Zgodnie
z umową Jace bardzo dokładnie opisał wydarzenia, które zaszły kilka dni temu na
wyspie Roosevelta. Wracanie pamięcią do tamtych chwil nie mogło być dla niego
przyjemne, ale trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do mnie nie bagatelizował
szczegółów. Miny Aleca i Isabelle w pewnych momentach wyraźnie wskazywały, że w
znanej im dotychczas wersji wydarzeń sporo brakowało. Tym razem nikt nie
przerywał zbędnymi pytaniami. Dopiero kiedy chłopak skończył, zdecydowałam się
odezwać.
-
To znaczy… że nie powiedział nic… o
swoich planach?
Morgenstern
wzruszył ramionami.
-
Nic konkretnego. Ale raczej możemy się spodziewać, że jak najszybciej użyje
Kielicha Anioła.
-
Nie możemy na to pozwolić! – Alexander nerwowo przełknął ślinę. – Clave go
powstrzyma, prawda? Muszą coś zrobić.
-
Jasne – uspokoiłam go. – Dziwnym trafem nie zdradzili mi, co zamierzają, ale
przecież tego tak nie zostawią.
-
Mam nadzieję, że my dopadniemy go pierwsi – mruknął pod nosem Jace z wyrazem
zawziętości na twarzy.
Nastąpiła
chwila milczenia. Przypuszczałam, że pozostali podobnie jak ja rozmyślali nad
usłyszaną historią, próbując ułożyć sobie wszystko w głowie i znaleźć jakąś
wskazówkę odnośnie zamierzeń Valentine’a. W końcu Jace wstał z miejsca i
skierował się w stronę drzwi.
-
Zastanów się nad tym. Daj znać, jak wymyślisz co dalej – rzucił na odchodnym.
Isabelle
i Alec ruszyli za nim bez słowa. Zostałam sama, teraz mogłam dumać do woli.
Trochę wystraszyła mnie złożona na moje barki odpowiedzialność decydowania o
przebiegu poszukiwań, ale zaraz uznałam, że to głupota. Jeśli działałabym sama,
to kto inny układałby plan działania? Jednak tak byłoby mi łatwiej,
odpowiadałabym tylko przed samą sobą, a mając współpracowników, narażałam się
na ich krytykę, sprzeciw lub wyśmiewanie. Nasze drogi powinny się właśnie
rozejść. Nie potrzebowałam ich, kiedy już wyciągnęłam wszystkie potrzebne
informacje… Ale przecież obiecałam. Honor Nocnego Łowcy nie pozwalał mi ot tak
wykręcać się z raz zawartej umowy, więc byłam skazana na towarzystwo…
przynajmniej dopóki im się nie odechce.
Wreszcie
sama postanowiłam opuścić salonik. Otrząsnęłam się z zamyślenia, żeby znowu nie
zgubić drogi do swojego pokoju i choć za pierwszym podejściem wylądowałam w
innym korytarzu, niż się tego spodziewałam, to niedługo potem trafiłam do
siebie. Dało mi to odrobinę satysfakcji. Miałam nadzieję, że niebawem będę
poruszać się po Instytucie tak sprawnie, jak po Gard czy innych budynkach
publicznych w Alicante.
Od
niechcenia sięgnęłam po zostawioną na stoliku mapę miasta. Miałam sporo czasu
do wieczora, więc przypomniałam sobie o moim drugim ważnym planie, czyli
bliższym poznaniu Nowego Jorku. Przyjrzałam się równej siatce ulic, szukając
najlepszej trasy na pierwszy spacer. Wędrowałam wzrokiem coraz dalej i dalej,
aż przypadkowo zahaczyłam o niedawno poznaną nazwę – wyspa Roosevelta. Serce
zabiło mi nieco szybciej. Mogłabym tam zajrzeć… na pewno przyniosłoby mi to
więcej pożytku niż bezcelowe, choć przyjemne snucie się alejkami Central Parku.
Wyspa znajdowała się względnie niedaleko okolicy, w której, jak mi się zdawało,
leżał Instytut. Może dotarcie tam pieszo trochę by potrwało, ale gdybym
skorzystała z metra…
Zachwycona
pomysłem nie czekałam dłużej. Zabrałam ze sobą mapę, przezornie obładowałam się
bronią i pospiesznie wymknęłam się z siedziby
Łowców. Na szczęście nikt po drodze mnie nie przyłapał i obyło się bez
kłopotliwych pytań. Na zewnątrz odetchnęłam głęboko i lekko się skrzywiłam,
wyraźnie czując różnicę między gęstym, zanieczyszczonym powietrzem, a tym
zupełnie świeżym i rześkim znanym z Alicante. Rozejrzałam się niepewnie.
Właściwie to nie miałam pojęcia, gdzie dokładnie był położony Instytut, więc wolnym
krokiem ruszyłam w stronę najbliższego skrzyżowania, szukając nazwy ulicy.
Kiedy już dostrzegłam tabliczkę, musiałam zgodnie z tą wskazówką znaleźć swoje
położenie na mapie, a biorąc pod uwagę niebotyczną ilość krzyżujących się ze
sobą linii, okazało się to wcale nie takie proste.
W
swoim zamyśleniu zdążyłam zostać potrącona przez dwóch spieszących się
przechodniów, zanim wreszcie natrafiłam na odpowiedni napis na mapie. Zaczęłam
ustawiać nieporęczną płachtę pod różnymi kątami, żeby plan dopasował się do
rzeczywistego układu otaczających mnie ulic. Nagle tuż przy uchu usłyszałam
głos, najwyraźniej skierowany do mnie.
-
Jeśli szukasz metra, to tędy.
Drgnęłam,
zaskoczona. Nie spodziewałam się, że ktokolwiek obcy mógłby do mnie zagadać,
więc poczułam pewną ulgę, gdy obróciłam się i przekonałam, że zaczepiający mnie
chłopak to tylko Alec. Zaraz jednak doszła do tego nutka irytacji.
-
Co ty tutaj robisz? – spytałam podejrzliwie.
-
Mama zauważyła, że wychodzisz. Bała się, żebyś nie zgubiła drogi w obcym
mieście, więc poleciła mi złapać cię i robić za przewodnika.
-
O – mruknęłam. Nie spodziewałam się takich przejawów troski. – To… miłe –
zawahałam się na moment, lecz zaraz kontynuowałam – ale nie musisz tak się
wysilać. Poradzę sobie – uznałam z mocno przesadzonym optymizmem.
-
Właśnie widziałem – skomentował Lightwood. – Chodź. Chodziło ci o to metro czy
coś innego?
***
Tym
razem w wagonie nie tłoczyło się aż tylu ludzi, co ostatnim razem, jednak wciąż
brakowało miejsc siedzących. Nie przeszkadzało mi to. Stałam blisko drzwi,
naprzeciw siebie mając Alexandra. Czasem zerkałam na niego, ale jedyne, co
napotykałam, to kamienna obojętność. Wtedy prześlizgiwałam się wzrokiem po
twarzach współpasażerów, by w końcu z cichym westchnieniem wbić go w podłogę
przed moimi stopami.
Koniec
końców uznałam, że obecność przewodnika miała pewne zalety. Dużo łatwiej było
mi trafić w pożądane miejsce z kimś dobrze znającym miasto, niż polegając
wyłącznie na własnych siłach. Poza skierowaniem we właściwą ulicę był na tyle
miły, że pokazał mi, na co należy zwrócić uwagę szukając odpowiedniej linii
metra, oraz pomógł obsłużyć automat wydający bilety. Zanim jednak w ogóle
zeszliśmy w podziemia, zdenerwował się, usłyszawszy o celu mojej wycieczki.
Uważał, że powinnam poinformować Jace’a, na co ja odparłam, że to tylko mały
rekonesans na terenie, który jemu jest już dobrze znany. Nie przekonałam go,
podejrzewał, że mimo obietnicy współpracy zamierzałam działać sama. Ucięłam te
wyrzuty stwierdzeniem, że teraz i tak do mnie dołączył, więc nie ma o czym
mówić.
Podróż
metrem upłynęła nam w milczeniu. Nie były nam w głowie towarzyskie pogawędki, a
nawet gdyby któreś z nas zechciało poruszyć temat Valentine’a, nie
zdecydowalibyśmy się na to w otoczeniu Przyziemnych słyszących wyraźnie każde
słowo. Próbowałam zająć myśli skupianiem się na szczegółach: melodyjnym, choć
bezuczuciowym damskim głosie odczytującym nazwy kolejnych stacji, plamach
kolorów na plakatach reklamowych widzianych na kolejnych przystankach i świście
rozlegającym się tuż koło mojego prawego ucha przy każdym otwarciu drzwi. Jednak
te drobne spostrzeżenia nie potrafiły wyprzeć z mojej głowy wątpliwości i nadziei
związanych z rychłymi odwiedzinami u Renwicka. W ten sposób przebyłam też
większość drogi dzielącej końcową stację od celu podróży – mieszanina
zamyślenia i wzmożonej czujności, a spojrzenie utkwione w chodniku. Całkowicie
zdając się na przewodnictwo Aleca, nie zwracałam niemal żadnej uwagi na
okolicę, choć podobno zamierzałam spróbować poznać Nowy Jork.
-
To tutaj – odezwał się znużony głos koło mojego ucha. Staliśmy na żwirowej
drodze, oddzieleni szpalerem drzew od zrujnowanej budowli. – Napatrz się do
woli i daj znać, kiedy możemy wracać.
Rzuciłam
chłopakowi spojrzenie na pół zdziwione, na pół oburzone. Nie miałam nawet siły
tłumaczyć mu oczywistej prawdy, że samo przyglądanie się mnie nie zadowoli.
Zdawkowo podziękowałam za doprowadzenie mnie na miejsce i wyjęłam stelę. Doszłam
do połowy Znaku bezszelestności, kiedy Lightwood spytał, co ja właściwie
wyprawiam.
-
Przygotowuję się do przeszpiegowania kryjówki Valentine’a, rzecz jasna –
odparłam, kończąc wzór. Lekkie pieczenie w ramieniu szybko ustawało.
-
I myślisz, że coś tam znajdziesz? Że on tylko tam siedzi i czeka, aż ktoś go
złapie?
Zabrzmiało
to, jakby miał mnie za głupią. Odruchowo się najeżyłam.
-
Przecież on podobno jest w Idrisie? –
przypomniałam teorię Jace’a. – Nie spodziewam się, że spotkam od razu jego. Ale skoro przebywał tam pewien
czas, mógł zostawić jakiś ślad, wskazówkę… cokolwiek.
Skończywszy
mówić, powróciłam do przerwanej czynności rysowania Znaków. Co jakiś czas
zerkałam na dobrze widoczny przez gałęzie drzew budynek, niespokojna, czy na
pewno nie da się nas dostrzec z jego wnętrza. Jeśli Valentine chciałby kiedyś
tu wrócić, mógł rozstawić jakieś straże.
-
Dlaczego wy wszyscy uparliście się twierdzić, że macie szanse go przechytrzyć?
Nie wiem, czy pamiętasz, ale Valentine ma sporo doświadczenia w ukrywaniu się.
To oczywiste, że Renwick będzie pierwszym miejscem, w którym zaczną go szukać,
więc jedyne, co mógł zostawić, to pułapka.
Jego
słowa brzmiały rzeczywiście rozsądnie. W głębi duszy musiałam przyznać mu
rację, ale za bardzo uparłam się, żeby zrealizować swój pomysł. W milczeniu
dokończyłam ostatni z potrzebnych runów, ze złości przyciskając stelę nieco
mocniej niż było to konieczne. Wreszcie schowałam przyrząd do kieszeni,
wyprostowałam się, spojrzałam Alecowi prosto w twarz i odezwałam się, z pewnym
wysiłkiem trzymając emocje na wodzy.
-
To mój jedyny ślad i zamierzam z niego skorzystać. Ty zrób jak chcesz. –
Obróciłam się na pięcie i już miałam odejść, nie czekając na jego odpowiedź,
kiedy coś mi się przypomniało. – Nie wiem, czemu Jace próbuje się bawić w
polowanie na swojego ojca, ale z jakiegoś powodu mu na tym zależy. Za to ty i
twoja siostra staracie się… sama nie wiem… wykazać jakąś ogromną lojalność czy
coś w tym stylu, a tak naprawdę tylko przeszkadzacie tym swoim marudzeniem. Nie
podoba wam się ten pomysł – zostawcie to, ja sobie poradzę sama.
-
Nie robimy tego ze względu na ciebie – przypomniał kwaśno. – Co do Jace’a…
Myślę, że to głupie, ale nie możemy go powstrzymać. I nawet jeśli się z tym nie
zgadzamy, to chcemy go chronić przed kłopotami. – Widząc, że słucham go
nieuważnie, zaczynając kierować się w stronę budynku, dodał pospiesznie: – Hej,
czekaj! Skoro już mnie tu przywlokłaś, to nie będę stał na zewnątrz jak głupek!
Pozwoliłam
mu do mnie dołączyć. Nie sądziłam co prawda, żeby do czegoś się przydał, ale
jego obecność w niczym mi nie przeszkadzała. Nie denerwował mnie tak jak jego
siostra, której dominująca osobowość tylko podbudzała mnie do kłótni. On był
jakby bardziej neutralny, niby mi towarzyszył, a przecież w pewnych momentach
niemal zapominałam o jego obecności. Teraz także poszłam przodem, całą uwagę
skupiając na rysującym się przede mną kształcie budynku, zupełnie ignorując
towarzystwo Alexandra.
O
ile w nocy można by było uznać rezydencję za klimatyczną, w pewien sposób nawet
malowniczą, to światło dnia brutalnie odsłaniało wszystkie z jej wad. Nadkruszone,
zarośnięte mury wyraźnie świadczyły o upływie czasu, wiele okien miało
powybijane szyby, a obraz zapomnianej rudery dopełniał zaniedbany ogród. Jedynie
metalowa siatka, zapewne postawiona całkiem niedawno, nie pasowała wyglądem do
całości. Nad wszystkim jednak unosiła się migotliwa aura czaru, tak misternie
skonstruowanego, że minęło dobrych kilka chwil, zanim go spostrzegłam, a
jednocześnie na tyle silnego, że ujrzenie prawdziwego obrazu było trudniejsze
niż zwykle w takich przypadkach. Rzeczywiste oblicze rezydencji prezentowało
się zgoła odmiennie – równo przycięty trawnik, zadbane klomby i zachwycająca
architektura. Wystające ponad mury wieżyczki i łukowate okiennice przywoływały
na myśl wiekowe zamki.
-
Och – wydusiłam cicho, przytłoczona ogromem różnicy. Nie przyzwyczaiłam się
jeszcze do oglądania dwóch oblicz jednego miejsca – w Alicante takie sztuczki
nie były do niczego potrzebne.
Przemknęliśmy
szybko do frontowej części budynku. Co prawda zamknięta brama broniła dostępu
do posiadłości, ale tuż obok znajdowała się spora dziura w siatce. Nie
zastanawiając się długo, prześlizgnęłam się przez nią ostrożnie, żeby nie
zranić się ostrymi końcówkami drutu. Wyprostowałam się. Kątem oka dostrzegłam,
że Aleksander stanął obok mnie. Znaleźliśmy się na terytorium Valentine’a…
Podekscytowanie pierwszym drobnym sukcesem walczyło z narzuconym przez rozsądek
skupieniem. Nie mogłam dać się ponieść emocjom, bo na pewno popełnię jakiś
głupi błąd. Zacisnęłam palce na rękojeści zatkniętego za pas sztyletu – chłodny
metal pomógł mi się nieco otrzeźwić – i byłam gotowa pójść dalej.
Panującą
dokoła ciszę mącił tylko szum wiatru w koronach drzew i popiskiwania
przelatujących nieopodal ptaków. Zdawało się, że w tej części wyspy nie było
oprócz nas żywej duszy. Sami nie odzywaliśmy się ani słowem, skupieni na
rozglądaniu się i nadsłuchiwaniu, czy aby ktoś się nie zbliża. Jednak ogród
przebyliśmy bez przeszkód. Najwyraźniej Valentine nie pozostawił żadnych
straży. Ciężkie, drewniane drzwi były zapraszająco uchylone. Zaraz po ich
przekroczeniu ogarnął mnie chłód, charakterystyczny dla budowli o grubych,
kamiennych murach. W powietrzu dało się wyczuć lekki zapach stęchlizny.
Ruszyłam korytarzem w głąb budynku, niepewna nawet, czy Alec wciąż podąża za
mną – tak cicho się poruszał. Zamknięte okiennice odcinały dopływ światła
słonecznego, którego o tej porze dnia przecież nie brakowało. Nim odeszłam od
drzwi na tyle, że przestałam zupełnie rozróżniać zarysy ścian, oślepiła mnie
nagła jasność. Zamrugałam kilkakrotnie, a kiedy moje oczy przyzwyczaiły się już
do blasku, zorientowałam się, że to Alexander użył magicznego światła. Przy
jego towarzystwie obejrzeliśmy dokładnie cały parter i pierwsze piętro,
natykając się jedynie na puste pokoje i kłęby kurzu. Gdzieniegdzie ściany
zdobiły motywy charakterystyczne dla Nocnych Łowców, ale brakowało
jakichkolwiek sprzętów. Powoli ogarniało mnie rozczarowanie. Czego właściwie
oczekiwałam? Że od razu, tak łatwo natrafię na zabójcę mojej rodziny? A może
przynajmniej przyczepionej do drzwi karteczki z informacją o zmianie adresu? Valentine
musiał wynieść się stąd na dobre i tak jak przypuszczał Alec, nie był na tyle
głupi, by zostawić po sobie ślady.
Już
bez większych nadziei przeszłam po drugim piętrze. Tu już okiennice były
otwarte, więc ostre czarodziejskie światło, które budziło na wszystkich
ścianach nasze drgające odbicia, przestało być nam potrzebne. W przefiltrowanym
przez przepływające po niebie chmury blasku słońca cienie
stawały się łagodniejsze, ledwie dostrzegalne. Szłam już coraz pewniej, nie
chowając się po kątach, zaczynałam wątpić, że znajdziemy tu cokolwiek prócz
kurzu. Alexander posłusznie dreptał za mną i choć wolałam nie oglądać się na
jego wyraz twarzy, miałam nieprzyjemne przeczucie, że w duchu kpi ze mnie
niemiłosiernie. Nie mogłabym odmówić mu racji – cała akcja pod tytułem „przeszukajmy
siedzibę Valentine’a” okazała się żałosna. Nie, Jace nie będzie zły, że nie poinformowałam
go o swoim planie, raczej z czystym sumieniem będzie mógł wyśmiać moją
nieograniczoną naiwność. Wdrapałam się na ostatnie, trzecie piętro, w złości
stawiając kroki nieco zazmaszyściej niż powinnam. Głupie, głupie dziecko, które
wścieka się, bo coś poszło nie po jego myśli… Nie tak chciałabym siebie
widzieć.
-
To chyba tutaj – odezwał się Alec. Pierwsze słowa, odkąd weszliśmy na teren
Valentine’a. W przeciwieństwie do mnie Lightwood był idealnie opanowany…
właściwie chyba obojętny, jakby snucie się po opuszczonej rezydencji stanowiło
zajęcie jak każde inne w nudne popołudnie. Popatrzyłam w kierunku, który
wskazywał – ostatnie drzwi po lewej – i przypomniałam sobie, że zgodnie z
opisem Jace’a to tam widział ojca po raz ostatni. Bez wahania weszłam do
środka, pobudzona ostatnim wątłym płomykiem nadziei, że może przynajmniej tam
cokolwiek znajdę, ale podobnie jak dotychczas spotykało mnie rozczarowanie…
choć nie tak wielkie jak w pozostałych pokojach. Tutaj też z wyposażenia znikło
niemal wszystko, nie wyłączając zasłon w oknach i obrazów, które zostawiły na
ścianach wyraźne jasne ślady, jednak została jedna rzecz, ciekawsza od
wszystkich możliwych stołów, łóżek czy nawet broni. Lustro, rozbite lustro w
złoconej ramie. Lustro, które według słów Jace’a było kiedyś Bramą.
Podeszłam
do pozostawionych na podłodze odłamków szkła. Kiedy wzięłam do ręki jeden z
nich, nie ujrzałam swojego odbicia, ale fragment jakby sielskiego pejzażu,
korona drzewa na tle błękitnego nieba. W co większych szczątkach zobaczyłam
inne części tego obrazu – soczyście zieloną trawę, zabłąkany obłoczek, kawałek
płotu. Na Bramie pozostał wizerunek ostatniego miejsca, do którego prowadziła,
i choć taki widok mógł zdarzyć się w setkach lokalizacji, bez trudu uwierzyłam
w relację Jace’a – że to Idris, jakieś wiejskie domostwo poza Alicante.
Pochylona
nad rozbitym lustrem, zastanawiałam się, czy ta wycieczka cokolwiek mi dała. Na
własne oczy zobaczyłam to, o czym opowiadał Morgenstern, ale nie dowiedziałam
się niczego nowego… i wciąż nie rozumiałam, jak Valentine mógłby pozostawać w
Idrisie, skoro Clave z całą pewnością stwierdziło, że go tam nie ma. Nie wrócił
do Nowego Jorku tą samą drogą, tak naprawdę mógł udać się wszędzie. Szkoda, że
nie miałam żadnej wskazówki, gdzie tego „wszędzie” szukać.
Nagle
ciszę rozdarł krzyk Aleca.
-
Uwa…! – nie dokończył, ale tyle wystarczyło, żebym odruchowo rzuciła się w bok
i o centymetry uniknęła spotkania z oślizgłym, białawym cielskiem demona.
Poczułam, że krew odchodzi mi z twarzy. Popatrzyłam na Lightwooda, który zdawał
się tak samo zaskoczony jak ja.
-
Drevak – szepnęłam.
Skinął
głową i wyciągnął zza pasa broń. Niewiele myśląc, poszłam w jego ślady. Trochę
nieswojo czułam się ze świadomością, że mam walczyć u boku Nocnego Łowcy,
którego w ogóle nie znałam. Nie wiedziałam, czego się po nim spodziewać, nie
mogliśmy być zgrani jak wieloletnie, dobrze dobrane drużyny… ale na pokonanie
jednego demona powinno wystarczyć. Zauważyłam, że odłamki szkła przecięły mi
skórę w kilku miejscach. Zapach krwi zwrócił uwagę przeciwnika, bo znowu się na
mnie zamierzył, szeroko otwierając paszczę wypełnioną drobnymi, trującymi
igiełkami. Odparłam atak sztyletem, jednak za słabo, aby wyrządzić mu
poważniejszą szkodę. Ostrze przekrzywiło się, płaską stroną nie mogłam przeciąć
skóry, ale dotyk wzmacniających runów go zabolał. Demon prychnął z
rozdrażnieniem i przymierzył się do kolejnej próby. Zanim zdążył mnie
dosięgnąć, w jego ciele utkwił aż po rękojeść lśniący seraficki nóż. To
Alexander wycelował w Drevaka i to tak udanie, że zabił go na miejscu. Potwór
przez chwilę wił się w agonii, by po chwili rozpłynąć się w powietrzu, wracając
do swojego wymiaru.
-
Czekaj! – zawołałam szybko, sama nie wiedząc, czy zwracałam się do Aleca, czy
do demona. – On mógł coś wiedzieć, coś o Valentinie… Skąd by się tu wziął?
-
Jasne, mógł też cię zabić – fuknął chłopak, widocznie zły, że nie doceniałam
jego pomocy. Podszedł do miejsca, w którym zniknął demon, i podniósł swoją
broń, wciąż zdatną do użytku.
Nie
zdążyliśmy się pokłócić, bo w tym momencie do pokoju wsunął się kolejny Drevak.
-
Z niego spróbujmy coś wyciągnąć – syknęłam, zanim zdążył się do nas zbliżyć.
-
Mogę się w ogóle nie wtrącać. – Alec był obrażony.
Zgromiłam
go wzrokiem i zamachnęłam się na Drevaka. Odpowiedział szybkim atakiem, w
którym ledwie uniknęłam jego kolców, co przypłaciłam bolesnym zderzeniem ze
ścianą. Natychmiast pozbierałam się i zwróciłam do demona.
-
Ej, ty! Co ty tutaj robisz?
Drevaki,
jako jeden z nielicznych gatunków, potrafiły posługiwać się ludzką mową. Zwrócił
w moją stronę bezoki łeb.
-
Kim ty jesteś? – wyartykułował
wyraźnie, choć ze zdecydowanie nieprzyjemnym, jakby bulgoczącym akcentem. – Nie
mam upoważnienia, by rozmawiać z tobą…
Uderzyłam
go po głowie płaską stroną klingi. Alec stał z boku, zgodnie z zapowiedzią nie
mieszając się w moje metody, i z lekką niechęcią przyglądał się syczącej,
zwęglonej skórze demona w miejscu kontaktu z runami.
-
A jeśli zmuszę cię do mówienia?
Igrałam
z ogniem. Powinnam zabić go jak najszybciej, zamiast dawać mu szanse na kolejne
ataki, ale nie umiałam powstrzymać się od skorzystania z ostatniej wątłej
nadziei na zdobycie informacji o aktualnym położeniu Valentine’a. Demon nie
fatygował się z odpowiedzią, tylko rzucił się na mnie. Zaskoczona, dałam się
przygwoździć do ziemi. Nie mogłam odpędzić go bronią, bo przygniatał mi rękę,
rękojeść wysunęła się z miażdżonych palców, a biała głowa znalazła się tuż-tuż
nad moją…
Jednak
czarne igły nie zdążyły przebić mojej skóry. To Alexander nie potrafił patrzeć
obojętnie na moją pewną śmierć i porzucił postawę obserwatora, dźgając Drevaka
w bok. Ten odtoczył się, uwalniając mnie, a ja szybkim spojrzeniem
podziękowałam za wsparcie.
-
Najgorsze, co możesz mi zrobić, to zabić, a przecież uczynisz to niezależnie od
mojej postawy – przemówił demon.
-
Masz absolutną rację – zgodził się Alec. – Tylko możemy to zrobić łatwo i
szybko albo torturować cię tak długo, aż sam zdechniesz z bólu.
Nie
spodziewałam się od niego poparcia w kwestii rozmowy z wrogiem. Jednym ruchem
przybiłam bestię do drewnianej podłogi tak, aby nie mogła się ruszyć, ale w
miejscu, które nie groziło śmiercią. Alec zrobił to samo z drugiej strony.
-
Słucham – powiedziałam zimno.
Drevak
uparcie milczał, próbując uwolnić się od tkwiących w jego ciele mieczy, ale moc
runów wyraźnie go osłabiała. Charczał rozpaczliwie, kłapał paszczą z nadzieją,
że dosięgnie któreś z nas, a z pyska kapała mu krwawa piana. Odwróciłam wzrok.
Kiedy
zrozumiałam, że puste groźby nie wystarczą, aby skłonić demona do współpracy,
postanowiłam wykorzystać zaścielające podłogę odłamki szkła. Wybrałam co
większe i sprawnie nakreśliłam stelą kilka Znaków. Z zaciętym wyrazem twarzy
rzuciłam jeden z nich na obłe cielsko przeciwnika. W miejscu kontaktu z runami
skóra roztopiła się, tworząc nieprzyjemny bąbel przypalonego ciała, krwi i
demonicznych wydzielin. Widok nie należał do najpiękniejszych, ale stanowił
chyba najprostszą i najskuteczniejszą metodę tortur. Wypuściłam z dłoni drugi
odłamek. Drevak nie wytrzymał.
-
Przestańcie! – zawył udręczony.
-
Gdzie znajdę Valentine’a? – Byłam nieugięta, choć z trudem panowałam nad
drżeniem dłoni. Poczułam, że jeden z trzymanych odłamków znowu mnie skaleczył.
-
Powiem ci! Powiem ci wszystko, tylko przestań!
Kolejny
kawałek lustra zagłębił się w korpusie demona. Puste obietnice nie miały dla
mnie żadnej wartości, potrzebowałam konkretów.
-
Dawlon Street*! Jest na Dawlon Street, numer pięć! – wydyszał w końcu demon.
Nazwa
nic mi nie mówiła, więc spojrzałam pytająco na Aleca. Kiwnął głową uspokajająco
– wiedział, o jakie miejsce chodziło. Zalała mnie fala ogromnej ulgi. Zdobyłam
jakiś trop, mogłam kontynuować poszukiwania… o ile tylko Drevak nie kłamał.
-
Co zamierza? – zadałam kolejne pytanie. Postanowiłam jak najlepiej wykorzystać
okazję.
Potwór
zaprzeczył, jakoby wiedział cokolwiek więcej, ale świeża rana czarodziejskim
sposobem uleczyła mu pamięć. Widać było, że słabnie coraz bardziej. Jego ciało
nieznacznie się skurczyło, a barwa z bieli przeszła w naznaczony licznymi
bąblami siny fiolet.
-
Chce nas wykorzystać w swojej walce! Aaghr! Szuka sposobu na porozumienie z
Władcą Demonów! To wszystko, przysięgam! Przestaaań!
Liczyłam,
że uda mi się wyciągnąć coś jeszcze. Wyciągnęłam dłoń z odłamkiem…
-
Wystarczy. – W głosie Alexandra słychać nutkę złości. Przytrzymał mnie za ramię
jedną ręką, a drugą, uzbrojoną w krótki, lekko zakrzywiony kindżał, zakończył
cierpienia Drevaka. W rzuconym mi spojrzeniu odczytałam coś na kształt wyrzutu,
ale zaraz się rozpogodził.
-
Dobra robota – przyznał z uznaniem. – Masz to, czego chciałaś.
*
miejsce zmyślone. Postanowiłam nie pogrążać się, wnikając w szczegóły
rzeczywistej topografii miasta, w którym nigdy nie byłam, jeśli dotyczy ona
czegoś mniej znanego i niezbędnego niż Central Park czy ogólna panorama
Manhattanu.
* *
*
O
rany. Tak krótkiej przerwy między rozdziałami na tym blogu jeszcze nie było.
Jestem z siebie dumna! Wreszcie czuję przypływ weny, posuwam się do przodu. I
rozdział wydaje się jakby ciut lepszy od poprzedniego. Niestety, teraz powinnam
zacisnąć zęby i do połowy stycznia skupić się na paru innych ważnych sprawach
(ciekawe, jak mi to skupianie wyjdzie…) – jak na złość akurat teraz, kiedy
jestem pełna zapału do tej historii. Oby ten zapał utrzymał się jak najdłużej
;)
Jako
że mamy dzień taki a nie inny, nie ma wątpliwości co z dedykacją. Daf – jeszcze raz wszystkiego naj! ;*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz