Tej
nocy zdecydowanie nie mogłam zaliczyć do spokojnych. Kilkakrotnie się budziłam
i nerwowo sprawdzałam godzinę tylko po to, by przekonać się, że do poranka
pozostawało wciąż sporo czasu. Paliła mnie niecierpliwość. Chciałam wstawać
już, natychmiast, jak najszybciej znaleźć Valentine’a i… w tym miejscu moje
plany traciły na wyrazistości. Widziałam tylko siebie stojącą naprzeciw niego,
ten długi moment, kiedy spotykam człowieka, który zniszczył całe moje życie, i patrzę
mu w oczy. Co z nich odczytam? Czy pokusi się choć o odrobinę skruchy, czy
ogarnie je całkowicie mgła szaleństwa? Ten jeden obraz trwał jak wypalony pod
moimi powiekami, niczym bumerang wracał za każdym razem, kiedy zaciskałam je z
całych sił, czekając na nadejście kolejnej płytkiej drzemki, która przybliży mnie
do upragnionej konfrontacji.
Kilka
minut po szóstej nie wytrzymałam i zerwałam się z pościeli. Gdzieś z tyłu mojej
głowy kołatał się cień niepokoju, czy przypadkiem Lightwoodowie z Jace’em nie
wymkną się z Instytutu wcześniej, uniemożliwiając mi udział w akcji. Byłam zbyt
zaspana, by rozsądnie stwierdzić, że to absurdalne, więc rozsiadłam się w
kuchni, czujnie nadsłuchując czy ktoś nie nadchodzi. Nie zamierzałam dopuścić
do takiej sytuacji.
Początkowo
czas oczekiwania urozmaiciłam sobie szybkim posiłkiem. Następnie przejrzałam
przyniesioną z pokoju mapę Nowego Jorku w poszukiwaniu Dawlon Street. Nie
chciałam przez nieznajomość miasta stać się najsłabszym ogniwem w grupie. Potem,
z braku zajęcia, musiałam ograniczyć się do tonięcia we własnych myślach. W ten
sposób dopadły mnie konsekwencje źle przespanej nocy i zupełnie niepostrzeżenie
odpłynęłam w objęcia Morfeusza.
W
tym stanie zastała mnie Isabelle.
-
Nie wiem, jakie zwyczaje miałaś w Alicante, ale u nas przyjęło się, że kuchnia
służy do jedzenia. Sypiamy w swoich pokojach.
Powoli
podniosłam głowę z ramion złożonych na stole – dlaczego ważyła tonę? – i
spojrzałam na nią półprzytomnie. Przetarłam zaspane oczy, pomyślałam przez
moment i zahaczyłam wzrokiem o zegar, zauważając, że minęła już ósma, i
zapytałam co z resztą.
-
Alec powoli się szykuje – poinformowała mnie. – Do Jace’a nie zaglądałam. A Ty?
Gotowa jesteś? – Zlustrowała mnie sceptycznie od pogniecionej koszulki,
służącej za piżamę, po włosy, zapewne teraz nieco rozczochrane.
Zerwałam
się z krzesła i podeszłam do drzwi.
-
Zaraz będę – obiecałam. – Nie… nie wyjdziecie beze mnie, prawda? – dodałam po
chwili wahania. Natychmiast pożałowałam, słysząc, jak żałośnie to zabrzmiało.
W
odpowiedzi otrzymałam tylko wymowne wywrócenie oczami.
Pobiegłam
w stronę swojego pokoju. Dopadło mnie męczące poczucie, że zmarnowałam mnóstwo
czasu, że mimo wczesnej pobudki tak mi daleko do stanu gotowości. Bez problemu
wybrałam właściwie drzwi – wydało się to nagle dziecinnie łatwe w porównaniu z
poprzednim dniem. Toaletę zaczęłam od chłodnego prysznica, który pomógł mi do
końca otrzeźwieć. Przez moment rozważałam założenie stroju bojowego, ale nie
mogłam się oprzeć wrażeniu, iż to wyglądałoby co najmniej nietypowo na ulicach
Nowego Jorku, zwłaszcza w biały dzień. Poprzestałam więc na wygodnych
spodniach, pierwszej z brzegu bluzce i dżinsowej kurtce. Umyłam zęby,
ochlapałam twarz zimną wodą i szybko przyczesałam nastroszone włosy. Kiedyś
musiałam się z nimi dłużej bawić, ale kilka miesięcy temu powiedziałam „dość” i
ścięłam je nieco za linią podbródka. Od tego czasu znacznie lepiej się układały
i wystarczyła chwila, żeby doprowadzić je do znośnego stanu.
Uporawszy
się ze wszystkimi drobnymi czynnościami, skupiłam się na tym, co uważałam za
najważniejsze – czyli na doborze broni. Wsunęłam za pasek dwa krótkie sztylety,
w kieszeni ukryłam nóż sprężynowy i nieodłączną stelę, a na końcu niemal z
nabożną czcią pochyliłam się nad moim mieczem. Nadszedł ten dzień, na który
oboje czekaliśmy – ten, kiedy za jego pomocą miałam pomścić jego poprzednią
właścicielkę. Na tę myśl ogarniały mnie dziwne uczucia, jak gdyby coś chciało
mnie powstrzymać, choć przecież nie bałam się o swoje życie. Raczej
paraliżowała mnie myśl o samej konfrontacji, celu, o którym tak długo marzyłam,
a teraz miałam go na wyciągnięcie ręki. Tak jakby po tej jednej chwili całe
moje dalsze życie mogło stracić sens, zostawiając mnie zagubioną we mgle. To
budziło szalony pomysł, by zrezygnować, zamknąć się w pokoju na cały dzień i
pozostać przy samym dążeniu, tak dobrze już znajomym, zamiast wkroczyć w
nieznane – osiągnięcie efektu.
Głupie,
głupie myśli. Czy w ten sposób próbowałam oszukać samą siebie, maskując
zwyczajne tchórzostwo? Nie mogłam do tego dopuścić – przegrać, nie podejmując
nawet właściwej walki. Szybko dołożyłam miecz do swojego ekwipunku i niemal
wybiegłam z pokoju, zanim kolejne bezpodstawne zahamowania zdążyłyby mnie
powstrzymać.
W
kuchni spotkałam Alexandra, niemrawo jedzącego lekko przypaloną jajecznicę oraz
Isabelle, która z wysuniętym czubkiem języka w maksymalnym skupieniu robiła
sobie runy na ramieniu. Oboje byli już ubrani wyjściowo… o ile Isabelle
naprawdę zamierzała iść na poważną akcję w długiej spódnicy z rozcięciem do
połowy uda i w niebotycznie wysokich obcasach.
-
Co się tak gapisz? – zapytała, gdy zakończyła rysunek.
-
Nie, nic, nic – odpowiedziałam szybko. – Tak się tylko zastanawiam… czy
zamierzasz szukać Valentine’a na jakimś wystawnym przyjęciu zamiast w zaułkach
Brooklynu?
Wzruszyła
ramionami.
-
Zawsze tak się ubieram.
Przez
chwilę przyglądałyśmy się sobie w milczeniu, urozmaiconym jedynie cichym
postukiwaniem widelca Aleca.
-
Wiesz, okazujesz swoim strojem taką stuprocentową prostolinijność. Jakbyś
mówiła: patrzcie, oto mam broń, a broń znaczy miecz taki czy owaki, nóż, zawsze
coś oczywistego. To takie… staroświeckie. Popatrz na te obcasy. Bransoletki.
Szpilkę w koku. To wszystko owszem, wygląda jak ozdoba, ale w razie potrzeby
może posłużyć jako broń. Elektrum, błogosławione żelazo, srebro… – wymieniła
materiały, wskazując kolejne elementy ubioru.
Trochę
zbiła mnie z tropu tą niespodziewaną lekcją stylu dla wojowników. Nigdy nie
przywiązywałam wielkiej wagi do biżuterii, nie wpadłabym na takie jej
zastosowanie. Jak powiedziała, myślałam prostolinijnie: broń to broń.
-
To… na pewno interesujące – odpowiedziałam niepewnie. Alec parsknął śmiechem. –
Zastanowię się nad tym.
Izzy
uśmiechnęła się szeroko. Najwyraźniej możliwość nauczenia mnie czegoś nowego
mile połechtała jej dumę.
-
Znaj moją wielkoduszność. Mogę ci coś pożyczyć – zaoferowała, wciskając mi do
rąk dwie z licznego kompletu jej bransoletek.
Przyjęłam
podarunek zbyt zaskoczona, by się opierać. Dziwnie było poczuć ich chłodny
dotyk na nadgarstkach. Nie zastanawiałam się jednak nad tym dłużej, tylko
zdjęłam kurtkę i sama zaczęłam rysować sobie Znaki na ramionach, zaczynając od
najważniejszego – tego, który ukryje mnie przed ciekawskim wzrokiem
Przyziemnych.
Zdążyłam
dojść już do piątego, zapewniającego zwinność, kiedy w drzwiach kuchni pojawił
się Morgenstern. Nonszalancko oparł się o futrynę, strojąc miny zaspanego
księcia. Musiał jednak robić to na pokaz, bo włosy miał już porządnie ułożone,
a jego ubiór sygnalizował gotowość do wyjścia.
-
No, no, nie rozpędzaj się tak, bo zaraz dołączysz do Żelaznych Sióstr – zakpił
na powitanie, widząc liczne czarne linie na moim ramieniu.
Nie
trafił z uwagą najlepiej, bo przecież pięć Znaków to wcale nie tak wiele.
Mogłam się założyć, że sam miał ich niemniej, podobnie jak Isabelle i Alec. Nie
miałam jednak siły na bezsensowne utarczki słowne – za bardzo pochłaniała mnie
myśl o czekającym na nas zadaniu. Nie rozumiałam, jak mógł zachowywać się tak
swobodnie, mając przed sobą taką perspektywę… Ja byłam spięta do granic
możliwości.
-
Dobra, widzę, że wszyscy gotowi – zauważyła Isabelle. – Możemy już iść? Nie
chciałabym, żeby rodzice nas tu zastali – ponagliła, zerkając znacząco na
zegarek.
W
ten sposób opuściliśmy Instytut i każdy kolejny krok przybliżał nas do celu.
Nie umiałam wygonić z głowy podobnie patetycznych stwierdzeń, na które miałam
ochotę parsknąć śmiechem… gdybym tylko się tak nie denerwowała. Potulnie szłam
za moimi towarzyszami, nie zwracając na nich większej uwagi, skupiając się
wyłącznie na uspokajających sekwencjach oddechu. Wdech – wydech – wdech…
Dlaczego drżały mi ręce? Nie tak wyobrażałam sobie dzień, w którym spotkam
Valentine’a. Miałam być silna i pewna siebie, skuteczna i groźna… na ile tylko
szesnastolatka mogła stanowić zagrożenie dla doświadczonego Nocnego Łowcy.
Nagle doceniłam fakt posiadania jakiegoś wsparcia. Może i korzystanie z pomocy
narażało na szwank moją dumę, ale przynajmniej nasze szanse wzrastały.
Moje
dłonie wciąż leciutko się trzęsły. Co jakiś czas przygryzałam wargę, nie
zapominałam o oddychaniu i starałam się pozbyć tego męczącego, ciężkiego
uczucia z żołądka… To nie był zwyczajny strach, raczej… trema? Rzadko używałam
tego słowa, bądź co bądź do występów aktorskich nigdy się nie paliłam. Nie
spodziewałam się, że typowo sceniczne uczucie dopadnie mnie przed zwykłą… albo
i nie tak zwykłą misją. Tak czy inaczej czułam się po prostu żałośnie,
skupiając wszystkie swoje siły tylko po to, żeby za wiele po sobie nie pokazać
i nie ulec atakowi całkowitej paniki. Tak to jest, jak się przywiązuje do
czegoś nadmierną wagę, skwitowałam w myślach.
Korzystając
z metra szybko dostaliśmy się w okolice Brooklynu, o czym poinformowała mnie
mijana po drodze tabliczka. Tu las szklanych iglic Manhattanu ustąpił znacznie
niższym dachom kamienic i domków, a atmosfera zdawała się być nieco
spokojniejsza. Mimo wszystko duch wielkiego miasta nie dawał o sobie zapomnieć,
podkreślając przepaść między Nowym Jorkiem a Alicante.
Mniej
więcej wtedy, kiedy tuż koło mojego ucha rozbrzmiał klakson rozpędzonego
samochodu, który omal nie potrącił grupki beztroskich przechodniów, na
skrzyżowaniu dwóch ulic dostrzegłam znajomy mi z dnia wczorajszego rudy kucyk
Clarissy. Obok niej stał ciemnowłosy chłopak w okularach i rozciągniętym
t-shircie. Tłumaczył jej coś, zawzięcie gestykulując i sprawiając wrażenie
łagodnego fajtłapy. Jednak coś w jego twarzy mi nie pasowało: układ rysów w
dziwnie nachalny sposób przywodził na myśl pyszczek szczura, co na wstępie nie
budziło zaufania.
Chłopak
wyglądał w stu procentach na Przyziemnego, więc trochę mnie zdziwiło, że
pomachał do nas z daleka, jakby runy zapewniające niewidzialność przestały
działać. Dopiero po chwili zrozumiałam, że aby nas dostrzec, musiał zostać
wtajemniczony w sprawy Nefilim.
-
Cześć, Przyziemny – powitał go Jace protekcjonalnie.
-
Cześć, Łowco – odpowiedział hardo szatyn, naśladując jego ton. Po chwili
zwrócił się do mnie: – Jestem Simon. Ty musisz być jedną z tej bandy napuszonych
idiotów, którzy uważają wszystko pozbawione anielskiej krwi za niegodne ich
uwagi?
Nie
odpowiedziałam.
-
Simooon – jęknęła Clarissa błagalnie.
-
A co właściwie wy dwoje tu robicie…? – zapytałam.
-
O, na to pytanie istnieje bardzo wiele odpowiedzi. Na przykład można
powiedzieć, że tu mieszkamy, w tym właśnie mieście, a nawet w tej dzielnicy. Do
tego…
-
Idą z nami – przerwała Isabelle krótkim i treściwym wyjaśnieniem.
Znałam
tego chłopaka od jakichś dwóch minut, a już zakwalifikowałam go sobie jako
gadułę. W dodatku nieco irytującego gadułę ze złą opinią na temat Nefilm,
gadułę… Dopiero teraz dotarł do mnie sens słów Izzy, wytrącając z rozważań nad domniemanym
charakterem Simona.
-
Zaraz, co takiego?! Nie ma mowy!
Ona
żartowała, prawda? Nie mogła mówić poważnie o zabraniu dwójki niedoświadczonych
Przyziemnych na tak poważną akcję! Nie szkodzi, że teoretycznie w żyłach
Clarissy płynęła krew Nocnych Łowców, ważniejszy był sposób jej wychowania. O
tym całym Simonie wolałam nawet nie myśleć. Przecież jedyne, co mogli zrobić,
to doszczętnie wszystko zepsuć.
-
Jace? – Podchwyciłam jego spojrzenie. – Nie na to się z tobą umawiałam.
Wzruszył
ramionami.
-
Przykro mi to mówić, ale tym razem się z tobą zgadzam. Nie potrzebujemy
dodatkowych obciążeń.
Na
te słowa policzki Clarissy lekko poczerwieniały – ze złości lub żalu. Nie wiem,
czemu tak ją to obeszło, w końcu chyba nie łudziła się, że jest taka sama jak
my? I wcale nie chodziło mi o jakieś wywyższanie się, fakty mówiły same za
siebie. Nie przeszła żadnego treningu, nie miała ani trochę doświadczenia i chciała stawać ramię w ramię z nami?
Taki kubeł zimnej wody na głowę dobrze jej zrobi.
-
Nie będę obciążeniem – zaprotestowała. – To nie tak, że nigdy wcześniej nie
walczyłam, prawda? Byłam z wami przez cały ten czas, kiedy Valentine powrócił,
a teraz… zamierzacie mi czegoś zabraniać?
-
Ona ma trochę racji – wtrącił nagle Alec. – Do tej pory jakoś nam za bardzo nie
przeszkadzała.
Isabelle
uśmiechnęła się z satysfakcją, a ja poczułam się coraz bliższa załamania. Nowy
Jork zdecydowanie różnił się od Alicante. Tam nikomu by nawet przez myśl nie
przeszło, żeby pozwalać takiej Clarissie robić co tylko jej się zamarzy.
Elementarne poczucie odpowiedzialności nakazywało chronić takich jak ona przed
wszelkim niebezpieczeństwem, a nie pchać ją w ramiona największego z nich! Tak
trudno przychodziło jej to zrozumieć? Dobrze, jej może tak. Kiedy odkryła w
sobie anielską krew, pewnie poczuła się nagle jak nie wiadomo kto, jakby stała
się niezwyciężona. Nie rozumiałam tylko, czemu Lightwoodowie podchodzili do
tego tak beztrosko.
-
Nieprawda – powiedział zimno Jace. – Przyziemni pałętający się pod nogami
zawsze wymagają dodatkowej uwagi, ciągłej troski, czy aby im się nic nie
stanie. A to wcale nie pomaga w walce.
-
Nie wiem czy pamiętasz, kto uratował nas przed Wielkim Demonem – zauważyła
Isabelle jadowicie. – Chyba jakoś nie byłeś to ani ty, ani ja.
Jace
nachmurzył się, ale nic nie odpowiedział.
-
Nie chcę mieć z tym nic wspólnego – oświadczyłam.
-
Czyli rezygnujesz? – Clarissa odzyskała pewność siebie. – Bo ja nie zamierzam.
Valentine jest moim ojcem. To dotyczy mnie o wiele bardziej niż ciebie.
-
Nie wydaje mi się, żeby to tobie zabił całą rodzinę – powiedziałam cicho i
ruszyłam przed siebie, demonstracyjnie odcinając się od głupich, nierozważnych
pomysłów Lightwoodów. Chciałam wyglądać zdecydowanie i dumnie, ale szybko
zorientowałam się, że mimo porannego przestudiowania mapy nie wiedziałam,
którędy powinnam iść. Musiałam więc zwolnić kroku i dreptać posłusznie za
Isabelle i Clary, co doprowadzało mnie do furii. Całe zajście miało jedną
zaletę – gniew wyparł wcześniejszą niepewność i obawy, stając się świetną
motywacją do działania. W tej chwili miałam dziką ochotę po prostu podejść do
Valentine’a i rozszarpać go na strzępy… i to nie tylko za krzywdy wyrządzone
mojej rodzinie, ale też za obdarzenie świata tak kłopotliwą córeczką.
Kłopotliwa
córeczka szła przodem z Isabelle i coś omawiały przyciszonymi głosami. Ten
widok jakoś dziwnie na mnie działał. Dwie dziewczyny chyba nie mogły się
bardziej od siebie różnić – jedna wysoka, druga drobniutka, jedna czarnowłosa,
druga ruda. Jedna – pewna siebie Nocna Łowczyni, a druga – zwyczajny, momentami
bardzo nieśmiały i zakłopotany człowiek. Mimo to wyglądały w tym momencie jak
najlepsze przyjaciółki… a ja, równie dumna i wojownicza jak pierwsza z nich,
szłam gdzieś z tyłu, przez nikogo niezauważona – niczym cień. Kiedy to do mnie
dotarło, uśmiechnęłam się z politowaniem. Miałam zazdrościć Clarissie uwagi i
sympatii Izzy? Tak nisko jeszcze nie upadłam. Nie potrzebowałam wcale jej
przyjaźni, uśmiechów, szeptów i podarunków. Byłam niezależna. Nie oglądałam się
na innych. A że to ja bardziej zasługiwałam na stawanie w jednym rzędzie z
innymi Nefilim niż Clary – cóż, jakoś to przeżyję. Zgodnie z tą myślą uniosłam
podbródek nieco wyżej, starając się wyglądać tak dumnie, na jaką się czułam.
Nawet jeśli szłam ostatnia w szeregu.
W
czasie drogi Simon doczepił się do Alexandra. Niestrudzenie próbował go jakoś
zagadywać, ale Nefilim odpowiadał jedynie półsłówkami. Z kolei Jace szedł
gdzieś z boku, pogrążony we własnych myślach. Zacięta mina świadczyła o tym, że
poważnie podchodzi do czekającej nas konfrontacji… chyba jako jedyny z tej
całej bandy. Zresztą nic dziwnego, przecież tylko jemu naprawdę zależało, żeby
do mnie dołączyć.
Z
głównej drogi trafiliśmy w labirynt uliczek, gdzie odgłosy miasta przycichły, a
przechodnie stali się rzadkością. Podejrzewałam, że znaleźliśmy się już blisko
celu.
I
rzeczywiście, po chwili Isabelle przystanęła.
-
Proszę bardzo. To tutaj. – Wskazała na zupełnie przeciętną kamienicę,
usytuowaną na końcu ulicy. Nie chroniło jej żadne potężne ogrodzenie, nie
wyczuwałam nawet osłony czaru, a budynek nie znajdował się w stanie całkowitego
zniszczenia, ale daleko było mu też do luksusu Renwick. Jedyne co wyróżniało go
spośród zabudowy Brooklynu, to okna zabite deskami i dobitnie sugerujące, że
dom pozostawał niezamieszkany.
-
I…? Jaki jest teraz twój wielki plan? – zapytał Simon, wpatrując się we mnie z
autentyczną ciekawością.
Zagotowało
się we mnie.
-
Mój wielki plan? Co wy sobie
myśleliście, że dam się tu przyprowadzić, a potem spokojnie przydzielę wam
wyznaczone wcześniej role? Wam, takim niezależnym i chętnym do działania? – wyrzuciłam,
cedząc słowa ze złością.
-
To raczej ty udajesz „taką niezależną” – zauważyła Isabelle. – Postanowiłaś
przyjechać sobie do Nowego Jorku i złapać Valentine’a na własną rękę, a mówiłaś
o tym z taką pewnością, iż nikt nie wątpił, że jakiś plan posiadasz.
Prychnęłam.
Sama nie wiedziałam, czy było to bardziej komiczne, czy wkurzające.
-
Mój plan zakładał, że wszystko zrobię sama. I w ten sposób bym sobie poradziła.
Ale nie, okazuje się, że muszę koniecznie ciągnąć was wszystkich ze sobą,
włączając w to dwójkę bezużytecznych Przyziemnych. Jasne, tak na pewno uda nam
się bezszelestnie podkraść do Valentine’a, na co jeszcze czekamy?!
Dobrze,
że staliśmy w bezpiecznej odległości od kamienicy, bo w przeciwnym razie to
moje wrzaski jako pierwsze zaalarmowałyby Morgensterna. Oprócz zrozumiałej
wściekłości towarzyszyło mi zdenerwowanie na samą siebie. Dopóki nie
przyjechałam do Stanów, nie miałam nawet pojęcia, że jestem tak nerwową osobą…
Cóż, w Idrisie jakoś brakowało mi towarzystwa do kłótni. Czy to normalne, kiedy
ma się rodzeństwo i przyjaciół? Nie, raczej po prostu trafiłam na tak uroczo
irytujących współpracowników.
Poczułam
silny uścisk na ramieniu.
-
Spokojnie – usłyszałam głos Jace’a tuż przy uchu.
Oddychaj,
Sky, powiedziałam sobie w myślach. Tak, spokojnie. Nie przejmuj się Isabelle
robiącą ci na złość na każdym kroku, pałętającymi się koło ciebie Przyziemnymi,
Jace’em karcącym cię jak jakieś niesforne dziecko. To nie jest teraz
najważniejsze. Liczy się tylko Valentine, od którego dzieli cię zaledwie
kilkadziesiąt metrów.
Podziałało.
Przestałam krzyczeć i wykrzesałam z siebie nawet tę odrobinę dobrej woli,
niezbędnej do ustalenia czegoś konstruktywnego. Przeniosłam wzrok na Aleca,
który najmniej mnie denerwował.
-
Może powinniśmy się rozdzielić? – zaproponował.
-
Wejdźmy do środka i po prostu go znajdźmy…
-
Nie, na pewno ma tam jakieś zabezpieczenia…
-
Poczekajmy, aż znajdzie się na zewnątrz…
Rzucaliśmy
kolejnymi pomysłami, przekrzykując się tak, że w ogóle nie słyszeliśmy cudzych
propozycji. Przerwała nam Clarissa.
-
Och, dajcie spokój – fuknęła i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku
kamienicy. Natychmiast pobiegliśmy za nią. Co znowu sobie wymyśliła? Nie
raczyła się podzielić swoim genialnym planem, a jedyne, czego mogłam się po
niej spodziewać – to, że wszystko zepsuje. Inna sprawa, że nawet gdyby chciała
się z nami uprzednio skonsultować, najpewniej i tak nikt by nie zwrócił na nią
uwagi.
-
Clary! – syknęła Isabelle.
-
Co ty wyprawiasz?
W
odpowiedzi tylko poleciła, żebyśmy jej zaufali. Byliśmy za blisko budynku, aby
głośno się sprzeczać, zresztą oni może rzeczywiście byli gotowi pozwolić jej
działać. Pewnie ja jedna spodziewałam się po niej wszystkiego najgorszego.
Szybko
przekonałam się, że tym razem nie miałam racji. Clary po prostu podbiegła do
jednego z osłoniętych okien i nakreśliła stelą szeroki prostokąt w miękkim
drewnie. Odetchnęłam z ulgą. Prosty Znak sprawił, że część desek natychmiast
stała się przeźroczysta jak szkło, dając nam możliwość obserwowania tego, co
się dzieje w środku. Jednocześnie, jak dobrze wiedziałam, z drugiej strony
pozostawaliśmy niezauważeni.
Oczywiście,
od razu wszyscy rzuciliśmy się do okienka. Stanęłam na palcach, żeby dostrzec
coś zza głowy wysokiej Isabelle, na ramieniu poczułam łokieć Simona. Na Anioła,
wyobrażałam sobie, jak idiotycznie musiałoby to wyglądać z zewnątrz – grupka
nastolatków przepychająca się wokół kilku starych desek w oknie pustego
budynku. Dobrze, że przed wzrokiem Przyziemnych chroniły nas runy, zauważenie
ryzykowali tylko Simon i być może Clarissa – czy ona miała na sobie Znaki?
Nawet nie zwróciłam uwagi.
Szczelnie
zakryte okna nie przepuszczały zbyt wiele światła, więc w środku panował
półmrok, rozjaśniany jedynie potężnymi świecami, rozstawionymi w korytarzu. W
ich blasku dojrzałam zarysy dwóch postaci… bez wątpienia ludzkich. Zatem
Valentine miał też innych sprzymierzeńców niż demony. Przypomniałam sobie o
Pangbornie i Blackwellu, których Jace widział na wyspie Roosevelta. Kto wie,
ilu członków dawnego Kręgu pozostało mu wiernych…
Wstrzymałam
oddech i przycisnęłam ucho do desek. Znajdowaliśmy się tak blisko strażników,
że najcichsze westchnienie mogło nas zdradzić… a my mogliśmy podsłuchać ich
niezbyt głośną rozmowę. Początkowo nie mówili nic wartego uwagi, wymieniali
mnóstwo nieznanych mi nazwisk i wspominali wydarzenia, które w żadnym stopniu
mnie nie interesowały. Dopiero po chwili przerwy jeden z nich, nieco grubszy od
towarzysza, westchnął ciężko i zapytał:
-
Mówił ci może, co dokładnie zamierza?
Drugi
mężczyzna wzruszył ramionami.
-
Wiesz, że nie lubi niepotrzebnie się zwierzać ze swoich planów. Widziałem
tylko, że wziął ten swój Kielich i poszedł do ogrodu… znaczy, tej kępy chwastów
za domem.
-
A my, oczywiście, mamy siedzieć cicho i nie przeszkadzać – uzupełnił ten
pulchny. Wcale nie wyglądał na zachwyconego taką rolą.
Na
wzmiankę o Kielichu momentalnie się ożywiłam. Bez trudu zrozumiałam, że mówili
o Valentinie. Choć narzekali na niedoinformowanie, niechcący uzbroili nas w
całą wiedzę, jakiej w tym momencie potrzebowaliśmy. Nie musieliśmy nawet
szukać… Bezszelestnie oddaliliśmy się od okna i okrążyliśmy kamienicę. Tu nie
mieliśmy się o co sprzeczać, kolejne kroki zdawały się po prostu oczywiste,
jakby dyktowała je płynąca w naszych
żyłach krew wojowników. Nawet Simon się nie wychylał.
Słowa
„kępa chwastów” niewystarczająco oddawały prawdziwą postać ogrodu.
Rzeczywiście, był mocno zaniedbany, a oprócz zwyczajnych niskich traw porastały
go gęste krzewy. Obejmował całkiem sporą przestrzeń i minęła chwila, zanim
wypatrzyłam postać Valentine’a między gałęziami. Podeszliśmy na tyle blisko, by
dobrze widzieć jego poczynania, a przy tym dzięki osłonie krzaków pozostać niezauważonymi.
Valentine
stał na środku niewielkiego kawałka gołej ziemi, pewnie niedawno
wykarczowanego, na co wskazywała leżąca nieopodal sterta traw i liści. Dookoła
niego dostrzegłam wyrysowane linie, które układały się w kształt
pięcioramiennej gwiazdy wpisanej w koło. Tyle wystarczyło, żeby zrozumieć, że
przygotowuje jakiś podejrzany rytuał. Przed nim spoczywał Kielich Anioła,
uwięziony w mniejszym pentagramie, a w jego wnętrzu znajdowało się coś
ciemnoróżowego i mięsistego… coś jak fragment ciała, ludzkiego lub zwierzęcego…
-
Nefilim – szepnął Aleksander ledwo dosłyszalnym głosem, ale z wyraźnym
przerażeniem.
Mój
wzrok powędrował nieco dalej – i wtedy też to dostrzegłam. Obok powyrywanych
roślin leżał bezwładnie człowiek… nie, nie tyle człowiek, co właśnie Nocny
Łowca. Czarne linie Znaków na jego ramionach nie pozostawiały najmniejszych
wątpliwości. Był martwy. W jego klatce piersiowej ziała krwawa dziura, gdzieś w
okolicach miejsca, w którym powinno znajdować się serce.
Valentine
zabił jednego ze swoich, Nefilim, i wyrwał mu serce tylko po to, żeby
wykorzystać je w jakimś przeklętym rytuale.
Zamordowanie
Nocnego Łowcy stanowiło największą zbrodnię, jakiej mogliśmy się dopuścić.
Valentine, który dążył do reformacji w Clave, który chciał mianować się nowym
przywódcą, nie miał oporów przed jej popełnieniem. Ale czemu ja się dziwiłam? Przecież
udowodnił to już lata temu.
Morgenstern
uroczystym gestem podniósł miseczkę, ustawioną nieopodal Kielicha. Przechylił
ją i zaczął powoli wlewać jej zawartość do naczynia. Czarna, gęsta ciecz
przywoływała na myśl tylko jedną substancję – krew demona. Valentine
zaintonował monotonną pieśń, której słów nie potrafiłam rozróżnić. Ogarnęło
mnie nie tyle przerażenie, co groza, tak, to dobre słowo, paraliżująca,
obezwładniająca groza. Miałam przed sobą szaleńca, który był gotów na wszystko.
Bałam się nawet pomyśleć, co próbował osiągnąć tym rytuałem…
-
Nie możemy… nie możemy na to pozwolić! – Usłyszałam lekko drżący, ale wyraźny
głos Clarissy, klęczącej tuż obok mnie.
A
potem ta bezmyślna, niedoświadczona Przyziemna wyskoczyła z ukrycia i popędziła
wprost do pogrążonego w magicznym transie Valentine’a.
Dobrych
kilka sekund zabrało mi opanowanie zaskoczenia i podjęcie decyzji, co zrobić.
Nawet jeśli za nią nie przepadałam, nawet, jeśli sama się o to prosiła – nie
można było pozwolić jej zginąć, a to zadanie spoczywało na mnie, bo znajdowałam
się najbliżej. Pobiegłam za Clary licząc, że zdołam ją powstrzymać zanim
wpadnie w prawdziwe tarapaty. Zaraz u mojego boku zmaterializował się Jace. On
siedział znacznie dalej, ale w chwili zagrożenia musiał poczuć się zobowiązany
do ratowania Clarissy.
W
końcu to jego siostra.
Dopadliśmy
ją w momencie, w którym przekraczała wyrysowane na ziemi linie. Jace był
szybszy, nieco mnie wyprzedził i już zaciskał palce na ramieniu dziewczyny. W
tej chwili granica pentagramu rozjarzyła się płomieniem, odcinającym naszą
trójkę i Valentine’a od świata zewnętrznego. Zawartość Kielicha syczała i
parowała, a mężczyzna, nie zwracając na nas od początku najmniejszej uwagi,
kontynuował swoje inkantacje w głębokim transie. Magia działała.
Zdążyłam
jeszcze pomyśleć, że wpakowaliśmy się w prawdziwe tarapaty. Nie tylko Clarissa,
ale też ja i Jace, a żadne z nas nie miało pojęcia, co dokładnie próbował
wywołać Valentine. Płomienie zapłonęły jeszcze silniej, a mi przed oczami
zawirowały ciemne plamy. Poczułam ogromny nacisk, jakby coś przygniatało mnie
do ziemi, jakby spadł mi na głowę cały świat, jakbym nagle zapadła się w sobie,
skurczyła, spłaszczyła…
Jakbym
przestała istnieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz