- Jestem Skyeline Wayland, córka Michaela i Alice Waylandów. Urodziłam
się po Powstaniu…
- Zaraz, zaraz, jakim cudem? – przerwała mi natychmiast Isabelle. –
Przecież twoja matka wtedy zginęła!
- Nie, nie zginęła. Ukryła się, nie kontaktowała się z Clave… Uznali ją
za zaginioną, ale nigdy nie zidentyfikowali ciała, prawda?
Dziewczyna niepewnie wzruszyła ramionami. Widocznie tak daleko w historię
mojej rodziny nigdy się nie wgłębiała.
- Czego się bała? – spytał tym razem Alec. – Przesłuchiwano wszystkich
członków Kręgu, ale kary nie były bardzo surowe. Twój ojciec wycofał się
znacznie wcześniej, mieli dziecko… Może i musieliby opuścić Idris jak nasi
rodzice, jednak lepsze to niż życie w ciągłym strachu.
- Pewnie tak – zgodziłam się z logiką Lightwooda. – Tylko że to nie przed
Clave uciekała, a przed Valentinem. Zdawała sobie sprawę, że przeżył i
wymordował jej rodzinę. Była żywym dowodem jego kłamstwa i gdyby tylko o tym
wiedział… zabiłby ją. I w końcu to zrobił.
Oszczędne słowa przywołały wspomnienia, bardzo stare, ale wciąż wyraźne.
Mamę, która dzielnie starała się uśmiechać na mój użytek, ale tak naprawdę
nigdy nie była szczęśliwa. I dzień, kiedy stanęła naprzeciw mężczyzny o bardzo
jasnych włosach, a on tak po prostu wbił w nią sztylet, zanim zdążyła choćby się
odezwać. Kłujące zarośla, gdzie się ukrywałam i powoli docierało do mnie, że
ona nie wróci, że jest martwa, że nigdy więcej jej nie zobaczę. Paraliżujący
strach i bardzo dorosłą jak na kilkuletnie dziecko świadomość, że właśnie
skończyło się życie, jakie znałam. Wspomnienia, które mimo upływu lat wciąż
bolały i czasem jakaś część mnie chciała się ich pozbyć, ale zaraz
przypominałam sobie, że to wszystko co mi zostało.
Zdałam sobie sprawę, że zamyśliłam się zbyt głęboko i w pokoju już od
dobrych kilku minut panuje cisza. Zamrugałam kilkakrotnie, aby pozbyć się
dziwnej szklistości w oczach, i podjęłam temat zupełnie normalnym głosem.
- Wtedy trafiłam do Idrisu. Pod opiekę Clave, bo żadna rodzina nie
chciała mnie zaadoptować. Chyba się mnie trochę bali, byłam nikim i znikąd.
Jakkolwiek osobliwe się to wydawało w świecie, w którym bardzo często
rodzice nie dożywali pełnoletności swoich dzieci, Nocni Łowcy nie mieli
sierocińców ani niczego podobnego. Zawsze znajdywało się kilku przyjaciół gotowych
przyjąć pod swój dach osierocone pociechy ze świadomością, że mogliby oczekiwać
podobnej przysługi, gdyby to oni pewnego dnia nie wrócili do domu. Ja byłam
wyjątkiem, więc w końcu zdecydowano się zastosować wobec mnie wyjątkowe środki.
- Nie powiedziałaś im nic? – zdziwił się Alexander.
Potwierdziłam ruchem głowy.
- Nie wierzę! – prychnęła Isabelle. – To się zupełnie kupy nie trzyma!
Przychodzi sobie dziecko… no ile wtedy miałaś? Pięć lat? Osiem? I nic o sobie
nie mówi…? Jak się nazywa? Co się stało z jego rodzicami? A oni nie zadają
żadnych pytań, nie szukają, nie badają? Po prostu gościnnie przyjmują i na
własny użytek nazywają… Smith?
Wybuch właściwie mnie nie zaskoczył. Na jej miejscu sama też pewnie
byłabym podejrzliwa wobec takiej historyjki. Pominęłam wiele szczegółów, które
wypełniłyby luki między lakonicznie przedstawionymi wydarzeniami i
uwiarygodniłyby moją wersję. Nie chciałam jednak dokładnie spowiadać się z
każdego roku życia. Zdradzałam tylko tyle, ile musiałam, aby wyjaśnić skąd się
wzięłam i liczyłam, że to wystarczy, żeby mi zaufali.
Uśmiechnęłam się wyrozumiale.
- Są sposoby, żeby zabezpieczyć najważniejsze sekrety – powiedziałam
ogólnikowo. – Moja mama wiedziała, jak nierozważnie byłoby ogłosić wszem i
wobec, że jeszcze ktoś z Waylandów żyje. Valentine na pewno zaraz by to zmienił
– zakończyłam z przekąsem.
W pomieszczeniu zaległa cisza. Niemal fizycznie czułam, jak próbują sobie
przyswoić moje słowa, ważą wszystkie za i przeciw, wahają się, czy mi uwierzyć.
Isabelle, oczywiście, była najbardziej sceptyczna. Stała ze skrzyżowanym
rękami, wyprostowana, zwrócona do mnie nieco bokiem. Chłopcy zdawali się
bardziej rozluźnieni. Jace wygodnie rozsiadł się w kremowym fotelu, obok niego
na podłokietniku przysiadł Alexander. Zabawnie ze sobą kontrastowali nie tylko
wyglądem, ale przede wszystkim postawą. Pierwszy z nich emanował swobodą i
pewnością siebie, Alec natomiast siedział zgarbiony, jakby chciał się schować. Jednak
z twarzy żadnego z nich nie potrafiłam nic odczytać.
Wreszcie Jace się odezwał.
- Powiedzmy, że do tej pory jeszcze możemy twoją historyjkę przyjąć, ale
co dalej? Twoje czary-mary przestało działać i w końcu łaskawie się
przedstawiłaś?
Przewróciłam oczami. Mówił jak Przyziemny, bez najmniejszego szacunku do
magii, a przecież dobrze wiedział, jak potężna to siła. Ale zanim na dobre się
zdenerwowałam, zrozumiałam, że jego lekki ton nie wynikał z lekceważenia najstarszych
mocy. Nie uwierzył mi, przynajmniej nie w części o zabezpieczaniu sekretów.
Jednak jeśli nie zakwestionował tego wprost, nie czułam się w obowiązku
pogłębiać wyjaśnienia.
- Tak, Morgenstern. Czary-mary nie było na całe życie. Skończyło się
jakiś rok temu, zanim jeszcze pojawiły się pierwsze plotki o powrocie
Valentine’a. I nie, nie uwierzyli mi ot tak, na słowo. Dokładnie wypytywali o
każdy szczegół, potem wysłali do Cichych Braci. A potem okazało się, że
rzeczywiście, on żyje… Wszystko pasowało.
- Wierzycie jej? – spytała Isabelle. Ze zmrużonymi oczami wyglądała jak
rozzłoszczona kotka… albo raczej tygrysica.
- Może, Izzy – odparł Jace spokojnie. – Tego lata przekonałem się, że
ludzie potrafią ukrywać się i podszywać pod innych na wiele sposobów. Chyba już
nic mnie nie zdziwi. – Wzruszył ramionami.
Cichutko odetchnęłam z ulgą. Skoro on tak mówił, mogłam przestać się
niepokoić. W końcu z całej tej trójki tak naprawdę tylko on spotkał
Valentine’a. To on, nie Lightwoodowie, miał wiedzę, by udzielić odpowiedzi na
dręczące mnie pytania. W tej chwili byłam niemal gotowa go polubić mimo całej
tej afery z nazwiskiem. Jeśli dzięki temu postanowi mi pomóc to cóż, może nawet
wybaczę mu używanie mojego… W końcu po tylu latach musiało być ciężko się
przestawić, uznałam ugodowo.
Isabelle zamilkła, nie mogąc się nie zgodzić z takim argumentem.
- I tak po prostu pozwolili jej,
nawet niepełnoletniej, na własną rękę szukać Valentine’a? – spróbowała jeszcze
po chwili.
- A co im zależało? To było jedyne, czego chciałam przez całe życie.
Wiedzieli, że łatwo z tego nie zrezygnuję. Jestem wyszkolona lepiej niż
przeciętny Łowca. A nawet gdyby mi się nie udało… nikt by po mnie nie płakał –
wyjaśniłam.
- Płakałby czy nie… to skrajnie nieodpowiedzialne – oburzył się Alec.
W teorii miał sporo racji. Tak naprawdę Clave nie powinno pozwalać mi na
misję samobójczą, ale przecież… od samego początku byłam wyjątkiem.
- Clave ma teraz ważniejsze problemy niż przemawianie do rozsądku
nastolatce bez domu i rodziny. Skoro oni się zgodzili, to chyba nie wam
osądzać, czy to mądra decyzja, czy nie.
- Pytanie, czy naprawdę się zgodzili, czy pozwolili ci tylko wyjechać z
Alicante, a ty nam wciskasz nie wiadomo co – mruknęła pod nosem Isabelle.
Uśmiechnęłam się słodko.
- Spytaj swoich rodziców, jeśli mi nie wierzysz na słowo.
Miałam trochę dość tych wszystkich wątpliwości. Ile mnie już maglowali?
Zerknęłam na zegar i przekonałam się, że dawno minęło pół godziny. Teraz moja
kolej na parę pytań.
- Skoro wreszcie doszliśmy do względnego porozumienia – zaczęłam, zanim
któreś z nich zdążyło wymyślić nowe zarzuty – to może przejdziemy do tego, o co
od początku mi chodziło.
- Czyli, jak mniemam, do Valentine’a? – podjął Jace, unosząc jedną brew.
Podpatrzyłam tę minę kiedyś u Konsula, ale ile razy bym nie próbowała, nie
umiałam zrobić jej poprawnie. Jemu wychodziła idealnie.
Skinęłam głową.
- Chcę… chciałabym – poprawiłam się, żeby nie zabrzmieć zbyt obcesowo –
żebyście mi opowiedzieli wszystko, co działo się tu tego lata. Oczywiście w
Alicante słyszałam już coś na ten temat, ale potrzebuję jak najdokładniejszych
informacji.
- A jeśli odmówimy, będzie to jak bunt przeciwko Clave – wymruczała pod
nosem Isabelle, przywołując moje słowa z poprzedniego dnia.
Rozłożyłam ręce bezradnie.
- Chyba nic dziwnego, że tak bym to odebrała.
- I wyszłoby na to, że próbuję chronić tatusia przed sprawiedliwością? –
zachichotał Jace. Zimno, bez śladu prawdziwej wesołości w głosie.
Nie odpowiedziałam. Powiedziałam im już wszystko, teraz musieli to sobie
przemyśleć i zrozumieć, że jedyne co im pozostaje, to udzielić mi pomocy. Nie
mieli nic do stracenia… może z wyjątkiem kilku minut i jakiejś porcji swojej
dumy. Podparłam się o parapet i popatrzyłam na nich wyczekująco.
- Dobrze – uległ w końcu blondyn. – Odpowiemy ci na wszystkie pytania.
Coś w tonie, jakim to mówił, mnie zaniepokoiło. Ukryty haczyk?
- Ale…?
- Ale w zamian za to zgodzisz się na współpracę – wypalił z satysfakcją.
Isabelle zerknęła na niego z troską.
- Jace… jesteś przekonany, że… że…? – zaczęła niepewnie, kładąc mu dłoń
na ramieniu. Patrząc na jej zachowanie musiałam przyznać, że nie oceniałam jej
sprawiedliwie. Wyglądało na to, że naprawdę przejmuje się sprawami swoich
bliskich i zapewne byłaby niezastąpiona jako siostra albo przyjaciółka, ale z
obcymi, takimi jak ja, nie próbowała się cackać.
Chłopak pokiwał głową entuzjastycznie. Zrodzony naprędce plan zapalił w
nim jakiś wewnętrzny blask, rozjaśniając oczy i na chwilę niszcząc znaną mi
dotychczas cyniczną maskę. Gdyby choć trochę mi na nim zależało, zgodziłabym
się tylko po to, by podtrzymać w nim tę ożywiającą radość.
Niestety dla niego, był mi zupełnie obojętny.
Niestety dla mnie, miał całkiem dobrą kartę przetargową.
Zacisnęłam wargi. Pomysł współpracy w żadnym stopniu do mnie nie
przemawiał. Właściwie… przez większość życia pozostawałam dość samotna, więc
brakowało mi doświadczeń w działaniu grupowym. Chorobliwa ambicja napędzająca
mnie do walki nie pozwalała ani błagać o pomoc, ani dzielić się sukcesem.
- To przecież świetna szansa, Izz. Ona ma pozwolenie od Clave. Ja mam
wiedzę, której potrzebuje. To może się udać!
- Ale Valentine? – oburzył się Alec. – Powinieneś się cieszyć, że
uszedłeś cało po waszym ostatnim spotkaniu. To nie żarty, Jace. On jest… nieobliczalny.
- Sugerujesz, że nie dam sobie rady? – zapytał chłopak z nagłym chłodem.
– Nie jestem Maksem, nie musisz ciągle koło mnie skakać – ciągnął z przekąsem.
– Potrafię o siebie zadbać.
Alexander lekko poczerwieniał na twarzy i przeszedł do obrony.
- Nie powiedziałem, że…
- Dobra, dobra, stop! – przerwałam, zanim zdążył wywiązać się poważny
spór. – Jeszcze nie powiedziałam, że cię przyjmuję – zwróciłam się kwaśno do
Morgensterna, a ten spojrzał na mnie jak na idiotkę.
- A jaki masz wybór? – prychnął.
Skubany, myślał, że już mnie zagiął. Zastanowiłam się chwilę. Mogłam
unieść się dumą i próbować szukać ślepo na własną rękę, tylko czy daleko bym
tak zaszła? Próbować negocjacji? Przecież w życiu by mi nie uległ. Ale
dostrzegłam dla siebie jeszcze inną szansę.
- Jeśli ty mi nie powiesz, porozmawiam z twoją siostrą – rzuciłam
nonszalancko i przygotowałam się na obserwowanie jego rzednącej miny.
Przeliczyłam się. Przez kilka pierwszych sekund wpatrywał się tępo w
przestrzeń, jakby nie wiedział, o kim mówię, w końcu wykrzywił usta w
triumfalnym uśmiechu.
- Clarissą, tak? – upewnił się. – Patrz. – Wyjął z kieszeni spodni małe,
ciemne pudełeczko w od góry w połowie pokryte przyciskami. – To jest telefon
komórkowy – wyjaśnił pouczającym tonem, w którym, jak mi się zdawało,
pobrzmiewały nutki wyższości. – Urządzenie wymyślone przez Przyziemnych, dzięki
któremu mogę polecić jej trzymać buzię na kłódkę zanim ty zdążysz wyjść z
pokoju. Jak myślisz, kogo chętniej posłucha, rodzonego brata czy obcej
dziewczyny z bardzo skomplikowaną historią?
Miał mnie w garści. Pożałowałam, że nie zachowałam swojego genialnego
planu B dla siebie. Teraz naprawdę nie pozostawił mi alternatywy i niezależnie
jak absurdalny wydawał mi się pomysł naszej współpracy, nie mogłam powiedzieć
„nie”. Pozostawała nadzieja, że uda mi się delikatnie wykręcić po jakimś czasie,
bo nie wyobrażałam sobie dzielenia się moją misją z nikim. W życiu wyznawałam
zasadę ograniczonego zaufania i nie chciałam uzależniać powodzenia moich
działań od kogokolwiek z wyjątkiem samej siebie.
- W takim razie… jasne – wycedziłam przez zaciśnięte zęby. – Witam w
drużynie, Morgenstern. A tak nawiasem mówiąc, ja wiem, co to jest telefon komórkowy – dodałam mimochodem. Nie
kłamałam – słyszałam coś o większości współczesnych wynalazków, choć nigdy nie
miałam ich w rękach. W obrębie Alicante zwyczajnie nie działały i nikomu nie
były potrzebne.
Słysząc moje zrezygnowane oświadczenie, Lightwoodowie porozumieli się
wzrokiem.
- Skoro przyjmujesz jego, dostajesz w pakiecie także nas – poinformowała
Isabelle.
Jace zerknął na nią z niepokojem.
- Izzy, nie musicie tego robić tylko dlatego, że ja postanowiłem się wpakować
w tę historię. Wiem, że nie chcecie.
- Zapomnij – mruknął Aleksander. – Przecież zawsze trzymamy się razem.
Teatralnie przewróciłam oczami. Nawet nie próbowałam protestować, bo
wiedziałam, że nic nie osiągnę. Nie miałam pojęcia, jak zdołam wytrzymać
towarzystwo tej sielankowej grupki, tak różnej ode mnie. Ogarnęło mnie poczucie
bezsilności – od samego początku wszystkie szło inaczej niż to sobie
wyobrażałam. Wydarzenia przejęły nade mną kontrolę zanim w ogóle coś zrobiłam.
Powinnam być zła, sfrustrowana, zniechęcona… W rzeczywistości czułam tylko
obojętność, biernie pogodziłam się z losem. Skoro podsunął mi takie rozwiązanie,
może właśnie to najlepsza droga do osiągnięcia celu?
- Świetnie – prychnęłam z nutką irytacji. Niech sobie przypadkiem nie
myślą, że perspektywa ich towarzystwa budzi we mnie choćby ślad entuzjazmu. – A
teraz czy możemy proszę skupić się na moim problemie?
- Oczywiście, mademoiselle – zgodził się Jace, naśladując mój pełen
sztucznej uprzejmości ton. Chyba miał już dość tego, że przez całą rozmowę nad
nim stoję, bo opuścił fotel i przeszedł kilka kroków w stronę okna. Teraz
zdecydowanie górował nade mną wzrostem.
- Pierwsza i być może jedyna rzecz, którą musisz wiedzieć… Niepotrzebnie
odbywałaś tę wielką podróż do Nowego Jorku. Nie ma go tutaj.
Zmarszczyłam czoło. Nie podobało mi się to, co mówił. Czy to była z ich
strony jakaś chora gra, postanowili się pobawić mną przez godzinkę, a potem
radośnie oświadczyć, że i tak nie miałam tu czego szukać? Nie odezwałam się,
czekając na dalszy ciąg.
- Kiedy widziałem go ostatni raz, przeszedł przez Bramę do Idrisu. To tam
powinnaś zacząć.
- To niemożliwe. – Pokręciłam głową. – Clave go szukało. Wynajęli
najlepszych czarowników, żeby wykryli jakiekolwiek ślady jego obecności, ale
nie trafili na nic, w całym Idrisie pustka. Musiał wrócić.
W moim głosie pobrzmiewała desperacja. Nowy Jork był jedynym tropem i za
wszelką cenę chciałam się go trzymać.
- Albo udać się w dowolnie wybrane miejsce na świecie – podsunął Alec,
ubierając w słowa moje najgorsze obawy. To dawało setki możliwości i żadnej
wskazówki.
- Albo wpadł na pomysł jak wykiwać czarowników – prychnęła Isabelle w
sposób, w jaki mówiłaby o wampirze, który wymyślił jak bezpiecznie wychodzić na
słońce. – Do niczego w ten sposób nie dojdziemy. Valentine jest szaleńcem i nie
ma szans, żebyśmy odgadli, co może wymyślić.
Nie mogłam się z nią nie zgodzić, ale wolałabym, żeby nie wypowiadała
tego na głos. Nie po to pozwoliłam sobie po raz pierwszy w życiu zachłysnąć się
nadzieją, żeby poddać się już pierwszego dnia. Musiałam spróbować, dać z siebie
wszystko, nawet jeśli znaczyłoby to objechanie kuli ziemskiej wzdłuż i wszerz.
- Dlaczego nie? – zapytałam przekornie, nie tracąc determinacji. – Ma
Kielich Anioła. Czego może teraz potrzebować?
Popatrzyłam na nich wyczekująco. Odpowiedź była dla nas wszystkich
oczywista.
- Ludzi – szepnął Alec. – Dzieci.
- O tak – Isabelle dalej ironizowała. – To naprawdę wiele pomaga. W końcu
jest tylko jedno miejsce na świecie, gdzie można znaleźć dzieci, no nie? Hm,
pomyślmy, gdzie on może ich szukać… Może w Meksyku, to jedno z najgęściej
zaludnionych miast, tam miałby w czym wybierać… Nie, lepiej Azja, przecież tam
jest ich jeszcze więcej! Albo…
- Izzy, pamiętaj, że nie musisz tego robić – przypomniał Jace,
przerywając wpadającą w histeryczne tony wyliczankę.
Dziewczyna spojrzała na niego, otworzyła usta, zamknęła je, nic nie
powiedziawszy i w końcu westchnęła.
- Przepraszam. Ja po prostu… W porządku, już nie będę – poddała się.
Zamyśliłam się. Gdzie Valentine mógł znaleźć najlepszych kandydatów na
wojowników? Tak jak mówiła Isabelle, możliwości było mnóstwo. Nawet wybór
przybliżonego rejonu nie gwarantował, że trafimy na właściwe miasto.
- Wiemy przynajmniej, że nie będzie szukał dzieci Przyziemnych w Idrisie…
– Cień uśmiechu rozjaśnił zwykle ponurą twarz Aleca. Chociaż stanowiło to marne
pocieszenie, doceniałam tę próbę rozładowania atmosfery.
- Nie sądzę, żeby upatrzył sobie jakieś konkretne miejsce – myślałam
głośno. – Dzieci są wszędzie, wykorzysta te, które trafią mu się pod ręką.
Wydaje mi się, że pojechał gdzieś, gdzie przy okazji uda mu się osiągnąć coś
innego.
Czułam się zadowolona ze swojej logiki. Liczyłam, że idąc w tym kierunku
uda nam się stworzyć całkiem prawdopodobną wizję działań Valentine’a, ale Jace
nie wyglądał na przekonanego.
- On jest perfekcjonistą. Nie zadowoli się byle kim, dobierze sobie
najlepszą armię, na jaką będzie go stać.
Od razu przyszła mi na myśl złośliwa uwaga na temat ich pokrewieństwa,
ale powstrzymałam się. Teraz współpracowaliśmy, nie miałam najmniejszego
interesu w wywoływaniu kłótni.
Ku mojemu rozczarowaniu, nie była to jedyna znaleziona przez nich luka w
moim rozumowaniu. Drugą, znacznie bardziej oczywistą, wskazała Isabelle, trochę
nieśmiało, jakby bała się, że znów zostanie skarcona za nadmierny pesymizm.
Niepotrzebnie – nie odważyłam się zaprzeczyć twierdzeniu, że nie wiemy, czego
jeszcze mógł potrzebować Morgenstern. Stanęliśmy w martwym punkcie. Nikt nie
błysnął genialnym pomysłem na dalszy przebieg jego planów. Chyba nie byliśmy
wystarczająco źli, żeby myśleć tak jak on. Miałam wrażenie, że ciężka cisza
trwała kilka minut, chociaż w rzeczywistości mogły minąć jedynie sekundy.
- Wiecie… – odezwałam się nagle. – Tak właściwie to on mógł odkryć
zupełnie nowe zastosowania Kielicha.
- Wayland… – zaczął Jace groźnym tonem, zerkając na mnie spode łba.
- No co? – zaśmiałam się, choć doskonale zdawałam sobie sprawę, że
zachowuję się jak Isabelle kilka chwil wcześniej. – Dobra, Morgenstern. Masz mi
jeszcze historię do opowiedzenia.
* * *
Nie da się ukryć – trochę minęło od ostatniego rozdziału. Jest ogromna
różnica między ciągnięciem czegoś na siłę a nagłym powrotem natchnienia i
motywacji. Teraz rozdział (choć nie ten, a jeden z moich pisanych „do przodu”)
skończył mi się bez problemu w kilka dni i to naprawdę świetne uczucie ;D
Zaczęłam ostatnio tęsknić za tymi dawnymi czasami, kiedy ta blogosfera w moim
najbliższym otoczeniu była znacznie bardziej ożywiona. Ta szkoła zabiera nam
zdecydowanie za dużo czasu ;/
Znacie coś ciekawego – wśród blogów – co możecie polecić do poczytania?
Chętnie poznałabym jakieś Dramione, ale trudno o takie rzeczywiście dobre.
Dzięki Klaudii za szablon ;* I ruszaj kochana z tym ikenem, bo ja tu od
sierpnia czekam i ciekawam, jak Ci to pójdzie ;P
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz