-
Facilis descensus Averno… Na Anioła, ten Wergiliusz nie miał
najmniejszego pojęcia, o czym mówi.
Mimo
ogarniającego całe ciało otępienia mój umysł pracował bez zarzutu. „Łatwe jest
zejście do piekieł”? Tym Nocni Łowcy witani są po śmierci?
I
dlaczego dalej boli? Nie dokuczało mi nic konkretnego, raczej poczucie, że wszystkie
mięśnie nagle się skurczyły, aby przecisnąć się przez jakąś bardzo małą
szczelinę. Zbyt małą.
Kawałki
wspomnień mozolnie wracały na swoje miejsce. Uchyliłam powieki i zobaczyłam
jednolite sklepienie w kolorze brunatnej szarości. Jak zasychająca krew. Pod
kręgosłupem wyczuwałam twardość gołej ziemi i litej skały, nieurozmaiconej
roślinnością czy nawet porozrzucanymi kamieniami. Poderwałam się gwałtownie na
równe nogi i zobaczyłam, że podłoże ma taki sam odcień jak niebo. Widok
pozostawał niezmienny aż do linii oddalonego horyzontu.
-
Martwy świat – wyszeptałam zza wyschniętych warg.
Napotkałam
spojrzenie Clarissy, skupionej, jakby sobie coś przypominała.
Jasne,
Clarissa. To ona mnie tu ściągnęła, a oprócz tego jeszcze Jace’a, który to, jak
się zorientowałam, był osobą cytującą Wergiliusza. Och, i Valentine powinien
gdzieś tu być, skoro to z jego powodu wtargnęliśmy wszyscy do pentagramu
podczas nieznanego, magicznego rytuału. Mało rozsądne. Rozejrzałam się jeszcze
raz, lecz bez powodzenia. Gdyby znajdował się w pobliżu, zauważyłabym go już na
początku; nie ukryłby się na niezmąconej żadnym wzniesieniem równinie.
-
To znaczy, że to jest… świat demonów? – spytała Clary z niedowierzaniem. Zwróciła
się w stronę Jace’a. – Mówiłeś, że to niemożliwe. Podróżować między światami.
Nie dla nas.
-
Bo jest niemożliwe – odpowiedział z niezachwianą pewnością, zaprzeczając temu,
co widzieliśmy wokół siebie. Spojrzał na mnie wyzywająco, jakby oczekując potwierdzenia.
-
To… to prawda. – Wahałam się. Jeśli to, w co wierzyłam przez całe życie było
prawdą, jak wytłumaczyć tę sytuację? – Ale wiecie, całkiem prawdopodobne, że
wasz ojciec znalazł sposób na to, nad czym łamały sobie głowy pokolenia
czarowników.
Ledwie
wybrzmiały te słowa wypowiadane z udawaną beztroską, gdy zauważyłam swój błąd. Wasz ojciec. Nie powinnam tego
powiedzieć. Nie kiedy Jace tak bardzo starał się wyprzeć jego nazwiska. Clary
skrzywiła się gniewnie. Choć to jej mina wyrażała więcej niechęci niż kamienna
maska brata, miałam wrażenie, że mniej ją to dotknęło. Valentine był dla niej
kimś obcym, kimś spotkanym po szesnastu latach życia. Dla Jace’a stanowił
jedyny autorytet przez całe dzieciństwo. Nawet jeśli teraz go znienawidził,
była to nienawiść zrodzona z wielkiej miłości.
Tylko
co mnie obchodziły jego uczucia? Mówiłam o faktach, którym żadne z nich nie
mogło zaprzeczyć. Podchodzili do tego zbyt emocjonalnie. Jasne, mogłam to
zrozumieć, ale koniec końców – mieliśmy wspólny cel. I tylko dlatego wciąż z
nimi rozmawiałam.
-
Chodźmy – zaproponowałam. – Gdzieś, gdziekolwiek. Musi tutaj być.
Wtedy
usłyszeliśmy głos. Nie był to zwyczajny ludzki głos, a dźwięk tak głośny i
przejmujący grozą, że mógł wychodzić tylko z ust istoty ponadnaturalnej. Zdawał
się być wszędzie, dobiegać z każdej strony z równym natężeniem, wwiercać się w
czaszkę i na tę krótką chwilę pozbawiać czucia. Dopiero gdy powróciła cisza,
mogłam przypomnieć sobie i zrozumieć niesioną przez niego treść. „A co
proponujesz mi w zamian, Valentinie Morgenstern?”. Czyli tak jak się
spodziewałam, Valentine tu był. Co więcej – próbował wejść w jakiś układ. Układ
z demonem. Czegokolwiek taka umowa miałaby dotyczyć, na pewno nie znaczyło to
nic dobrego.
Pierwszy
oprzytomniał Jace. Desperacko ruszył przed siebie, wybierając kierunek równie
dobry jak każdy inny. Ważne było, żeby coś robić, próbować. Może dobrze trafimy
i zdążymy powstrzymać Valentine’a, nim sprowadzi klęskę na cały nasz świat. A
może i nie, ale przynajmniej mieliśmy większe szanse działając niż stojąc w
miejscu. Pobiegłam za nim.
Jeszcze
kilka razy usłyszeliśmy obezwładniający głos demona, ale nie dobiegł nas nawet
najcichszy dźwięk ze strony jego rozmówcy. Byliśmy za daleko. Jednak i ta
połowiczna informacja wystarczyła, żeby zrozumieć, iż klamka zapadła. Valentine
zrealizował swój plan, a my nie tylko nie zdołaliśmy mu przeszkodzić, ale nie
wiedzieliśmy też, czego negocjacje dotyczyły.
Nagle
znikąd, jakby tym światem rządziły inne prawa niż tym ludzkim, przed naszymi
oczami wyrósł wielki tron, wykonany z najwyższą starannością, ale zupełnie
pozbawiony blasku właściwego majestatowi królów. To, co na Ziemi skrzyłoby się
złotem i szlachetnymi kamieniami, tu wydawało się zrobione z podstarzałej,
pobrudzonej miedzi. Na tronie siedział potężny… smok. Niemal dokładnie takiego
samego widziałam jeszcze w latach spędzanych z mamą, w książeczce z bajkami dla
dzieci Przyziemnych. Miał krótkie, mocne łapy zakończone pazurami, głowę gada z
paszczą pełną ostrych zębów i błoniaste skrzydła, a jego ciało pokrywała
zielonkawa łuska. Łypnął w naszą stronę złocistym okiem, ale nie zaszczycił nas
powitaniem. Widocznie nie byliśmy tak interesującymi rozmówcami jak Valentine,
który w pełnej szacunku pozie, choć bez przesadnej uniżoności, skłaniał głowę
przed bestią. W jednej ręce ściskał Kielich Anioła, trzymając go przed sobą niczym
tarczę. W głębi naczynia wciąż spoczywało serce Nefilim, teraz poczerniałe i
skurczone od trucizny zawartej w demonicznej krwi. Drugą dłoń opierał na
rękojeści miecza, płytko wbitego w pył pokrywający ziemię w wyrazie poddaństwa.
Obraz dopełniali dwaj demoniczni strażnicy, czuwający po obu bokach tronu.
Valentine
na nasz widok zmarszczył brwi ze zdziwieniem, ale kiedy się odezwał, jego głos
pozostawał idealnie opanowany. Jakbyśmy nie mogli mu już w niczym przeszkodzić,
jakby niezależnie od okoliczności zawsze był panem sytuacji. Z tego, co udało
mi się dowiedzieć na jego temat – tak właśnie było.
-
Jonathan – powiedział miękko. Rzuciłam Jace’owi szybkie spojrzenie. Nie miałam
pojęcia, że tak brzmiało jego pełne imię. Nigdy nie słyszałam, żeby ktoś tak o
nim mówił. – Clarissa. Nie spodziewałbym się, że postanowicie spotkać się ze
mną akurat w takim miejscu.
Clary
dopiero teraz zjawiła się po mojej lewej stronie, próbując zatuszować swój
przyspieszony oddech. Ach, ci Przyziemni… Z taką wytrzymałością mogła tylko
marzyć o dorównaniu nam w walce, nieważne, ile mówiłaby o swoim rzeczywistym
pochodzeniu.
-
Czemu by nie? Czy piekło to nie odpowiednie miejsce dla Morgensternów? –
odgryzł się zaczepnie Jace, jednak bez zwykłej pewności w głosie. Wyglądało na
to, że pomimo deklarowanej niechęci nie mógł wyzbyć się całkowicie szacunku do
ojca.
-
Piekło? – zdziwił się Valentine. – Jonathanie, myślałem, że trochę dłużej
zapamiętasz to, czego cię uczyłem. Nie możemy mówić o jakimś niebie czy piekle…
Nie mamy na dowodów na ich istnienie, to po prostu bajki powtarzane dla
uproszczenia rzeczywistości – ciągnął uczonym tonem. Gdyby nie to wszystko, co
o nim wiedziałam, mogłabym go uznać za dobrego nauczyciela i kogoś, kto nie
przepuści okazji, by szerzyć znaną sobie wiedzę. – Zresztą nawet gdybyśmy
przyjęli, że piekło ma swoje miejsce w naszym świecie, nie sądzisz chyba, że
żywy człowiek mógłby tak sobie do niego schodzić i wracać?
-
Po pierwsze: nie nazywaj mnie tak. Po drugie, jeśli masz rację w tym co mówisz,
jak inaczej nazwałbyś to? Głosowałbym
na „demoniczny świat”, ale o tym też mnie czegoś nauczyłeś.
Niezupełnie
tak wyobrażałam sobie swoje wielkie starcie z Valentinem. Ta dwójka
najzwyczajniej w świecie wymieniała się uwagami na temat nazewnictwa, a panna
ja-też-jestem-Nocnym-Łowcą-i-chcę-walczyć-z-wami stała niczym kołek i nie była
w najmniejszym stopniu pomocna. Jakby tego było mało, z wysokości swojego tronu
przyglądał nam się obojętnie smoczy demon, nieznany mi, ale zapewne potężny.
Uroczo. Szkoda, że ja sama nagle jakbym zapomniała o wszystkim, co planowałam i
spokojnie pozwalałam wygadać się rodzince Morgensternów.
-
Jace – syknęłam wreszcie, chcąc skierować nasze małe spotkanie na właściwe tory.
Nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
-
To coś w rodzaju… poczekalni – wyjaśnił Valentine z wyższością. – Nie do końca
świat, po prostu neutralny grunt, na którym można w razie konieczności spotkać
się z demonami. Tu nie mamy prawa ich atakować.
Do
rozmowy wtrąciła się Clarissa.
-
I właśnie ty, ze wszystkich Nefilim, ty, który nie godziłeś się nawet na
Porozumienia z Podziemnymi… ty teraz spotykasz
się z demonami…?! – zawołała, krzyżując ręce na piersiach.
-
Do Jocelyn też zwracasz się takim tonem? – zainteresował się Morgenstern. – Ja
bym cię inaczej wychował. A do współpracy z demonami, zmusił mnie nie kto inny,
jak Nefilim. Jak myślisz, czy ktokolwiek w Clave wysłuchałby moich racji, jeśli
nie stawię się przed nimi z potężną armią?
-
Nie wierzę, że jesteś do tego zdolny – powiedział Jace zduszonym głosem.
Też
nie mogłam w to uwierzyć. Jak bardzo zdeprawowany musiał być Valentine, skoro
bratał się z demonami przeciwko własnej rasie? Zamierzał nas zaszantażować?
Zmusić do spełnienia jego żądań, bo jak nie, to pozwoli hordom potworów
zniszczyć nasz świat? To było zaprzeczeniem wszystkiego, co wyznawali Nocni
Łowcy, nieważne, jakim górnolotnym celem próbowałby się usprawiedliwić.
-
Nie chciałbym się posuwać do ostateczności – przyznał Valentine. Tak jakby
ktokolwiek z nas uwierzyłby w jego szczere intencje. – Jednak Clave nie daje mi
wyboru. Idźcie, przekonajcie ich. Wtedy chętnie rozwiążę sprawę pokojowo.
-
A twój układ z… kto to w ogóle jest? Król demonów?
-
Warunki mojej umowy to nie twoja sprawa, Clarisso. Gdybym mógł uniknąć rozlewu
krwi Nefilim, uczyniłbym to w każdy możliwy sposób. Natomiast to – Valentine
wskazał na wciąż obojętnego demona – nie jest żaden król. Naprawdę, gdyby tylko
twoja edukacja nie byłaby tak powierzchowna, wiedziałabyś, że nie ma czegoś
takiego jak król demonów… Ich jedynym przywódcą jest ten, który opuścił zastępy
niebieskie, Niosący Światło. Ten tutaj to tylko jego namiestnik, ambasador,
nazywaj go jak chcesz. Ktoś, kto został upoważniony do negocjacji ze mną. A jak
już jesteśmy przy wzajemnych prezentacjach, dlaczego nie przedstawicie mnie
swojej uroczej koleżance? – Spojrzał zimnymi, czarnymi oczami prosto na mnie.
Ten
wzrok porażał, onieśmielał, sprawiał wrażenie, jakby Valentine potrafił
przejrzeć każdą moją myśl – a jednocześnie nie zdradzał nic z własnych. Jego
twarz nadal wyrażała ujmującą uprzejmość, doprawioną nutką zainteresowania.
Wydawał się idealnie opanowany. Nawet jeśli nasza obecność w, jak to nazwał,
poczekalni musiała w jakimś stopniu go zaskoczyć, nie krzyżowała w żaden sposób
jego planów. Wciąż był panem sytuacji. Jak mogłam sobie wyobrażać, że zdołam go
pokonać? Jego, tak silnego, tak pewnego siebie, tak doświadczonego… i tak
szalonego.
I
co, Wayland? pomyślałam. To wszystko, na co cię stać? Tchórzysz? Oceniłaś swoje
położenie i stwierdzasz, że to ponad twoje siły? Masz go na wyciągnięcie ręki!
Twoje największe marzenie…
Nie
mogłam zrezygnować, gdy znalazłam się już tak blisko celu.
-
Znam pańskie nazwisko – oświadczyłam hardo, desperacko pragnąc wyglądać pewniej
niż się czułam.
-
W takim razie wypada, żebyś wyjawiła mi swoje. Nie jesteś chyba dzieckiem
Lightwoodów?
Na
te słowa wyciągnęłam miecz, ustawiając go tak, żeby znak Waylandów pozostawał
dobrze widoczny. Valentine musiał go znać, musiał widywać go u boku mojej matki
wiele razy w czasach ich młodości, a na pewno miał taką szansę w dniu, w którym
ją zamordował. Czy pamiętał…? Czy przez ostatnie lata choć raz powrócił myślami
do tamtej kobiety, która dała się skusić jego pokrętnej ideologii po to, by
jakiś czas później stracić niemal wszystko, co kochała, właśnie z jego
przyczyny? Szukałam odpowiedzi na to pytanie w jego oczach; teraz nabrałam
więcej pewności siebie, jakby samo wspomnienie mamy dodawało mi sił. Przez
jeden krótki moment miałam złudne wrażenie, że to ja jestem górą, widziałam to
w jego twarzy, widziałam w zdumieniu, które się na niej odmalowało, kiedy
poskładał wszystkie kawałki układanki.
Ale
to trwało tylko chwilę.
-
Wayland? – W jego głosie nie było przerażenia ani skruchy. Nic, oprócz nutki
spokojnego zainteresowania. Cholernie opanowany skurczybyk. – To raczej nie
jest możliwe. Nie chcesz mi powiedzieć, że…?
-
Ależ tak – zapewniłam, mocniej ściskając rękojeść miecza. – Nazywam się
Wayland, Sky Wayland.
-
I o co w tym wszystkim chodzi? Wasza czarująca grupka wyszła poza granice
naszego świata specjalnie po to, by uciąć sobie miłą pogawędkę o twoich
rodzicach, Sky? A może to ty, Jonathanie, chciałeś omówić nasze rodzinne
sprawy?
-
To prawda – przyznał Jace. Był dziwnie blady. – Ostatnim razem… czegoś nie
dokończyliśmy.
Valentine
zaśmiał się. Krótki, metaliczny dźwięk bez cienia prawdziwej wesołości.
-
Chyba nie chcesz do tego wracać? Przecież już ustaliliśmy, że nie jesteś w
stanie mnie zabić.
Rzuciłam
Jace’owi zdziwione spojrzenie. O tej części ich spotkania nie wspominał w
swojej relacji.
-
Dlatego… nie przyszedłem tutaj… sam – wycedził przez zaciśnięte zęby i pierwszy
skoczył w kierunku Valentine’a.
Jednak
nie skierował swojego sztyletu w serce ojca, tak łatwo dostępnego pod cienką
osłoną koszuli, a natarł na trzymany przez niego miecz. Zaskoczony mężczyzna z
trudem utrzymał broń i odparował cios, ale bez należytej precyzji. Dzieląc
uwagę między Kielich w jednej dłoni, a ostrze, które wciąż wściekle atakował Jace,
stał się znacznie łatwiejszym przeciwnikiem.
-
Na co czekasz? – syknęła do mnie Clary.
Mądrala.
W ciągu całej tej szopki, do której doszło głównie z jej powodu, odezwała się
może raz, a teraz jeszcze się rządzi. Ale… miała rację. Jace’owi właśnie udało
się wytrącić miecz z ręki Valentine’a i to była moja szansa, te kilka chwil,
zanim podniesie broń i już nie da się ponownie zaskoczyć. Sam Jace natychmiast
odsunął się na bok, zostawiając mi pole do działania. Chyba rzeczywiście nie
mógłby własnoręcznie zabić ojca.
Ale
nie przeszkadzałoby mu patrzenie, jak ktoś inny to robi? To nie miało sensu.
Czy czułby się mniej winny, gdyby jedynie na to pozwolił, a sam nie przyłożyłby
do tego ręki i nie powstrzymał mordercy? To wciąż był jego ojciec i nawet jeśli
zasługiwał na wszystko, co najgorsze, Jace nie powinien tak łatwo się z tym
godzić.
Miecz,
którym zamierzyłam się na Valentine’a, dziwnie zaciążył mi w dłoniach. Nadszedł
czas decyzji, zaledwie kilka krótkich sekund, nim przeciwnik sięgnie po swoją
broń – mogłam cofnąć dłoń lub opuścić ostrze prosto na jego serce… albo dalej
stać niezdecydowana i poczekać, aż to on przejmie inicjatywę.
Nie
jesteś wcale lepsza od niego. Od Valentine’a, usłyszałam
w głowie słowa Clarissy. W tej chwili już mnie nie potępiała, przeciwnie, sama
ponagliła do zadania ostatecznego ciosu… Ale właśnie teraz to oskarżenie stało
się boleśnie prawdziwe. Bo czym różniłabym się od Valentine’a, zabijającego
moich rodziców, gdybym teraz wyrządziła Jace’owi tę samą krzywdę, przez którą
tyle wycierpiałam?
Nie
byłam mordercą! Owszem, moje życie sprowadzało się do polowania na demony, jak
każdego Nocnego Łowcy, jednak… to nie to samo, co posunąć się do zabicia
człowieka. Nie mogłam, nie potrafiłam tego zrobić, niezależnie od tego jak
bardzo nienawidziłam Morgensterna i jak bardzo on sobie na to zasłużył.
-
Na Anioła, pośpiesz się! – zawołał Jace, ale jego głos dochodził do mnie jak
przez watę. W tej chwili zostałam tylko ja, Valentine i miecz w moich dłoniach.
Nie
zrobię tego, nie, nie! Pokręciłam głową lekko, niemal niezauważalnie, ale
wiedziałam, że on dostrzegł mój ruch. Pozwoliłam szansie odejść, nie użyłam
broni, obserwując spokojnie, jak Morgenstern sięgnął po swoją, a wtedy stało
się jasne, że to koniec, że już go nie pokonamy – nie, kiedy straciliśmy
element zaskoczenia.
-
Wayland! – Głos Jace’a pomieścił chyba wszystkie możliwe uczucia, od rozpaczy,
przez rozczarowanie i zaskoczenie, aż po gniew.
Valentine
uśmiechnął się pobłażliwie.
-
Wszyscy jesteście tacy sami – powiedział. – Zbyt niewinni, by posunąć się do
ostateczności.
A
potem najzwyczajniej w świecie wzniósł Kielich Anioła w górę i rozpłynął się w
powietrzu.
Powoli
odwróciłam się do Jace’a i Clary. Oboje byli wstrząśnięci, ale na twarzy
dziewczyny malowało się wyłącznie osłupienie, podczas gdy Jace natychmiast wpadł
w furię. Doskoczył do mnie, zaciskając pięści.
-
Ty! – krzyknął. – Ty! Co ty sobie w ogóle myślałaś?
-
Hej! – Cofnęłam się pospiesznie, nie dając się mu złapać. – Nie musisz od razu
się na mnie tak rzucać!
-
Czy ona… właśnie… tak po prostu dała mu się wymknąć? – zwróciła się Clarissa do
brata, wciąż nie wychodząc z szoku.
-
Dokładnie tak, siostrzyczko – wycedził Jace. – Miała go na wyciągnięcie ręki i
pozwoliła mu uciec. Co ty – znów spojrzał na mnie – nagle przeszłaś na jego stronę?
Zamurowało
mnie. Rozumiałam, że mógł się czuć rozczarowany, bo ja sama wciąż nie do końca
potrafiłam pojąć to, co właśnie zaszło, ale nic nie dawało mu prawa, by mnie obrażać.
Zamierzałam odciąć się równie ostro, zresztą w obecnym stanie ducha cała nasza
trójka mogła powiedzieć sobie o parę słów za dużo. Nie zdziwiłabym się, gdyby
doszło nawet do rękoczynów.
I
tylko demoniczny namiestnik od początku siedział spokojnie i obserwował całe
zajście swoimi złocistymi, nieruchomymi oczami. Najwyraźniej po odejściu
Valentine’a stracił resztki zainteresowania obecnością Nefilim w jego
królestwie, bo wreszcie zdecydował się przemówić.
-
Czas, żebyście i wy wrócili do waszego wymiaru, anielskie dzieci.
Jego
głos znowu na chwilę odebrał mi zdolność myślenia i odczuwania, jednak nim
zdążyłam się po tym pozbierać, przytłoczyło mnie kolejne uczucie, też już
znajome. Za drugim razem podróż między światami nie stała się ani trochę
bardziej znośna, a jakby tego było mało, zaraz po otworzeniu oczu czekał mnie
huragan w postaci wściekłego Jace’a.
-
Nie mogę w to uwierzyć! – naskoczył na mnie. – Po tym całym gadaniu, jak bardzo
chcesz go dopaść, teraz tak po prostu zmieniłaś sobie zdanie?
-
To nie… - zaczęłam, ale nie dał mi dojść do słowa.
-
Mówiłaś, że tylko na tym ci zależało, tak? Chciałaś go zabić! A teraz nagle
sobie wszystko odpuszczasz? Oszukałaś nas!
Stał
pochylony nade mną, o wiele, wiele wyższy, biorąc pod uwagę fakt, że jeszcze
nie stanęłam na własnych nogach po przeniesieniu do naszego świata. Przytłaczał
mnie swoim krzykiem, swoim gniewem, zachowywał się tak, jakbym wyrządziła mu
jakąś straszną krzywdę. A przecież… przecież to nie tak.
Podniosłam
się z ziemi i od razu poczułam się odrobinę pewniej, jak gdyby znalezienie się
na podobnym poziomie mogło pomóc mi w równej walce o swoje racje. Jednak moim
przeciwnikiem był nie tylko Jace. Zanim zdążyłam się odezwać, naskoczyła na
mnie Clarissa.
-
Pozwoliłaś mu odejść, tak zwyczajnie? Po co w ogóle nas tu ciągnęłaś, skoro nie
byłaś w stanie nic zrobić?!
-
Ja was ciągnęłam? Od początku mówiłam, że to tylko i wyłącznie moja sprawa! To
wy się uparliście, żeby wszędzie łazić ze mną, wcale was o to nie prosiłam! A w
tamto miejsce zawlókł nas nie kto inny, jak ty – wskazałam na rudą, nie
starając się nawet pohamować zjadliwości w głosie.
Z
krzaków, w których ukrywaliśmy się, zanim Clarissa wpadła na genialny pomysł
wbiegnięcia w krąg Valentine’a, wyskoczyli po kolei Isabelle, Alexander i
Simon. Wydarzenia oglądane z ich perspektywy musiały wyglądać naprawdę
zagadkowo, bo jeszcze w drodze przekrzykiwali się, próbując dowiedzieć się, co
zaszło w trakcie naszej nieobecności.
-
Clary! Clary, nic ci nie jest?
-
Co się stało? Wszyscy zniknęliście…
-…
a potem Valentine…
-
… pojawił się i gdzieś pobiegł!
-
A was nie było!
-
Gdzie to…
-
Co on…
-
O co w ogóle chodzi?
Simon,
oczywiście, podbiegł do swojej kochanej przyjaciółki, upewniając się, że
wszystko z nią w porządku. Lightwoodowie bardziej skupili się na konieczności
wyjaśnień, spoglądając to na wściekłego Jace’a, to na mnie.
-
Chcecie wiedzieć co się stało? – prychnął Morgenstern. – To się stało! Ona –
przy tym słowie rzucił mi roziskrzone gniewem spojrzenie – wszystko schrzaniła.
Nie zrobiła nic, po prostu puściła go wolno. Nie zależy jej, nie umie, nie
wiem! Nie wiem, po co w ogóle tutaj przyjechałaś – zwrócił się do mnie.
-
To… to prawda? – spytał Alec, wyraźnie zdziwiony. – Przecież… przecież
chciałaś, byłaś taka zdeterminowana…
-
Od początku mówiłam, że to zupełny idiotyzm. Jak ktoś taki jak ona mógł się
nadawać do takiego zadania? To robota dla Clave.
Rozczarowanie
w głosie Aleca zabolało mnie chyba bardziej niż pogarda jego siostry. Ale jakby
nie wystarczyły cztery gniewne spojrzenia wbite prosto we mnie – jeden Simon
zdawał się w ogóle nie interesować moją porażką – musiałam się jeszcze zmierzyć
z własnymi uczuciami. To wszystko stało się tak szybko, że nie miałam szansy
sobie tego poukładać w głowie… Wiedziałam, że zawiodłam siebie i wszystkich,
którzy na mnie liczyli, ale byłam też pewna, iż nie mogłam, nie potrafiłam tego
zrobić!
-
Możecie łaskawie ze mnie zejść? To było przede wszystkim moje zadanie, mój
plan, wcale was tam nie chciałam, nie macie prawa robić mi wyrzutów! Nie
poszłam tam z waszego powodu!
-
O nie – Jace zacisnął palce na moim ramieniu. – Zawarliśmy umowę, nie
pamiętasz? Potrzebowałaś nas, a my spodziewaliśmy się, że wykonasz to, co
obiecywałaś. Nie tylko ty chciałaś – mówiłaś, że chciałaś – jego śmierci!
Spróbowałam
się wyrwać, ale bezskutecznie. Uchwyt Jace’a wciąż miażdżył mi rękę.
-
Teraz taki jesteś mądry… Jonathanie? – dodałam ze złośliwą satysfakcją,
przypominając sobie, jak denerwowało go jego pełne imię w ustach Valentine’a.
Nie myślałam o tym, że dolewanie oliwy do ognia niekoniecznie było
najrozsądniejszym posunięciem. – Jeśli tak bardzo tego chcesz, dlaczego nie
zrobiłeś tego sam? Nie potrafiłeś, cofnąłeś się! Dlaczego teraz tak łatwo mnie
osądzasz?
-
Nikt z nas nigdy nie mówił, że jest w stanie to zrobić – wtrąciła Isabelle. –
To ty buchałaś taką pewnością siebie… W ogóle nie miałaś pojęcia, na co się
piszesz, prawda?
-
Zdajesz sobie sprawę, do czego dopuściłaś? – Jace szarpnął mnie za rękę. –
Mogłaś to od razu skończyć… A teraz całe Clave ma za wroga nie jednego
człowieka, ale całą armię demonów!
Czy
oni myśleli, że ja nie pojmowałam wszystkich konsekwencji? Wydawało im się, że
nie czuję się tak podle jak chcieliby, żebym się czuła… jak zasłużyłam? Byłam
zła, zła, tak bardzo zła – na siebie, że okazałam się taka słaba i na nich, że
ośmielali się mieć do mnie pretensje. I jeszcze na to przeklęte – co właściwie?
Moralność, sumienie? Coś, co nie pozwoliło mi opuścić miecza, coś, dzięki czemu
nie potrafiłam zostać mordercą.
-
Wy nic nie rozumiecie! – krzyknęłam, czując wzbierające łzy. – Tak łatwo wam
się mówi! Puść mnie! – pisnęłam histerycznie. – Puść mnie, słyszysz? Wiesz co?
Może poniekąd – w pewnej części – zrobiłam to też dla ciebie… Nie mam prawa
pozbawiać kogokolwiek ojca, przecież wiem, jak to jest żyć bez niego… Nie
mogłam… nie mogłam… zabić! – mówiłam spazmatycznie, wybuch płaczu był już
blisko, a ja tak bardzo nie chciałam płakać… Nie chciałam, żeby widzieli moje
łzy.
Udało
mi się wreszcie wyszarpnąć z rąk Morgensterna. Obraz zamazywał mi się przed
oczami, w uszach dudnił mi własny puls. Musiałam stąd uciec, byle szybko i jak
najdalej od nich, od ich oskarżających spojrzeń i wściekłych słów. Niewiele
myśląc, puściłam się biegiem przez ogród w kierunku głównej ulicy. Usłyszałam
za sobą kroki, wołanie, ktoś próbował mnie ścigać, ale jakiś głos go
powstrzymał, mówiąc, że nie warto. Nareszcie zostałam sama… ze swoim własnym
żalem i wyrzutami, zagłuszanymi nieopanowanym szlochem.
* *
*
Tradycyjnie
dziękuję Christel za betę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz