakt, że gdzieś tu się kręciłam i odwracałam jego uwagę od głównych sił Clave mógł okazać się pomocny.
Zostało mi jeszcze trochę czasu do umówionego spotkania, więc wyjęłam plan miasta i zaczęłam szukać na niej znajomych miejsc. Krążyłam palcem po plątaninie uliczek, wypatrując zapamiętanych nazw i charakterystycznych punktów. Zdążyłam już świetnie zapoznać się z okolicami Chinatown, swobodnie czułam się też w tym małym kawałeczku Brooklynu, który obejmował osiedle Marigold. Central Park tylko mgliście kojarzyłam, nie miałam jeszcze okazji spokojnie przejść się wszystkimi jego alejkami. Z Upper East Side, jak nazywała to mapka, czyli majestatycznej dzielnicy wieżowców, w której znajdował się Instytut, dobrze poznałam tylko najbliższą okolicę. Pamiętałam jedynie te ulice, którymi przechodziłam przynajmniej kilka razy, w innych natomiast wciąż się gubiłam. A mapa obfitowała jeszcze w tyle miejsc, które stanowiły dla mnie białą plamę! Miałam wrażenie, że choćbym spędziła resztę życia w Nowym Jorku, nie udałoby mi się trafić do każdego z zakamarków miasta. W jednym z nich być może teraz czaił się Valentine, dopinając na ostatni guzik swój złowrogi plan. Nie wiedziałam, ile minie czasu, nim wcieli go w życie, ani na co jeszcze czeka. Nie miałam nawet pojęcia, czy wciąż przebywał w Nowym Jorku, czy udało mi się go skutecznie przepłoszyć.
Zerknęłam na zegarek. Dochodziła ósma. Najwyższa pora, żeby pozostawić wszelkie domysły i spróbować dowiedzieć się o Valentinie czegoś konkretnego.
* * *
Nihil novi można by powiedzieć – utrzymuję od lat swoje stałe (mocno powolne) tempo, ale jestem, coś tam tworzę i to się liczy, choć przecież chciałoby się iść do przodu znacznie szybciej. Tradycyjnie mam też zaległości gdzieniegdzie na blogach, ale już zaczęłam nadrabianie (co też może trochę potrwać…), więc koniec końców na pewno wszystko przeczytam.
Zgodnie z myślą, że skoro już jesteśmy na blogspocie, to czemu by nie skorzystać z jego opcji, zapraszam Was do obserwowania bloga. Nie zamierzam przy tym rezygnować z możliwości tradycyjnej subskrypcji, no chyba, że ktoś poprosi o wykreślenie ;)
Pozdrawiam ;)

5 komentarzy:

  1. Hej, Cassandro. Jak tam życie płynie? Ja na razie żyję zasadą "byle do świąt". No a skoro wpadł mi w rączki luźniejszy poniedziałek, to wpadłam poczytać Twojego farfocla. Na razie połknęłam tekst od prologu do rozdziału trzeciego, ale na pewno wrócę po więcej ;)
    Zanim się jeszcze wypowiem, co myślę o opowiadaniu, powiem, że czcionka jest maluteńka w pierwszym rozdziale, co pewnie wiesz. W każdym razie ciężko to czytać.
    To tak, prolog dał mi jedynie posmak opowiadania, które tu piszesz i dopiero w rozdziale pierwszym odetchnęłam głęboko i rozsiadłam się wygodnie do czytania. Już pierwsze akapity przypomniały mi dlaczego nadal do Ciebie zaglądam i nadal uwielbiam czytać Twoje teksty.
    W sumie najbardziej urokliwą częścią Twoich opowiadań są opisy. Te najbardziej przyziemnych czynności, te opisujące otoczenie czy atmosferę danego miejsca. Uwielbiam je. I czytając notuję sobie w myślach Twój dobór słów w niektórych momentach, bo sama bym tego tak dobrze nie ujęła.
    Lubię Twoją Skyeline. Lubię jej charakterek i reakcje na różne osobowości i różne rodzaje przekomarzania (Izzy vs Jace). I zdjęcia, które bohaterom wybrałaś są bardzo klimatyczne. Poza tym, zastanawiam się czy wyszukiwałaś informacji i zdjęć Nowego Jorku do opowiadania, żeby było autentycznie.
    roz 1. Zaciągnięte szarymi chmurami niebo żadnemu miejscu nie przydawało uroku. - a może dodawało? Przydawało jakoś dziwnie mi brzmi. Jak się czepiam, to zignoruj xD
    roz 3. W ten sposób dotarłam nieco przed czasem, więc wbiłam wzrok w wyblakłą kwiecistą tapetę i zajęłam się czekałam. - hmm, zajęłam się czekaniem? Nie jestem pewna, co chciałaś tu powiedzieć ^^ Jesteśmy rodziną i nie podoba mi się, że jakaś nadęta snobką, która świata poza końcem swojego nosa nie widzi, naskakuje na niego za sam fakt istnienia. - snobka. To takie tam literówki, nic poważnego.
    Na koniec jeszcze dodam, że dziwnie tak przeskoczyć z książki po angielsku do fanficka po polsku. Muszę się do niektórych nazw poprzyzwyczajać i kupić kolejne tomy sagi ^^ Ale na razie kończę Hobbita, bo film wychodzi (jeeej ^^).
    Na razie to tyle ode mnie. Spodziewaj się mnie z komentarzami do kolejnych rozdziałów, jak już je ogarnę. A wtedy się wpiszę do subskrypcji i będę na bieżąco, jak porządna czytelniczka xD
    Pozdrawiam serdecznie

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witam ponownie ^^ Tym razem przychodzę z inną sprawą. Otóż, nie mam pojęcia czy się bawisz w takie rzeczy, ale nominowałam Twojego bloga do czegoś takiego, co się zwie Liebster Awards. Więcej informacji znajdziesz tutaj: http://biblioteka-wyobrazni.blogspot.co.uk/2012/08/liebster-award.html
      Pozdrawiam serdecznie i Wesołych Świąt!

      Usuń
    2. Hej, Jaelithe, naprawdę miło Cię tu widzieć, choć być może moja późna odpowiedź wcale na to nie wskazuje. Chyba naprawdę działam falowo – tu się bardziej zaangażuję w blogowanie, tam na kilka tygodni w ogóle o nim zapomnę… W każdym razie mam nadzieję, że rzeczywiście pewnego dnia wrócisz do kolejnych rozdziałów ;)
      Tak, wiem, z tą czcionką mam problemy od początku, żadna z metod na nią nie działa, mogłabym ją tak trochę „na chama” powiększyć w ustawieniach postu, tyle że wtedy też nie wygląda to za dobrze, bo kolejne linijki niemalże na siebie nachodzą.
      Niezwykle miło mi czytać takie pochlebne słowa, zwłaszcza, że mi samej trudno obiektywnie spojrzeć na własny tekst i nie jestem pewna, co mi wychodzi naprawdę dobrze, a co nie do końca. I cieszę się, że Sky przypadła Ci do gustu – bądź co bądź to moja własna postać, więc jest dla mnie szczególnie ważna na tle bohaterów „pożyczonych” z książki. A biorąc pod uwagę, że piszę w pierwszej osobie, Skyeline, jej charakter, sposób myślenia i patrzenia na świat – to wszystko nabiera dużego znaczenia dla tego opowiadania.
      I owszem, starałam się poszukać trochę informacji o miejscu akcji, google’owe zdjęcia czy mapy okazują się w takich chwilach bardzo przydatne… choć pewnie najlepiej by było, gdybym znała miejsce akcji z własnego doświadczenia, wtedy najskuteczniej mogłabym uchwycić jego charakter.
      Dziękuję za spostrzegawczość, myślę, że słowo „przydawać” nie jest błędem, znaczy mniej więcej to samo, co „dodawać”, choć chyba rzeczywiście jest dosyć rzadkie, natomiast druga i trzecia uwaga to jak najbardziej moje zagapienie, pewnie przeformułowałam zdanie w ostatniej chwili ^^
      Haha, to zapewne musi być inne uczucie, trzeba się połapać wśród nowych nazw własnych i w ogóle… Ja miałam odwrotną sytuację, czytałam całą serię po polsku, ale gdy wyszedł tom piąty, to stwierdziłam, że nie chce mi się czekać na tłumaczenie i zamówiłam po angielsku ;D
      Dziękuję bardzo za komentarz i mam nadzieję na kolejne wizyty ;)
      I dziękuję bardzo za nominację, niezwykle mi miło, że tak mnie wyróżniłaś ;) Co prawda nie jestem teraz w nastroju na takie pytaniowe zabawy, ale kto wie, może kiedyś mnie natchnie, żeby do tych pytań wrócić ;)
      Pozdrawiam serdecznie ;*

      Usuń

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy