Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

poniedziałek, 13 lutego 2012

Rozdział szósty


Dawlon Street. Te dwa słowa zdawały się jedynymi jakie znałam, nie opuszczały mojej głowy i nie pozwalały choćby przez chwilę pomyśleć o czymkolwiek innym. Jako że Alec nie był skłonny do rozmowy wykraczającej poza zwroty „spokojnie”, „tak, wiem, gdzie to jest” i „nie, nie pójdziemy tam w tej chwili”, musiałam liczyć na siebie. Zamierzałam od razu po powrocie do Instytutu zaszyć się w swoim pokoju, odnaleźć adres na mapie i ułożyć jakiś sensowny plan działania, ale okazało się to niemożliwe. Nie zdążyliśmy zrobić nawet dwóch kroków poza windą, kiedy dopadła nas Isabelle i zaciągnęła do kuchni na kolację. Początkowo nie zareagowałam, sądząc, że zaproszenie przeznaczone jest wyłącznie dla Alexandra, ale oboje spojrzeli na mnie jak na kosmitkę i wytłumaczyli, że skoro tu zamieszkałam, to jak najbardziej mogę, a wręcz powinnam jadać z nimi. A przynajmniej tak twierdzili ich rodzice. Nie wierzyłam w swoje zdolności kulinarne na tyle, żeby bardzo się upierać przy samodzielności, do tego w tym konkretnym momencie już doskwierał mi głód, natomiast przyjemny zapach ciepłego posiłku roznosił się po całym korytarzu.
Dlatego właśnie teraz siedziałam na twardym drewnianym krześle, nad talerzem pełnym makaronu z kawałkami mięsa i skromną ilością sosu, mechanicznie ładując sobie do ust kolejne kęsy. Czułam, że moje policzki płonęły z ciągłego podekscytowania, myślami natomiast odpływałam daleko od zastawionego stołu.
- Więc udała wam się wycieczka? – usłyszałam pytanie Roberta.
Z pewnym wysiłkiem oderwałam się od pięknej wizji, w której wpadałam jak burza do lokalu pod piątką, za jedyne powitanie mając zszokowaną minę Valentine’a, skupiłam się zaś na chwili obecnej. Napotkałam pełne życzliwego zainteresowania spojrzenie pana Lightwooda i ogarnęło mnie lekkie zmieszanie. Nie wiedziałam, czy powinnam dzielić się z moimi tymczasowymi opiekunami jakimikolwiek szczegółami ani co na ten temat uważały ich dzieci. Uśmiechnęłam się niepewnie i zaczęłam gorączkowo formułować w głowie pierwszą z brzegu odpowiedź, kiedy Alec, który od początku posiłku zdawał się jakiś przygnębiony, wybawił mnie z opresji zwyczajnie lakonicznym potwierdzeniem. Wtedy ośmieliłam się dodać kilka słów o bliższym zapoznaniu się z metrem, co najwyraźniej całkowicie usatysfakcjonowało Roberta, bo nie naciskał na dalsze wyjaśnienia. Reszta kolacji upłynęła w dziwnym, przepełnionym nieuchwytnym napięciem milczeniu. Jace przybierał miny wyrażające najwyższą obojętność, ale zdradzało go niespokojne spojrzenie, umykające czasem w kierunku moim lub Aleca. Mogłam się założyć, że moje wyjście bez jego zgody wcale mu się nie spodobało. Za to prawdziwą obojętność przejawiała Isabelle, beztrosko wpatrzona we własną porcję makaronu.
Z prawdziwą ulgą przyjęłam moment, w którym pochłonęłam ostatnią nitkę spaghetti i mogłam wreszcie się wymknąć z ogarniętej napiętą atmosferą kuchni. Oświadczyłam, że było pyszne, bardziej z grzeczności niż właściwego przekonania – smak jedzenia pozostawał ostatnią rzeczą, jaka mogła mi zaprzątać głowę tego wieczoru. Nie zdążyłam na dobre oddalić się od stołu, kiedy Jace jakimś cudem również poderwał się znad pustego talerza – a przecież zdawało mi się, że jeszcze przed chwilą leżała tam spora ilość makaronu – i poszedł w moje ślady. Ledwie znalazłam się na korytarzu, dogonił mnie i spojrzał wyczekująco.
- Nie masz mi przypadkiem czegoś do wytłumaczenia?
Od razu się zjeżyłam, słysząc ten protekcjonalny ton.
- Nie muszę ci się z niczego tłumaczyć – mruknęłam przekornie.
- Zawarliśmy umowę – przypomniał. – Od tamtej chwili owszem, powinnaś mi się tłumaczyć.
- Ze spaceru po nowym mieście?
Moglibyśmy tak przekomarzać się godzinami i nie mam pojęcia, które z nas pierwsze straciłoby cierpliwość, ale w tym momencie w drzwiach kuchni pojawił się Alec i, najzupełniej zgodnie ze stanem rzeczywistym, wsparł Morgensterna.
- Ze spaceru do rezydencji Renwicka – uściślił.
Za jego ramieniem ukazała się głowa siostry. Isabelle niespokojnie obejrzała się za siebie.
- Chodźmy w jakieś spokojniejsze miejsce. – Zamachała rękami w głąb korytarza. – A tam – dodała zaraz groźnie – wszystko nam opowiesz.
Jace przewrócił oczami i pierwszy ruszył w kierunku wskazanym przez Isabelle. Tempo, dzięki któremu znacznie nas wyprzedził, najlepiej świadczyło o rosnącej niecierpliwości. Ja natomiast zwróciłam się do dziewczyny:
- Chyba nie musisz tak panikować. – Zadbałam o przybranie neutralnego tonu, żeby nie uznała moich słów za atak na swoją osobę. – Przyjechałam tu oficjalnie, wasi rodzice wiedzą, czym zamierzam się zajmować.
- Ale nie musisz być taką egoistką, prawda? Nasz udział już nie byłby tak dobrze widziany… choć ty nawet nie jesteś od nas starsza!
Ona nie starała się tak bardzo panować nad swoim głosem, więc wyłapałam zjadliwe nutki, chociaż mniej, niż się spodziewałam.
- Wy macie rodzinę – powiedziałam cicho, może nawet zbyt cicho, by mnie usłyszała.
W dalszej rozmowie przeszkodził nam Jace, sugerując, że to nie najlepszy czas na pogawędki. Weszłyśmy za nim i Alekiem do tego samego salonu, w którym odbyliśmy naszą rozmowę w południe. Na własny użytek, w myślach zaczęłam nazywać go Pokojem Narad. Światło późnego popołudnia tylko dodało mu uroku, ocieplając i łagodząc stylowy pokoik.
- Cóż, to prawda. Tak jak powiedział Alec, byliśmy dzisiaj na wyspie Roosevelta – zaczęłam uprzejmie, nie czekając, aż coraz bardziej zniecierpliwiony Morgenstern zarzuci mnie pytaniami. – Nie określałabym tego jako jakieś wielkie wydarzenie, bo przecież ty już znasz to miejsce. Chciałam wiedzieć tyle co ty, zobaczyć to na własne oczy. Zrozumieć. Wyobrazić sobie. Przemyśleć.
W chwili dłuższej pauzy wtrącił się Alexander.
- Ale to przecież nie wszystko. Opowiedz, co nas tam spotkało.
Wywróciłam oczami. Wiedziałam, że Alec nie pozwoli, aby jego przyjaciel stracił choćby najmniejszy szczegół. I pewnie nawet bez oporów przeszłabym do głównych wydarzeń dzisiejszego dnia, gdyby stojący naprzeciwko Jace nagle nie zmienił się na twarzy, wpatrując się w jakiś punkt przestrzeni za moimi plecami. Z rozpędu, zachowując wpółotwarte usta, obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni, by stanąć twarzą w twarz z nie wyższą ode mnie, rudowłosą dziewczyną w wyblakłym T-shircie i zwyczajnych dżinsach. Wypuściłam z płuc przytrzymywane dotąd powietrze i lustrując ją uważnie od stóp do głów utwierdzałam się w przekonaniu, że pasuje do opisu tej, za którą ją uważałam. Wyglądała na nieco zbitą z tropu – czy to przez obecność nieznanej sobie osoby, czy brak entuzjazmu towarzyszący jej wejściu.
- O-o, przepraszam bardzo – powiedziała w końcu. – Nie chciałam przeszkadzać.
Intonacja, jakiej użyła, w irytujący sposób sprawiła wrażenie pytania. Mimo tak deklarowanych intencji, nie wycofała się, żeby zostawić nas w spokoju, ale dalej stała na miejscu, z niezmiennie wyczekującym spojrzeniem.
- Clarissa – odezwał się Jace, potwierdzając moje przypuszczenia co do tożsamości przybyłej. – Co ty tutaj robisz?
Znowu się obróciłam, tym razem w jego stronę, zaskoczona tonem, jakiego użył wobec siostry. Odkąd go poznałam, budził we mnie irytację każdym wypowiedzianym zdaniem, ale gdyby zwrócił się do mnie w taki sposób, chyba by mnie coś trafiło na miejscu. Dziewczyna też nie pozostała obojętna: otworzyła szerzej oczy, na twarzy odmalowała się przykrość. Szybko opanowała się na tyle, aby odpowiedzieć, ale nie udało jej się ukryć drżenia głosu.
- Moja mama… chciała, yymm, zobaczyć się z waszymi rodzicami – zwróciła się do Lightwoodów. – Przyszłam z nią.
Oni musieli lubić ją trochę bardziej niż Jace – albo przynajmniej odczuć trochę litości – bo odezwali się do niej zupełnie normalnie, wprowadzając w zastaną przez nią sytuację.
- Poznaj Skyeline – zaprezentowała mnie Isabelle, nie bez nutki przekąsu.
Rudowłosa spojrzała na mnie z większym zainteresowaniem. Wykonała niepewny gest dłonią, jakby chciała się oficjalnie przywitać, ale moja obojętność trochę ostudziła jej zapał. Cofnęła rękę i przedstawiła się – Clary Fray, właśnie tak, jak myślałam.
- Sky Wayland. – Skinęłam głową z rezerwą.
Moje nazwisko wywarło spodziewane wrażenie. Clary zmarszczyła brwi.
- Wayland? Wayland jak…? To znaczy… Ale…
Uśmiechnęłam się z niejaką satysfakcją na widok tej reakcji. Za każdym razem wywoływałam takie samo zdziwienie. Jak widać, niektóre tajemnice były na tyle dobrze chronione, żeby przetrwać te kilkanaście lat nie budząc nawet cienia domysłu.
- Tak, jestem córką Michaela Waylanda. Prawdziwego Michaela, w przeciwieństwie do niego – wyjaśniłam z naciskiem, wskazując na Jace’a. Nie spojrzałam na niego, ale mogłam sobie wyobrazić, że przewrócił oczami, skrzywił się lub w jakikolwiek inny sposób wyraził, jak bardzo nie podoba mu się tak wyraźne zaznaczanie mojej tożsamości.
Isabelle musiała wyczuć zbliżającą się burzę i postanowiła uspokoić sytuację. Normalnie spodziewałabym się, że raczej pierwsza na mnie naskoczy za poruszanie tego tematu, ale teraz pewnie ze względu na Clary wolała po prostu pomówić o czymś mniej emocjonującym.
- Jak się czuje twoja mama? Po tej śpiączce pewnie trudno odzyskać jej siły?
Clarissa spojrzała na nią z wdzięcznością. Wreszcie mogła wyjść z roli nieproszonego gościa, niewtajemniczonego w bieżące sprawy, w zamian za to samej przejmując podaną jej pałeczkę.
- Rzeczywiście, jest jeszcze trochę osłabiona. Ale myślę, że już niedługo, wspominała nawet coś o treningach… Po tym co zaszło chyba postanowiła wrócić do społeczności Łowców.
- Powrót po takim odcięciu się nie będzie łatwy – zauważył Alec. – Clave nie słynie ze skłonności do wybaczania.
- Ale przecież nie mogą jej odrzucić! W takim czasie każdy się przyda, a ona… zna Valentine’a lepiej niż ktokolwiek.
Widać było, że wychowała się jako Przyziemna. Jakkolwiek logiczne wydawały się jej słowa z obiektywnego punktu widzenia, Clave rządziło się swoimi zasadami. Nie tolerowali dezerterów i zdrajców. Kierowała nimi przede wszystkim duma. W swoim zaślepieniu nigdy nie przyznaliby się, że kogoś potrzebują, że stanęli przed sytuacją, z którą sobie nie poradzą własnymi siłami. Do tej pory rzeczywiście, zawsze sobie radziliśmy. Ale teraz… Valentine przedstawiał zupełnie nowy rodzaj zagrożenia, zagrożenia, które wyrosło w samym sercu Idrisu i mogło uderzyć w nie skuteczniej niż ktokolwiek inny.
Isabelle umknęła wzrokiem gdzieś w bok. Musiała zdawać sobie sprawę z nieugiętej natury Clave równie dobrze, co ja.
- Taaak… pewnie… pewnie masz rację – wymamrotał Alexander. Trudno było nie usłyszeć braku przekonania w jego głosie.
Jedynie twarz Jace’a nie wyrażała milczącego zrozumienia, raczej zwyczajne znudzenie. Trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że bądź co bądź matka Clarissy stanowiła też jego rodzinę. Nawet jeśli świeżo odkrytą… Gdybym to ja znalazła się w takiej sytuacji… Spróbowałam to sobie wyobrazić. Nagle, po szesnastu latach życia, staje przede mną obcy chłopak i przedstawia się jako mój brat. Przyprowadza ze sobą równie obcego mężczyznę, nazywając go naszym wspólnym ojcem. Przez całe życie o niczym innym nie marzyłam, tylko żeby ich odzyskać…
Ale w tej chwil łączyłyby nas tylko jakieś umowne więzy krwi. Każda relacja wymaga czasu, poznania się… Czy potrafiłabym zaufać zupełnie nieznanej osobie tylko dlatego, że nosi to samo nazwisko? Zresztą, o czym ja myślę? przerwałam gwałtownie rozmyślania. Moja rodzina nie żyje, koniec kropka. To nie tak, że nigdy dla mnie nie istnieli, że nie myślałam o nich każdego przeklętego dnia w samotności! Nie powinnam porównywać swojej sytuacji z Jace’em. W rzeczywistości nie mieliśmy nic wspólnego.
- A kiedy wszyscy już się znają i przebrnęliśmy przez etap grzecznościowych pogawędek w stylu „co u ciebie słychać” i „tak, u mnie też świetnie”, możemy wreszcie przejść do tego, co chciałbym usłyszeć?
Nie mógł dobitniej pokazać obojętności wobec siostry. Tak bardzo pochłaniała go wielka misja odnalezienia Valentine’a, że przestał troszczyć się o wszystko inne? Nie był ślepy. Nawet jeśli miał mało doświadczenia w życiu rodzinnym – choć dzięki czasowi spędzonemu u Lightwoodów i tak znacznie więcej niż ja – nie mógł nie widzieć, że rani Clary, skoro nawet ja to dostrzegłam. Ale co ja mogłam o nim wiedzieć? Znałam go nie dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Może trudno przychodziło mu dogadanie się z nowo poznaną rodzinką, a może był po prostu draniem, który nie przejmował się nikim na swojej drodze. Nie mnie to oceniać. Chciał się dowiedzieć, co zaszło na wyspie Roosevelta? Proszę bardzo, mogę mu powiedzieć. W końcu – mieliśmy umowę.
- Mogę mówić przy niej? – zapytałam sceptycznie, ruchem głowy wskazując Clarissę.
- Tak – ucięła zdecydowanie Isabelle, zanim ktokolwiek zdążył się sprzeciwić. – To dotyczy jej tak samo jak nas… a nawet bardziej.
- Ale o co… - zaczęła skonsternowana Clary, lecz Izzy pospieszyła z wyjaśnieniami nim zdążyła do końca sformułować pytanie.
- Ona – to było o mnie – przybywa z wielką misją złapania Valentine’a. Jest pełna wiary w swoje możliwości, a Jace nie darowałby sobie takiej atrakcji, więc tym sposobem dołączyliśmy i my. Myślę, że ciebie też to może zainteresować.
Jace rzucił jej spojrzenie w stylu „skończ-już-gadać-i-przejdźmy-do-rzeczy”. Uniosła dłonie w geście obrony, ale nie powiedziała już nic więcej, wreszcie dopuszczając mnie do głosu.
- Jak można się było spodziewać, Valentine wyniósł się bez śladu. Jednak spotkaliśmy tam, u Renwicka – łaskawie uściśliłam dla Clarissy – kilka Drevaków.
- Kilka oznacza dwa – wtrącił Alec złośliwie.
- Udało mi się – nam – udało się nam wyciągnąć z nich kilka informacji i teraz wiemy, gdzie szukać Valentine’a.
- Jasne, bo Drevaki są zawsze chętne przyjacielskich pogaduszek i donoszenia na swoich panów – skomentował Jace. Nie uwierzył czy tylko chciał kolejny raz popisać się swoim cudownie błyskotliwym poczuciem humoru?
- Skłoniliśmy go do mówienia – wyjaśniłam oględnie.
Na stronie Clary szeptała do Isabelle pełne niedowierzania pytania o rozmowy z demonami. No tak, jak mogłam zapomnieć, że ona zna nasz świat zaledwie od kilkunastu dni… Izzy z nieskończonymi pokładami cierpliwości tłumaczyła jej, że istnieją gatunki zdolne do komunikacji z ludźmi, a ja mimochodem zauważyłam, że wydaje się znacznie lepiej z dogadywać z rudą niż jej własny brat.
- Co w jej języku oznacza, że posunęła się do, jakby na to nie patrzeć, czegoś w rodzaju tortur. – Dobiegł mnie głos Alexandra.
Zdrajca! Musiał wszystko tak brutalnie uściślać? A już myślałam, że jego jednego z tej całej bandy uda mi się choć trochę polubić…
- Chwila… Torturowałaś… demona? – spytała Clary z niedowierzaniem.
Czemu powiedziane na głos, sprowadzone do najprostszej formy, brzmiało to tak… niewłaściwie? Ten oskarżający ton wzbudził we mnie jakieś cichuteńkie poczucie winy, objawiające się nagłą falą gorąca ogarniającą całe ciało. Daj spokój!, skarciłam się. Będziesz się przejmować opiniami jakiejś Przyziemnej, która nic o tobie nie wie?
- Nie jesteś wcale lepsza od niego. Od Valentine’a. – Mówiła dalej Clarissa. Rzuciła mi w twarz największą możliwą obelgę, wprawdzie wypowiedzianą drżącym głosem, ale nic nietracącą na swej mocy. – Wiem wszystko, mama mi opowiedziała. Jak zamykał różne stworzenia w piwnicy i robił… takie rzeczy… Sprawiał im ból, eksperymentował, tylko po to, żeby zaspokoić swoje chore ambicje, zupełnie jakby nie chodziło o żywe, czujące istoty.
W jednej chwili zmieniła się nie do poznania. Już nie była zagubioną, nieco przygarbioną dziewczynką przy drzwiach. Mówiła z niezachwianą pewnością, żarliwie, a emocje malowały jej policzki na różowo. Małe dłonie zaciskała w pięści, jakoś niepostrzeżenie się do mnie zbliżyła, a postawa ze skulonej przeszła w bojową. Mimowolnie nabrałam do niej więcej szacunku – z niedoświadczonej Przyziemnej przeistoczyła się w osobę gotową bez wahania bronić swoich przekonań. Szkoda tylko, że kierowała je przeciwko mojej osobie, bezpardonowo mnie obrażając.
- A wydaje ci się, że ja to robiłam dla przyjemności, tak? – Podobno najlepszą obroną jest atak, a ja odruchowo przybrałam napastliwy ton. – Nie jestem żadną cholerną sadystką, potrzebowałam jednej konkretnej informacji, a to wydawało się najskuteczniejszą drogą, żeby ją zdobyć. Kiedy postawisz na szali kilka chwil cierpienia istoty i tak skazanej na śmierć wobec zagrożenia nie tylko dla świata Nocnych Łowców, ale też całej reszty ludzkości… Czy naprawdę zasługuję na takie potępienie?
- Nie można usprawiedliwiać zła większym dobrem – burknęła Clarissa już trochę ciszej. Nie wyglądała na przekonaną, ale jej pasja znacznie straciła na sile.
Odetchnęłam głęboko i już spokojniejsza, dodałam szeptem:
- Czasem trzeba po prostu dokonać wyboru.
Uciekłam spojrzeniem gdzieś w stronę Alexandra – przecież był tam ze mną, wiedział, jak to wyglądało – ale on uparcie wbijał wzrok w dłonie, ignorując wszystko wokół siebie. Nie, żebym liczyła na jakieś wielkie wsparcie… Przygryzłam wargi w delikatnym, pobłażliwym uśmiechu. Nie, żebym potrzebowała czyjegokolwiek wsparcia, poprawiłam się w myślach zdecydowanie.
Jace najwyraźniej nie przywiązywał takiej wagi do etycznego aspektu tortur na demonach, bo spytał zupełnie obojętnie, co to za miejsce. Zdradzało go tylko lekkie napięcie w okolicach szczęki, jakby na twarz założył kamienną maskę.
Zawahałam się. Co teraz? Wyciągnie ode mnie potrzebną informację i zaraz sam tam pobiegnie? Albo udadzą się tam całą radosną gromadką, nie zastanawiając się nad moim udziałem w sprawie? A ta Clarissa? Co z nią, może teraz też dołączy do poszukiwań?
… ale przecież miałam z nim umowę. Sam zgodził się powiedzieć mi wszystko, czego potrzebowałam, a moja godność nie pozwalała na wykręcanie się od raz danego słowa. Zacisnęłam zęby. Ciche marzenia o stawianiu oporu i tak nie miały większego sensu. W końcu Alec był ze mną w Renwick, równie dobrze mógł ich od razu doprowadzić do celu.
Lecz Alexander wciąż milczał.
- Dawlon Street pięć. Wiesz, gdzie to jest? – wyrzuciłam z siebie wreszcie. Niemalże pogodnie.
Spojrzenie Jace’a na moment powędrowało w stronę Clarissy. Zdziwiona tą chwilową kapitulacją, podążyłam jego śladem.
- Dawlon Street… To przecież na Brooklynie – zauważyła z niejakim zaskoczeniem.
- Myślisz, że wybrał to miejsce ze względu na ciebie?
Pytanie Isabelle oraz szczególny odcień troski w jej głosie pomogły mi zrozumieć sytuację. Najwidoczniej nowe lokum Valentine’a znajdowało się blisko miejsca zamieszkania jego córki… a to w jakimś stopniu tłumaczyło reakcję Jace’a. Mimo tak starannie okazywanego chłodu, w głębi duszy musiało mu na niej choć trochę zależeć. Dlaczego więc zachowywał się z tak demonstracyjną niechęcią? Coś musiało między nimi zajść. Może to tylko przejściowa kłótnia… a może sama świadomość łączącego ich pokrewieństwa nie wystarczyła do wzbudzenia szczerego przywiązania. Tak czy inaczej… przecież to nie moja sprawa.
- Już późno – zauważył Alec. – Pójdziemy tam jutro i sami się przekonamy.
Serce zabiło mi szybciej, w głowie zapanowała jedna myśl. Jutro. Już jutro stanę z nim twarzą w twarz.
* * *
Przede wszystkim wielkie podziękowania należą się mojej nowej (i przy okazji pierwszej na tym stanowisku) becie, czyli Christel, która sprawdziła ten rozdział i przyjęła do przejrzenia poprzednie. Dzięki, kochana! ;*
Ogólnie rzecz biorąc ferie to fajna sprawa. Nie dość, że można odpocząć (czyt. poleniuchować xd), to jeszcze skorzystałam z okazji i zrobiłam sobie całkiem ładny zapasik rozdziałów. Może dzięki temu poprawi się jakoś moja regularność?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy