Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

czwartek, 7 czerwca 2012

Rozdział ósmy


- Facilis descensus Averno… Na Anioła, ten Wergiliusz nie miał najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
Mimo ogarniającego całe ciało otępienia mój umysł pracował bez zarzutu. „Łatwe jest zejście do piekieł”? Tym Nocni Łowcy witani są po śmierci?
I dlaczego dalej boli? Nie dokuczało mi nic konkretnego, raczej poczucie, że wszystkie mięśnie nagle się skurczyły, aby przecisnąć się przez jakąś bardzo małą szczelinę. Zbyt małą.
Kawałki wspomnień mozolnie wracały na swoje miejsce. Uchyliłam powieki i zobaczyłam jednolite sklepienie w kolorze brunatnej szarości. Jak zasychająca krew. Pod kręgosłupem wyczuwałam twardość gołej ziemi i litej skały, nieurozmaiconej roślinnością czy nawet porozrzucanymi kamieniami. Poderwałam się gwałtownie na równe nogi i zobaczyłam, że podłoże ma taki sam odcień jak niebo. Widok pozostawał niezmienny aż do linii oddalonego horyzontu.
- Martwy świat – wyszeptałam zza wyschniętych warg.
Napotkałam spojrzenie Clarissy, skupionej, jakby sobie coś przypominała.
Jasne, Clarissa. To ona mnie tu ściągnęła, a oprócz tego jeszcze Jace’a, który to, jak się zorientowałam, był osobą cytującą Wergiliusza. Och, i Valentine powinien gdzieś tu być, skoro to z jego powodu wtargnęliśmy wszyscy do pentagramu podczas nieznanego, magicznego rytuału. Mało rozsądne. Rozejrzałam się jeszcze raz, lecz bez powodzenia. Gdyby znajdował się w pobliżu, zauważyłabym go już na początku; nie ukryłby się na niezmąconej żadnym wzniesieniem równinie.
- To znaczy, że to jest… świat demonów? – spytała Clary z niedowierzaniem. Zwróciła się w stronę Jace’a. – Mówiłeś, że to niemożliwe. Podróżować między światami. Nie dla nas.
- Bo jest niemożliwe – odpowiedział z niezachwianą pewnością, zaprzeczając temu, co widzieliśmy wokół siebie. Spojrzał na mnie wyzywająco, jakby oczekując potwierdzenia.
- To… to prawda. – Wahałam się. Jeśli to, w co wierzyłam przez całe życie było prawdą, jak wytłumaczyć tę sytuację? – Ale wiecie, całkiem prawdopodobne, że wasz ojciec znalazł sposób na to, nad czym łamały sobie głowy pokolenia czarowników.
Ledwie wybrzmiały te słowa wypowiadane z udawaną beztroską, gdy zauważyłam swój błąd. Wasz ojciec. Nie powinnam tego powiedzieć. Nie kiedy Jace tak bardzo starał się wyprzeć jego nazwiska. Clary skrzywiła się gniewnie. Choć to jej mina wyrażała więcej niechęci niż kamienna maska brata, miałam wrażenie, że mniej ją to dotknęło. Valentine był dla niej kimś obcym, kimś spotkanym po szesnastu latach życia. Dla Jace’a stanowił jedyny autorytet przez całe dzieciństwo. Nawet jeśli teraz go znienawidził, była to nienawiść zrodzona z wielkiej miłości.
Tylko co mnie obchodziły jego uczucia? Mówiłam o faktach, którym żadne z nich nie mogło zaprzeczyć. Podchodzili do tego zbyt emocjonalnie. Jasne, mogłam to zrozumieć, ale koniec końców – mieliśmy wspólny cel. I tylko dlatego wciąż z nimi rozmawiałam.
- Chodźmy – zaproponowałam. – Gdzieś, gdziekolwiek. Musi tutaj być.
Wtedy usłyszeliśmy głos. Nie był to zwyczajny ludzki głos, a dźwięk tak głośny i przejmujący grozą, że mógł wychodzić tylko z ust istoty ponadnaturalnej. Zdawał się być wszędzie, dobiegać z każdej strony z równym natężeniem, wwiercać się w czaszkę i na tę krótką chwilę pozbawiać czucia. Dopiero gdy powróciła cisza, mogłam przypomnieć sobie i zrozumieć niesioną przez niego treść. „A co proponujesz mi w zamian, Valentinie Morgenstern?”. Czyli tak jak się spodziewałam, Valentine tu był. Co więcej – próbował wejść w jakiś układ. Układ z demonem. Czegokolwiek taka umowa miałaby dotyczyć, na pewno nie znaczyło to nic dobrego.
Pierwszy oprzytomniał Jace. Desperacko ruszył przed siebie, wybierając kierunek równie dobry jak każdy inny. Ważne było, żeby coś robić, próbować. Może dobrze trafimy i zdążymy powstrzymać Valentine’a, nim sprowadzi klęskę na cały nasz świat. A może i nie, ale przynajmniej mieliśmy większe szanse działając niż stojąc w miejscu. Pobiegłam za nim.
Jeszcze kilka razy usłyszeliśmy obezwładniający głos demona, ale nie dobiegł nas nawet najcichszy dźwięk ze strony jego rozmówcy. Byliśmy za daleko. Jednak i ta połowiczna informacja wystarczyła, żeby zrozumieć, iż klamka zapadła. Valentine zrealizował swój plan, a my nie tylko nie zdołaliśmy mu przeszkodzić, ale nie wiedzieliśmy też, czego negocjacje dotyczyły.
Nagle znikąd, jakby tym światem rządziły inne prawa niż tym ludzkim, przed naszymi oczami wyrósł wielki tron, wykonany z najwyższą starannością, ale zupełnie pozbawiony blasku właściwego majestatowi królów. To, co na Ziemi skrzyłoby się złotem i szlachetnymi kamieniami, tu wydawało się zrobione z podstarzałej, pobrudzonej miedzi. Na tronie siedział potężny… smok. Niemal dokładnie takiego samego widziałam jeszcze w latach spędzanych z mamą, w książeczce z bajkami dla dzieci Przyziemnych. Miał krótkie, mocne łapy zakończone pazurami, głowę gada z paszczą pełną ostrych zębów i błoniaste skrzydła, a jego ciało pokrywała zielonkawa łuska. Łypnął w naszą stronę złocistym okiem, ale nie zaszczycił nas powitaniem. Widocznie nie byliśmy tak interesującymi rozmówcami jak Valentine, który w pełnej szacunku pozie, choć bez przesadnej uniżoności, skłaniał głowę przed bestią. W jednej ręce ściskał Kielich Anioła, trzymając go przed sobą niczym tarczę. W głębi naczynia wciąż spoczywało serce Nefilim, teraz poczerniałe i skurczone od trucizny zawartej w demonicznej krwi. Drugą dłoń opierał na rękojeści miecza, płytko wbitego w pył pokrywający ziemię w wyrazie poddaństwa. Obraz dopełniali dwaj demoniczni strażnicy, czuwający po obu bokach tronu.
Valentine na nasz widok zmarszczył brwi ze zdziwieniem, ale kiedy się odezwał, jego głos pozostawał idealnie opanowany. Jakbyśmy nie mogli mu już w niczym przeszkodzić, jakby niezależnie od okoliczności zawsze był panem sytuacji. Z tego, co udało mi się dowiedzieć na jego temat – tak właśnie było.
- Jonathan – powiedział miękko. Rzuciłam Jace’owi szybkie spojrzenie. Nie miałam pojęcia, że tak brzmiało jego pełne imię. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak o nim mówił. – Clarissa. Nie spodziewałbym się, że postanowicie spotkać się ze mną akurat w takim miejscu.
Clary dopiero teraz zjawiła się po mojej lewej stronie, próbując zatuszować swój przyspieszony oddech. Ach, ci Przyziemni… Z taką wytrzymałością mogła tylko marzyć o dorównaniu nam w walce, nieważne, ile mówiłaby o swoim rzeczywistym pochodzeniu.
- Czemu by nie? Czy piekło to nie odpowiednie miejsce dla Morgensternów? – odgryzł się zaczepnie Jace, jednak bez zwykłej pewności w głosie. Wyglądało na to, że pomimo deklarowanej niechęci nie mógł wyzbyć się całkowicie szacunku do ojca.
- Piekło? – zdziwił się Valentine. – Jonathanie, myślałem, że trochę dłużej zapamiętasz to, czego cię uczyłem. Nie możemy mówić o jakimś niebie czy piekle… Nie mamy na dowodów na ich istnienie, to po prostu bajki powtarzane dla uproszczenia rzeczywistości – ciągnął uczonym tonem. Gdyby nie to wszystko, co o nim wiedziałam, mogłabym go uznać za dobrego nauczyciela i kogoś, kto nie przepuści okazji, by szerzyć znaną sobie wiedzę. – Zresztą nawet gdybyśmy przyjęli, że piekło ma swoje miejsce w naszym świecie, nie sądzisz chyba, że żywy człowiek mógłby tak sobie do niego schodzić i wracać?
- Po pierwsze: nie nazywaj mnie tak. Po drugie, jeśli masz rację w tym co mówisz, jak inaczej nazwałbyś to? Głosowałbym na „demoniczny świat”, ale o tym też mnie czegoś nauczyłeś.
Niezupełnie tak wyobrażałam sobie swoje wielkie starcie z Valentinem. Ta dwójka najzwyczajniej w świecie wymieniała się uwagami na temat nazewnictwa, a panna ja-też-jestem-Nocnym-Łowcą-i-chcę-walczyć-z-wami stała niczym kołek i nie była w najmniejszym stopniu pomocna. Jakby tego było mało, z wysokości swojego tronu przyglądał nam się obojętnie smoczy demon, nieznany mi, ale zapewne potężny. Uroczo. Szkoda, że ja sama nagle jakbym zapomniała o wszystkim, co planowałam i spokojnie pozwalałam wygadać się rodzince Morgensternów.
- Jace – syknęłam wreszcie, chcąc skierować nasze małe spotkanie na właściwe tory. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
- To coś w rodzaju… poczekalni – wyjaśnił Valentine z wyższością. – Nie do końca świat, po prostu neutralny grunt, na którym można w razie konieczności spotkać się z demonami. Tu nie mamy prawa ich atakować.
Do rozmowy wtrąciła się Clarissa.
- I właśnie ty, ze wszystkich Nefilim, ty, który nie godziłeś się nawet na Porozumienia z Podziemnymi… ty teraz spotykasz się z demonami…?! – zawołała, krzyżując ręce na piersiach.
- Do Jocelyn też zwracasz się takim tonem? – zainteresował się Morgenstern. – Ja bym cię inaczej wychował. A do współpracy z demonami, zmusił mnie nie kto inny, jak Nefilim. Jak myślisz, czy ktokolwiek w Clave wysłuchałby moich racji, jeśli nie stawię się przed nimi z potężną armią?
- Nie wierzę, że jesteś do tego zdolny – powiedział Jace zduszonym głosem.
Też nie mogłam w to uwierzyć. Jak bardzo zdeprawowany musiał być Valentine, skoro bratał się z demonami przeciwko własnej rasie? Zamierzał nas zaszantażować? Zmusić do spełnienia jego żądań, bo jak nie, to pozwoli hordom potworów zniszczyć nasz świat? To było zaprzeczeniem wszystkiego, co wyznawali Nocni Łowcy, nieważne, jakim górnolotnym celem próbowałby się usprawiedliwić.
- Nie chciałbym się posuwać do ostateczności – przyznał Valentine. Tak jakby ktokolwiek z nas uwierzyłby w jego szczere intencje. – Jednak Clave nie daje mi wyboru. Idźcie, przekonajcie ich. Wtedy chętnie rozwiążę sprawę pokojowo.
- A twój układ z… kto to w ogóle jest? Król demonów?
- Warunki mojej umowy to nie twoja sprawa, Clarisso. Gdybym mógł uniknąć rozlewu krwi Nefilim, uczyniłbym to w każdy możliwy sposób. Natomiast to – Valentine wskazał na wciąż obojętnego demona – nie jest żaden król. Naprawdę, gdyby tylko twoja edukacja nie byłaby tak powierzchowna, wiedziałabyś, że nie ma czegoś takiego jak król demonów… Ich jedynym przywódcą jest ten, który opuścił zastępy niebieskie, Niosący Światło. Ten tutaj to tylko jego namiestnik, ambasador, nazywaj go jak chcesz. Ktoś, kto został upoważniony do negocjacji ze mną. A jak już jesteśmy przy wzajemnych prezentacjach, dlaczego nie przedstawicie mnie swojej uroczej koleżance? – Spojrzał zimnymi, czarnymi oczami prosto na mnie.
Ten wzrok porażał, onieśmielał, sprawiał wrażenie, jakby Valentine potrafił przejrzeć każdą moją myśl – a jednocześnie nie zdradzał nic z własnych. Jego twarz nadal wyrażała ujmującą uprzejmość, doprawioną nutką zainteresowania. Wydawał się idealnie opanowany. Nawet jeśli nasza obecność w, jak to nazwał, poczekalni musiała w jakimś stopniu go zaskoczyć, nie krzyżowała w żaden sposób jego planów. Wciąż był panem sytuacji. Jak mogłam sobie wyobrażać, że zdołam go pokonać? Jego, tak silnego, tak pewnego siebie, tak doświadczonego… i tak szalonego.
I co, Wayland? pomyślałam. To wszystko, na co cię stać? Tchórzysz? Oceniłaś swoje położenie i stwierdzasz, że to ponad twoje siły? Masz go na wyciągnięcie ręki! Twoje największe marzenie…
Nie mogłam zrezygnować, gdy znalazłam się już tak blisko celu.
- Znam pańskie nazwisko – oświadczyłam hardo, desperacko pragnąc wyglądać pewniej niż się czułam.
- W takim razie wypada, żebyś wyjawiła mi swoje. Nie jesteś chyba dzieckiem Lightwoodów?
Na te słowa wyciągnęłam miecz, ustawiając go tak, żeby znak Waylandów pozostawał dobrze widoczny. Valentine musiał go znać, musiał widywać go u boku mojej matki wiele razy w czasach ich młodości, a na pewno miał taką szansę w dniu, w którym ją zamordował. Czy pamiętał…? Czy przez ostatnie lata choć raz powrócił myślami do tamtej kobiety, która dała się skusić jego pokrętnej ideologii po to, by jakiś czas później stracić niemal wszystko, co kochała, właśnie z jego przyczyny? Szukałam odpowiedzi na to pytanie w jego oczach; teraz nabrałam więcej pewności siebie, jakby samo wspomnienie mamy dodawało mi sił. Przez jeden krótki moment miałam złudne wrażenie, że to ja jestem górą, widziałam to w jego twarzy, widziałam w zdumieniu, które się na niej odmalowało, kiedy poskładał wszystkie kawałki układanki.
Ale to trwało tylko chwilę.
- Wayland? – W jego głosie nie było przerażenia ani skruchy. Nic, oprócz nutki spokojnego zainteresowania. Cholernie opanowany skurczybyk. – To raczej nie jest możliwe. Nie chcesz mi powiedzieć, że…?
- Ależ tak – zapewniłam, mocniej ściskając rękojeść miecza. – Nazywam się Wayland, Sky Wayland.
- I o co w tym wszystkim chodzi? Wasza czarująca grupka wyszła poza granice naszego świata specjalnie po to, by uciąć sobie miłą pogawędkę o twoich rodzicach, Sky? A może to ty, Jonathanie, chciałeś omówić nasze rodzinne sprawy?
- To prawda – przyznał Jace. Był dziwnie blady. – Ostatnim razem… czegoś nie dokończyliśmy.
Valentine zaśmiał się. Krótki, metaliczny dźwięk bez cienia prawdziwej wesołości.
- Chyba nie chcesz do tego wracać? Przecież już ustaliliśmy, że nie jesteś w stanie mnie zabić.
Rzuciłam Jace’owi zdziwione spojrzenie. O tej części ich spotkania nie wspominał w swojej relacji.
- Dlatego… nie przyszedłem tutaj… sam – wycedził przez zaciśnięte zęby i pierwszy skoczył w kierunku Valentine’a.
Jednak nie skierował swojego sztyletu w serce ojca, tak łatwo dostępnego pod cienką osłoną koszuli, a natarł na trzymany przez niego miecz. Zaskoczony mężczyzna z trudem utrzymał broń i odparował cios, ale bez należytej precyzji. Dzieląc uwagę między Kielich w jednej dłoni, a ostrze, które wciąż wściekle atakował Jace, stał się znacznie łatwiejszym przeciwnikiem.
- Na co czekasz? – syknęła do mnie Clary.
Mądrala. W ciągu całej tej szopki, do której doszło głównie z jej powodu, odezwała się może raz, a teraz jeszcze się rządzi. Ale… miała rację. Jace’owi właśnie udało się wytrącić miecz z ręki Valentine’a i to była moja szansa, te kilka chwil, zanim podniesie broń i już nie da się ponownie zaskoczyć. Sam Jace natychmiast odsunął się na bok, zostawiając mi pole do działania. Chyba rzeczywiście nie mógłby własnoręcznie zabić ojca.
Ale nie przeszkadzałoby mu patrzenie, jak ktoś inny to robi? To nie miało sensu. Czy czułby się mniej winny, gdyby jedynie na to pozwolił, a sam nie przyłożyłby do tego ręki i nie powstrzymał mordercy? To wciąż był jego ojciec i nawet jeśli zasługiwał na wszystko, co najgorsze, Jace nie powinien tak łatwo się z tym godzić.
Miecz, którym zamierzyłam się na Valentine’a, dziwnie zaciążył mi w dłoniach. Nadszedł czas decyzji, zaledwie kilka krótkich sekund, nim przeciwnik sięgnie po swoją broń – mogłam cofnąć dłoń lub opuścić ostrze prosto na jego serce… albo dalej stać niezdecydowana i poczekać, aż to on przejmie inicjatywę.
Nie jesteś wcale lepsza od niego. Od Valentine’a, usłyszałam w głowie słowa Clarissy. W tej chwili już mnie nie potępiała, przeciwnie, sama ponagliła do zadania ostatecznego ciosu… Ale właśnie teraz to oskarżenie stało się boleśnie prawdziwe. Bo czym różniłabym się od Valentine’a, zabijającego moich rodziców, gdybym teraz wyrządziła Jace’owi tę samą krzywdę, przez którą tyle wycierpiałam?
Nie byłam mordercą! Owszem, moje życie sprowadzało się do polowania na demony, jak każdego Nocnego Łowcy, jednak… to nie to samo, co posunąć się do zabicia człowieka. Nie mogłam, nie potrafiłam tego zrobić, niezależnie od tego jak bardzo nienawidziłam Morgensterna i jak bardzo on sobie na to zasłużył.
- Na Anioła, pośpiesz się! – zawołał Jace, ale jego głos dochodził do mnie jak przez watę. W tej chwili zostałam tylko ja, Valentine i miecz w moich dłoniach.
Nie zrobię tego, nie, nie! Pokręciłam głową lekko, niemal niezauważalnie, ale wiedziałam, że on dostrzegł mój ruch. Pozwoliłam szansie odejść, nie użyłam broni, obserwując spokojnie, jak Morgenstern sięgnął po swoją, a wtedy stało się jasne, że to koniec, że już go nie pokonamy – nie, kiedy straciliśmy element zaskoczenia.
- Wayland! – Głos Jace’a pomieścił chyba wszystkie możliwe uczucia, od rozpaczy, przez rozczarowanie i zaskoczenie, aż po gniew.
Valentine uśmiechnął się pobłażliwie.
- Wszyscy jesteście tacy sami – powiedział. – Zbyt niewinni, by posunąć się do ostateczności.
A potem najzwyczajniej w świecie wzniósł Kielich Anioła w górę i rozpłynął się w powietrzu.
Powoli odwróciłam się do Jace’a i Clary. Oboje byli wstrząśnięci, ale na twarzy dziewczyny malowało się wyłącznie osłupienie, podczas gdy Jace natychmiast wpadł w furię. Doskoczył do mnie, zaciskając pięści.
- Ty! – krzyknął. – Ty! Co ty sobie w ogóle myślałaś?
- Hej! – Cofnęłam się pospiesznie, nie dając się mu złapać. – Nie musisz od razu się na mnie tak rzucać!
- Czy ona… właśnie… tak po prostu dała mu się wymknąć? – zwróciła się Clarissa do brata, wciąż nie wychodząc z szoku.
- Dokładnie tak, siostrzyczko – wycedził Jace. – Miała go na wyciągnięcie ręki i pozwoliła mu uciec. Co ty – znów spojrzał na mnie – nagle przeszłaś na jego stronę?
Zamurowało mnie. Rozumiałam, że mógł się czuć rozczarowany, bo ja sama wciąż nie do końca potrafiłam pojąć to, co właśnie zaszło, ale nic nie dawało mu prawa, by mnie obrażać. Zamierzałam odciąć się równie ostro, zresztą w obecnym stanie ducha cała nasza trójka mogła powiedzieć sobie o parę słów za dużo. Nie zdziwiłabym się, gdyby doszło nawet do rękoczynów.
I tylko demoniczny namiestnik od początku siedział spokojnie i obserwował całe zajście swoimi złocistymi, nieruchomymi oczami. Najwyraźniej po odejściu Valentine’a stracił resztki zainteresowania obecnością Nefilim w jego królestwie, bo wreszcie zdecydował się przemówić.
- Czas, żebyście i wy wrócili do waszego wymiaru, anielskie dzieci.
Jego głos znowu na chwilę odebrał mi zdolność myślenia i odczuwania, jednak nim zdążyłam się po tym pozbierać, przytłoczyło mnie kolejne uczucie, też już znajome. Za drugim razem podróż między światami nie stała się ani trochę bardziej znośna, a jakby tego było mało, zaraz po otworzeniu oczu czekał mnie huragan w postaci wściekłego Jace’a.
- Nie mogę w to uwierzyć! – naskoczył na mnie. – Po tym całym gadaniu, jak bardzo chcesz go dopaść, teraz tak po prostu zmieniłaś sobie zdanie?
- To nie… - zaczęłam, ale nie dał mi dojść do słowa.
- Mówiłaś, że tylko na tym ci zależało, tak? Chciałaś go zabić! A teraz nagle sobie wszystko odpuszczasz? Oszukałaś nas!
Stał pochylony nade mną, o wiele, wiele wyższy, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze nie stanęłam na własnych nogach po przeniesieniu do naszego świata. Przytłaczał mnie swoim krzykiem, swoim gniewem, zachowywał się tak, jakbym wyrządziła mu jakąś straszną krzywdę. A przecież… przecież to nie tak.
Podniosłam się z ziemi i od razu poczułam się odrobinę pewniej, jak gdyby znalezienie się na podobnym poziomie mogło pomóc mi w równej walce o swoje racje. Jednak moim przeciwnikiem był nie tylko Jace. Zanim zdążyłam się odezwać, naskoczyła na mnie Clarissa.
- Pozwoliłaś mu odejść, tak zwyczajnie? Po co w ogóle nas tu ciągnęłaś, skoro nie byłaś w stanie nic zrobić?!
- Ja was ciągnęłam? Od początku mówiłam, że to tylko i wyłącznie moja sprawa! To wy się uparliście, żeby wszędzie łazić ze mną, wcale was o to nie prosiłam! A w tamto miejsce zawlókł nas nie kto inny, jak ty – wskazałam na rudą, nie starając się nawet pohamować zjadliwości w głosie.
Z krzaków, w których ukrywaliśmy się, zanim Clarissa wpadła na genialny pomysł wbiegnięcia w krąg Valentine’a, wyskoczyli po kolei Isabelle, Alexander i Simon. Wydarzenia oglądane z ich perspektywy musiały wyglądać naprawdę zagadkowo, bo jeszcze w drodze przekrzykiwali się, próbując dowiedzieć się, co zaszło w trakcie naszej nieobecności.
- Clary! Clary, nic ci nie jest?
- Co się stało? Wszyscy zniknęliście…
-… a potem Valentine…
- … pojawił się i gdzieś pobiegł!
- A was nie było!
- Gdzie to…
- Co on…
- O co w ogóle chodzi?
Simon, oczywiście, podbiegł do swojej kochanej przyjaciółki, upewniając się, że wszystko z nią w porządku. Lightwoodowie bardziej skupili się na konieczności wyjaśnień, spoglądając to na wściekłego Jace’a, to na mnie.
- Chcecie wiedzieć co się stało? – prychnął Morgenstern. – To się stało! Ona – przy tym słowie rzucił mi roziskrzone gniewem spojrzenie – wszystko schrzaniła. Nie zrobiła nic, po prostu puściła go wolno. Nie zależy jej, nie umie, nie wiem! Nie wiem, po co w ogóle tutaj przyjechałaś – zwrócił się do mnie.
- To… to prawda? – spytał Alec, wyraźnie zdziwiony. – Przecież… przecież chciałaś, byłaś taka zdeterminowana…
- Od początku mówiłam, że to zupełny idiotyzm. Jak ktoś taki jak ona mógł się nadawać do takiego zadania? To robota dla Clave.
Rozczarowanie w głosie Aleca zabolało mnie chyba bardziej niż pogarda jego siostry. Ale jakby nie wystarczyły cztery gniewne spojrzenia wbite prosto we mnie – jeden Simon zdawał się w ogóle nie interesować moją porażką – musiałam się jeszcze zmierzyć z własnymi uczuciami. To wszystko stało się tak szybko, że nie miałam szansy sobie tego poukładać w głowie… Wiedziałam, że zawiodłam siebie i wszystkich, którzy na mnie liczyli, ale byłam też pewna, iż nie mogłam, nie potrafiłam tego zrobić!
- Możecie łaskawie ze mnie zejść? To było przede wszystkim moje zadanie, mój plan, wcale was tam nie chciałam, nie macie prawa robić mi wyrzutów! Nie poszłam tam z waszego powodu!
- O nie – Jace zacisnął palce na moim ramieniu. – Zawarliśmy umowę, nie pamiętasz? Potrzebowałaś nas, a my spodziewaliśmy się, że wykonasz to, co obiecywałaś. Nie tylko ty chciałaś – mówiłaś, że chciałaś – jego śmierci!
Spróbowałam się wyrwać, ale bezskutecznie. Uchwyt Jace’a wciąż miażdżył mi rękę.
- Teraz taki jesteś mądry… Jonathanie? – dodałam ze złośliwą satysfakcją, przypominając sobie, jak denerwowało go jego pełne imię w ustach Valentine’a. Nie myślałam o tym, że dolewanie oliwy do ognia niekoniecznie było najrozsądniejszym posunięciem. – Jeśli tak bardzo tego chcesz, dlaczego nie zrobiłeś tego sam? Nie potrafiłeś, cofnąłeś się! Dlaczego teraz tak łatwo mnie osądzasz?
- Nikt z nas nigdy nie mówił, że jest w stanie to zrobić – wtrąciła Isabelle. – To ty buchałaś taką pewnością siebie… W ogóle nie miałaś pojęcia, na co się piszesz, prawda?
- Zdajesz sobie sprawę, do czego dopuściłaś? – Jace szarpnął mnie za rękę. – Mogłaś to od razu skończyć… A teraz całe Clave ma za wroga nie jednego człowieka, ale całą armię demonów!
Czy oni myśleli, że ja nie pojmowałam wszystkich konsekwencji? Wydawało im się, że nie czuję się tak podle jak chcieliby, żebym się czuła… jak zasłużyłam? Byłam zła, zła, tak bardzo zła – na siebie, że okazałam się taka słaba i na nich, że ośmielali się mieć do mnie pretensje. I jeszcze na to przeklęte – co właściwie? Moralność, sumienie? Coś, co nie pozwoliło mi opuścić miecza, coś, dzięki czemu nie potrafiłam zostać mordercą.
- Wy nic nie rozumiecie! – krzyknęłam, czując wzbierające łzy. – Tak łatwo wam się mówi! Puść mnie! – pisnęłam histerycznie. – Puść mnie, słyszysz? Wiesz co? Może poniekąd – w pewnej części – zrobiłam to też dla ciebie… Nie mam prawa pozbawiać kogokolwiek ojca, przecież wiem, jak to jest żyć bez niego… Nie mogłam… nie mogłam… zabić! – mówiłam spazmatycznie, wybuch płaczu był już blisko, a ja tak bardzo nie chciałam płakać… Nie chciałam, żeby widzieli moje łzy.
Udało mi się wreszcie wyszarpnąć z rąk Morgensterna. Obraz zamazywał mi się przed oczami, w uszach dudnił mi własny puls. Musiałam stąd uciec, byle szybko i jak najdalej od nich, od ich oskarżających spojrzeń i wściekłych słów. Niewiele myśląc, puściłam się biegiem przez ogród w kierunku głównej ulicy. Usłyszałam za sobą kroki, wołanie, ktoś próbował mnie ścigać, ale jakiś głos go powstrzymał, mówiąc, że nie warto. Nareszcie zostałam sama… ze swoim własnym żalem i wyrzutami, zagłuszanymi nieopanowanym szlochem.
* * *
Tradycyjnie dziękuję Christel za betę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy