Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

piątek, 2 marca 2012

Rozdział siódmy


Tej nocy zdecydowanie nie mogłam zaliczyć do spokojnych. Kilkakrotnie się budziłam i nerwowo sprawdzałam godzinę tylko po to, by przekonać się, że do poranka pozostawało wciąż sporo czasu. Paliła mnie niecierpliwość. Chciałam wstawać już, natychmiast, jak najszybciej znaleźć Valentine’a i… w tym miejscu moje plany traciły na wyrazistości. Widziałam tylko siebie stojącą naprzeciw niego, ten długi moment, kiedy spotykam człowieka, który zniszczył całe moje życie, i patrzę mu w oczy. Co z nich odczytam? Czy pokusi się choć o odrobinę skruchy, czy ogarnie je całkowicie mgła szaleństwa? Ten jeden obraz trwał jak wypalony pod moimi powiekami, niczym bumerang wracał za każdym razem, kiedy zaciskałam je z całych sił, czekając na nadejście kolejnej płytkiej drzemki, która przybliży mnie do upragnionej konfrontacji.
Kilka minut po szóstej nie wytrzymałam i zerwałam się z pościeli. Gdzieś z tyłu mojej głowy kołatał się cień niepokoju, czy przypadkiem Lightwoodowie z Jace’em nie wymkną się z Instytutu wcześniej, uniemożliwiając mi udział w akcji. Byłam zbyt zaspana, by rozsądnie stwierdzić, że to absurdalne, więc rozsiadłam się w kuchni, czujnie nadsłuchując czy ktoś nie nadchodzi. Nie zamierzałam dopuścić do takiej sytuacji.
Początkowo czas oczekiwania urozmaiciłam sobie szybkim posiłkiem. Następnie przejrzałam przyniesioną z pokoju mapę Nowego Jorku w poszukiwaniu Dawlon Street. Nie chciałam przez nieznajomość miasta stać się najsłabszym ogniwem w grupie. Potem, z braku zajęcia, musiałam ograniczyć się do tonięcia we własnych myślach. W ten sposób dopadły mnie konsekwencje źle przespanej nocy i zupełnie niepostrzeżenie odpłynęłam w objęcia Morfeusza.
W tym stanie zastała mnie Isabelle.
- Nie wiem, jakie zwyczaje miałaś w Alicante, ale u nas przyjęło się, że kuchnia służy do jedzenia. Sypiamy w swoich pokojach.
Powoli podniosłam głowę z ramion złożonych na stole – dlaczego ważyła tonę? – i spojrzałam na nią półprzytomnie. Przetarłam zaspane oczy, pomyślałam przez moment i zahaczyłam wzrokiem o zegar, zauważając, że minęła już ósma, i zapytałam co z resztą.
- Alec powoli się szykuje – poinformowała mnie. – Do Jace’a nie zaglądałam. A Ty? Gotowa jesteś? – Zlustrowała mnie sceptycznie od pogniecionej koszulki, służącej za piżamę, po włosy, zapewne teraz nieco rozczochrane.
Zerwałam się z krzesła i podeszłam do drzwi.
- Zaraz będę – obiecałam. – Nie… nie wyjdziecie beze mnie, prawda? – dodałam po chwili wahania. Natychmiast pożałowałam, słysząc, jak żałośnie to zabrzmiało.
W odpowiedzi otrzymałam tylko wymowne wywrócenie oczami.
Pobiegłam w stronę swojego pokoju. Dopadło mnie męczące poczucie, że zmarnowałam mnóstwo czasu, że mimo wczesnej pobudki tak mi daleko do stanu gotowości. Bez problemu wybrałam właściwie drzwi – wydało się to nagle dziecinnie łatwe w porównaniu z poprzednim dniem. Toaletę zaczęłam od chłodnego prysznica, który pomógł mi do końca otrzeźwieć. Przez moment rozważałam założenie stroju bojowego, ale nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż to wyglądałoby co najmniej nietypowo na ulicach Nowego Jorku, zwłaszcza w biały dzień. Poprzestałam więc na wygodnych spodniach, pierwszej z brzegu bluzce i dżinsowej kurtce. Umyłam zęby, ochlapałam twarz zimną wodą i szybko przyczesałam nastroszone włosy. Kiedyś musiałam się z nimi dłużej bawić, ale kilka miesięcy temu powiedziałam „dość” i ścięłam je nieco za linią podbródka. Od tego czasu znacznie lepiej się układały i wystarczyła chwila, żeby doprowadzić je do znośnego stanu.
Uporawszy się ze wszystkimi drobnymi czynnościami, skupiłam się na tym, co uważałam za najważniejsze – czyli na doborze broni. Wsunęłam za pasek dwa krótkie sztylety, w kieszeni ukryłam nóż sprężynowy i nieodłączną stelę, a na końcu niemal z nabożną czcią pochyliłam się nad moim mieczem. Nadszedł ten dzień, na który oboje czekaliśmy – ten, kiedy za jego pomocą miałam pomścić jego poprzednią właścicielkę. Na tę myśl ogarniały mnie dziwne uczucia, jak gdyby coś chciało mnie powstrzymać, choć przecież nie bałam się o swoje życie. Raczej paraliżowała mnie myśl o samej konfrontacji, celu, o którym tak długo marzyłam, a teraz miałam go na wyciągnięcie ręki. Tak jakby po tej jednej chwili całe moje dalsze życie mogło stracić sens, zostawiając mnie zagubioną we mgle. To budziło szalony pomysł, by zrezygnować, zamknąć się w pokoju na cały dzień i pozostać przy samym dążeniu, tak dobrze już znajomym, zamiast wkroczyć w nieznane – osiągnięcie efektu.
Głupie, głupie myśli. Czy w ten sposób próbowałam oszukać samą siebie, maskując zwyczajne tchórzostwo? Nie mogłam do tego dopuścić – przegrać, nie podejmując nawet właściwej walki. Szybko dołożyłam miecz do swojego ekwipunku i niemal wybiegłam z pokoju, zanim kolejne bezpodstawne zahamowania zdążyłyby mnie powstrzymać.
W kuchni spotkałam Alexandra, niemrawo jedzącego lekko przypaloną jajecznicę oraz Isabelle, która z wysuniętym czubkiem języka w maksymalnym skupieniu robiła sobie runy na ramieniu. Oboje byli już ubrani wyjściowo… o ile Isabelle naprawdę zamierzała iść na poważną akcję w długiej spódnicy z rozcięciem do połowy uda i w niebotycznie wysokich obcasach.
- Co się tak gapisz? – zapytała, gdy zakończyła rysunek.
- Nie, nic, nic – odpowiedziałam szybko. – Tak się tylko zastanawiam… czy zamierzasz szukać Valentine’a na jakimś wystawnym przyjęciu zamiast w zaułkach Brooklynu?
Wzruszyła ramionami.
- Zawsze tak się ubieram.
Przez chwilę przyglądałyśmy się sobie w milczeniu, urozmaiconym jedynie cichym postukiwaniem widelca Aleca.
- Wiesz, okazujesz swoim strojem taką stuprocentową prostolinijność. Jakbyś mówiła: patrzcie, oto mam broń, a broń znaczy miecz taki czy owaki, nóż, zawsze coś oczywistego. To takie… staroświeckie. Popatrz na te obcasy. Bransoletki. Szpilkę w koku. To wszystko owszem, wygląda jak ozdoba, ale w razie potrzeby może posłużyć jako broń. Elektrum, błogosławione żelazo, srebro… – wymieniła materiały, wskazując kolejne elementy ubioru.
Trochę zbiła mnie z tropu tą niespodziewaną lekcją stylu dla wojowników. Nigdy nie przywiązywałam wielkiej wagi do biżuterii, nie wpadłabym na takie jej zastosowanie. Jak powiedziała, myślałam prostolinijnie: broń to broń.
- To… na pewno interesujące – odpowiedziałam niepewnie. Alec parsknął śmiechem. – Zastanowię się nad tym.
Izzy uśmiechnęła się szeroko. Najwyraźniej możliwość nauczenia mnie czegoś nowego mile połechtała jej dumę.
- Znaj moją wielkoduszność. Mogę ci coś pożyczyć – zaoferowała, wciskając mi do rąk dwie z licznego kompletu jej bransoletek.
Przyjęłam podarunek zbyt zaskoczona, by się opierać. Dziwnie było poczuć ich chłodny dotyk na nadgarstkach. Nie zastanawiałam się jednak nad tym dłużej, tylko zdjęłam kurtkę i sama zaczęłam rysować sobie Znaki na ramionach, zaczynając od najważniejszego – tego, który ukryje mnie przed ciekawskim wzrokiem Przyziemnych.
Zdążyłam dojść już do piątego, zapewniającego zwinność, kiedy w drzwiach kuchni pojawił się Morgenstern. Nonszalancko oparł się o futrynę, strojąc miny zaspanego księcia. Musiał jednak robić to na pokaz, bo włosy miał już porządnie ułożone, a jego ubiór sygnalizował gotowość do wyjścia.
- No, no, nie rozpędzaj się tak, bo zaraz dołączysz do Żelaznych Sióstr – zakpił na powitanie, widząc liczne czarne linie na moim ramieniu.
Nie trafił z uwagą najlepiej, bo przecież pięć Znaków to wcale nie tak wiele. Mogłam się założyć, że sam miał ich niemniej, podobnie jak Isabelle i Alec. Nie miałam jednak siły na bezsensowne utarczki słowne – za bardzo pochłaniała mnie myśl o czekającym na nas zadaniu. Nie rozumiałam, jak mógł zachowywać się tak swobodnie, mając przed sobą taką perspektywę… Ja byłam spięta do granic możliwości.
- Dobra, widzę, że wszyscy gotowi – zauważyła Isabelle. – Możemy już iść? Nie chciałabym, żeby rodzice nas tu zastali – ponagliła, zerkając znacząco na zegarek.
W ten sposób opuściliśmy Instytut i każdy kolejny krok przybliżał nas do celu. Nie umiałam wygonić z głowy podobnie patetycznych stwierdzeń, na które miałam ochotę parsknąć śmiechem… gdybym tylko się tak nie denerwowała. Potulnie szłam za moimi towarzyszami, nie zwracając na nich większej uwagi, skupiając się wyłącznie na uspokajających sekwencjach oddechu. Wdech – wydech – wdech… Dlaczego drżały mi ręce? Nie tak wyobrażałam sobie dzień, w którym spotkam Valentine’a. Miałam być silna i pewna siebie, skuteczna i groźna… na ile tylko szesnastolatka mogła stanowić zagrożenie dla doświadczonego Nocnego Łowcy. Nagle doceniłam fakt posiadania jakiegoś wsparcia. Może i korzystanie z pomocy narażało na szwank moją dumę, ale przynajmniej nasze szanse wzrastały.
Moje dłonie wciąż leciutko się trzęsły. Co jakiś czas przygryzałam wargę, nie zapominałam o oddychaniu i starałam się pozbyć tego męczącego, ciężkiego uczucia z żołądka… To nie był zwyczajny strach, raczej… trema? Rzadko używałam tego słowa, bądź co bądź do występów aktorskich nigdy się nie paliłam. Nie spodziewałam się, że typowo sceniczne uczucie dopadnie mnie przed zwykłą… albo i nie tak zwykłą misją. Tak czy inaczej czułam się po prostu żałośnie, skupiając wszystkie swoje siły tylko po to, żeby za wiele po sobie nie pokazać i nie ulec atakowi całkowitej paniki. Tak to jest, jak się przywiązuje do czegoś nadmierną wagę, skwitowałam w myślach.
Korzystając z metra szybko dostaliśmy się w okolice Brooklynu, o czym poinformowała mnie mijana po drodze tabliczka. Tu las szklanych iglic Manhattanu ustąpił znacznie niższym dachom kamienic i domków, a atmosfera zdawała się być nieco spokojniejsza. Mimo wszystko duch wielkiego miasta nie dawał o sobie zapomnieć, podkreślając przepaść między Nowym Jorkiem a Alicante.
Mniej więcej wtedy, kiedy tuż koło mojego ucha rozbrzmiał klakson rozpędzonego samochodu, który omal nie potrącił grupki beztroskich przechodniów, na skrzyżowaniu dwóch ulic dostrzegłam znajomy mi z dnia wczorajszego rudy kucyk Clarissy. Obok niej stał ciemnowłosy chłopak w okularach i rozciągniętym t-shircie. Tłumaczył jej coś, zawzięcie gestykulując i sprawiając wrażenie łagodnego fajtłapy. Jednak coś w jego twarzy mi nie pasowało: układ rysów w dziwnie nachalny sposób przywodził na myśl pyszczek szczura, co na wstępie nie budziło zaufania.
Chłopak wyglądał w stu procentach na Przyziemnego, więc trochę mnie zdziwiło, że pomachał do nas z daleka, jakby runy zapewniające niewidzialność przestały działać. Dopiero po chwili zrozumiałam, że aby nas dostrzec, musiał zostać wtajemniczony w sprawy Nefilim.
- Cześć, Przyziemny – powitał go Jace protekcjonalnie.
- Cześć, Łowco – odpowiedział hardo szatyn, naśladując jego ton. Po chwili zwrócił się do mnie: – Jestem Simon. Ty musisz być jedną z tej bandy napuszonych idiotów, którzy uważają wszystko pozbawione anielskiej krwi za niegodne ich uwagi?
Nie odpowiedziałam.
- Simooon – jęknęła Clarissa błagalnie.
- A co właściwie wy dwoje tu robicie…? – zapytałam.
- O, na to pytanie istnieje bardzo wiele odpowiedzi. Na przykład można powiedzieć, że tu mieszkamy, w tym właśnie mieście, a nawet w tej dzielnicy. Do tego…
- Idą z nami – przerwała Isabelle krótkim i treściwym wyjaśnieniem.
Znałam tego chłopaka od jakichś dwóch minut, a już zakwalifikowałam go sobie jako gadułę. W dodatku nieco irytującego gadułę ze złą opinią na temat Nefilm, gadułę… Dopiero teraz dotarł do mnie sens słów Izzy, wytrącając z rozważań nad domniemanym charakterem Simona.
- Zaraz, co takiego?! Nie ma  mowy!
Ona żartowała, prawda? Nie mogła mówić poważnie o zabraniu dwójki niedoświadczonych Przyziemnych na tak poważną akcję! Nie szkodzi, że teoretycznie w żyłach Clarissy płynęła krew Nocnych Łowców, ważniejszy był sposób jej wychowania. O tym całym Simonie wolałam nawet nie myśleć. Przecież jedyne, co mogli zrobić, to doszczętnie wszystko zepsuć.
- Jace? – Podchwyciłam jego spojrzenie. – Nie na to się z tobą umawiałam.
Wzruszył ramionami.
- Przykro mi to mówić, ale tym razem się z tobą zgadzam. Nie potrzebujemy dodatkowych obciążeń.
Na te słowa policzki Clarissy lekko poczerwieniały – ze złości lub żalu. Nie wiem, czemu tak ją to obeszło, w końcu chyba nie łudziła się, że jest taka sama jak my? I wcale nie chodziło mi o jakieś wywyższanie się, fakty mówiły same za siebie. Nie przeszła żadnego treningu, nie miała ani trochę doświadczenia i chciała stawać ramię w ramię z nami? Taki kubeł zimnej wody na głowę dobrze jej zrobi.
- Nie będę obciążeniem – zaprotestowała. – To nie tak, że nigdy wcześniej nie walczyłam, prawda? Byłam z wami przez cały ten czas, kiedy Valentine powrócił, a teraz… zamierzacie mi czegoś zabraniać?
- Ona ma trochę racji – wtrącił nagle Alec. – Do tej pory jakoś nam za bardzo nie przeszkadzała.
Isabelle uśmiechnęła się z satysfakcją, a ja poczułam się coraz bliższa załamania. Nowy Jork zdecydowanie różnił się od Alicante. Tam nikomu by nawet przez myśl nie przeszło, żeby pozwalać takiej Clarissie robić co tylko jej się zamarzy. Elementarne poczucie odpowiedzialności nakazywało chronić takich jak ona przed wszelkim niebezpieczeństwem, a nie pchać ją w ramiona największego z nich! Tak trudno przychodziło jej to zrozumieć? Dobrze, jej może tak. Kiedy odkryła w sobie anielską krew, pewnie poczuła się nagle jak nie wiadomo kto, jakby stała się niezwyciężona. Nie rozumiałam tylko, czemu Lightwoodowie podchodzili do tego tak beztrosko.
- Nieprawda – powiedział zimno Jace. – Przyziemni pałętający się pod nogami zawsze wymagają dodatkowej uwagi, ciągłej troski, czy aby im się nic nie stanie. A to wcale nie pomaga w walce.
- Nie wiem czy pamiętasz, kto uratował nas przed Wielkim Demonem – zauważyła Isabelle jadowicie. – Chyba jakoś nie byłeś to ani ty, ani ja.
Jace nachmurzył się, ale nic nie odpowiedział.
- Nie chcę mieć z tym nic wspólnego – oświadczyłam.
- Czyli rezygnujesz? – Clarissa odzyskała pewność siebie. – Bo ja nie zamierzam. Valentine jest moim ojcem. To dotyczy mnie o wiele bardziej niż ciebie.
- Nie wydaje mi się, żeby to tobie zabił całą rodzinę – powiedziałam cicho i ruszyłam przed siebie, demonstracyjnie odcinając się od głupich, nierozważnych pomysłów Lightwoodów. Chciałam wyglądać zdecydowanie i dumnie, ale szybko zorientowałam się, że mimo porannego przestudiowania mapy nie wiedziałam, którędy powinnam iść. Musiałam więc zwolnić kroku i dreptać posłusznie za Isabelle i Clary, co doprowadzało mnie do furii. Całe zajście miało jedną zaletę – gniew wyparł wcześniejszą niepewność i obawy, stając się świetną motywacją do działania. W tej chwili miałam dziką ochotę po prostu podejść do Valentine’a i rozszarpać go na strzępy… i to nie tylko za krzywdy wyrządzone mojej rodzinie, ale też za obdarzenie świata tak kłopotliwą córeczką.
Kłopotliwa córeczka szła przodem z Isabelle i coś omawiały przyciszonymi głosami. Ten widok jakoś dziwnie na mnie działał. Dwie dziewczyny chyba nie mogły się bardziej od siebie różnić – jedna wysoka, druga drobniutka, jedna czarnowłosa, druga ruda. Jedna – pewna siebie Nocna Łowczyni, a druga – zwyczajny, momentami bardzo nieśmiały i zakłopotany człowiek. Mimo to wyglądały w tym momencie jak najlepsze przyjaciółki… a ja, równie dumna i wojownicza jak pierwsza z nich, szłam gdzieś z tyłu, przez nikogo niezauważona – niczym cień. Kiedy to do mnie dotarło, uśmiechnęłam się z politowaniem. Miałam zazdrościć Clarissie uwagi i sympatii Izzy? Tak nisko jeszcze nie upadłam. Nie potrzebowałam wcale jej przyjaźni, uśmiechów, szeptów i podarunków. Byłam niezależna. Nie oglądałam się na innych. A że to ja bardziej zasługiwałam na stawanie w jednym rzędzie z innymi Nefilim niż Clary – cóż, jakoś to przeżyję. Zgodnie z tą myślą uniosłam podbródek nieco wyżej, starając się wyglądać tak dumnie, na jaką się czułam. Nawet jeśli szłam ostatnia w szeregu.
W czasie drogi Simon doczepił się do Alexandra. Niestrudzenie próbował go jakoś zagadywać, ale Nefilim odpowiadał jedynie półsłówkami. Z kolei Jace szedł gdzieś z boku, pogrążony we własnych myślach. Zacięta mina świadczyła o tym, że poważnie podchodzi do czekającej nas konfrontacji… chyba jako jedyny z tej całej bandy. Zresztą nic dziwnego, przecież tylko jemu naprawdę zależało, żeby do mnie dołączyć.
Z głównej drogi trafiliśmy w labirynt uliczek, gdzie odgłosy miasta przycichły, a przechodnie stali się rzadkością. Podejrzewałam, że znaleźliśmy się już blisko celu.
I rzeczywiście, po chwili Isabelle przystanęła.
- Proszę bardzo. To tutaj. – Wskazała na zupełnie przeciętną kamienicę, usytuowaną na końcu ulicy. Nie chroniło jej żadne potężne ogrodzenie, nie wyczuwałam nawet osłony czaru, a budynek nie znajdował się w stanie całkowitego zniszczenia, ale daleko było mu też do luksusu Renwick. Jedyne co wyróżniało go spośród zabudowy Brooklynu, to okna zabite deskami i dobitnie sugerujące, że dom pozostawał niezamieszkany.
- I…? Jaki jest teraz twój wielki plan? – zapytał Simon, wpatrując się we mnie z autentyczną ciekawością.
Zagotowało się we mnie.
- Mój wielki plan? Co wy sobie myśleliście, że dam się tu przyprowadzić, a potem spokojnie przydzielę wam wyznaczone wcześniej role? Wam, takim niezależnym i chętnym do działania? – wyrzuciłam, cedząc słowa ze złością.
- To raczej ty udajesz „taką niezależną” – zauważyła Isabelle. – Postanowiłaś przyjechać sobie do Nowego Jorku i złapać Valentine’a na własną rękę, a mówiłaś o tym z taką pewnością, iż nikt nie wątpił, że jakiś plan posiadasz.
Prychnęłam. Sama nie wiedziałam, czy było to bardziej komiczne, czy wkurzające.
- Mój plan zakładał, że wszystko zrobię sama. I w ten sposób bym sobie poradziła. Ale nie, okazuje się, że muszę koniecznie ciągnąć was wszystkich ze sobą, włączając w to dwójkę bezużytecznych Przyziemnych. Jasne, tak na pewno uda nam się bezszelestnie podkraść do Valentine’a, na co jeszcze czekamy?!
Dobrze, że staliśmy w bezpiecznej odległości od kamienicy, bo w przeciwnym razie to moje wrzaski jako pierwsze zaalarmowałyby Morgensterna. Oprócz zrozumiałej wściekłości towarzyszyło mi zdenerwowanie na samą siebie. Dopóki nie przyjechałam do Stanów, nie miałam nawet pojęcia, że jestem tak nerwową osobą… Cóż, w Idrisie jakoś brakowało mi towarzystwa do kłótni. Czy to normalne, kiedy ma się rodzeństwo i przyjaciół? Nie, raczej po prostu trafiłam na tak uroczo irytujących współpracowników.
Poczułam silny uścisk na ramieniu.
- Spokojnie – usłyszałam głos Jace’a tuż przy uchu.
Oddychaj, Sky, powiedziałam sobie w myślach. Tak, spokojnie. Nie przejmuj się Isabelle robiącą ci na złość na każdym kroku, pałętającymi się koło ciebie Przyziemnymi, Jace’em karcącym cię jak jakieś niesforne dziecko. To nie jest teraz najważniejsze. Liczy się tylko Valentine, od którego dzieli cię zaledwie kilkadziesiąt metrów.
Podziałało. Przestałam krzyczeć i wykrzesałam z siebie nawet tę odrobinę dobrej woli, niezbędnej do ustalenia czegoś konstruktywnego. Przeniosłam wzrok na Aleca, który najmniej mnie denerwował.
- Może powinniśmy się rozdzielić? – zaproponował.
- Wejdźmy do środka i po prostu go znajdźmy…
- Nie, na pewno ma tam jakieś zabezpieczenia…
- Poczekajmy, aż znajdzie się na zewnątrz…
Rzucaliśmy kolejnymi pomysłami, przekrzykując się tak, że w ogóle nie słyszeliśmy cudzych propozycji. Przerwała nam Clarissa.
- Och, dajcie spokój – fuknęła i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku kamienicy. Natychmiast pobiegliśmy za nią. Co znowu sobie wymyśliła? Nie raczyła się podzielić swoim genialnym planem, a jedyne, czego mogłam się po niej spodziewać – to, że wszystko zepsuje. Inna sprawa, że nawet gdyby chciała się z nami uprzednio skonsultować, najpewniej i tak nikt by nie zwrócił na nią uwagi.
- Clary! – syknęła Isabelle.
- Co ty wyprawiasz?
W odpowiedzi tylko poleciła, żebyśmy jej zaufali. Byliśmy za blisko budynku, aby głośno się sprzeczać, zresztą oni może rzeczywiście byli gotowi pozwolić jej działać. Pewnie ja jedna spodziewałam się po niej wszystkiego najgorszego.
Szybko przekonałam się, że tym razem nie miałam racji. Clary po prostu podbiegła do jednego z osłoniętych okien i nakreśliła stelą szeroki prostokąt w miękkim drewnie. Odetchnęłam z ulgą. Prosty Znak sprawił, że część desek natychmiast stała się przeźroczysta jak szkło, dając nam możliwość obserwowania tego, co się dzieje w środku. Jednocześnie, jak dobrze wiedziałam, z drugiej strony pozostawaliśmy niezauważeni.
Oczywiście, od razu wszyscy rzuciliśmy się do okienka. Stanęłam na palcach, żeby dostrzec coś zza głowy wysokiej Isabelle, na ramieniu poczułam łokieć Simona. Na Anioła, wyobrażałam sobie, jak idiotycznie musiałoby to wyglądać z zewnątrz – grupka nastolatków przepychająca się wokół kilku starych desek w oknie pustego budynku. Dobrze, że przed wzrokiem Przyziemnych chroniły nas runy, zauważenie ryzykowali tylko Simon i być może Clarissa – czy ona miała na sobie Znaki? Nawet nie zwróciłam uwagi.
Szczelnie zakryte okna nie przepuszczały zbyt wiele światła, więc w środku panował półmrok, rozjaśniany jedynie potężnymi świecami, rozstawionymi w korytarzu. W ich blasku dojrzałam zarysy dwóch postaci… bez wątpienia ludzkich. Zatem Valentine miał też innych sprzymierzeńców niż demony. Przypomniałam sobie o Pangbornie i Blackwellu, których Jace widział na wyspie Roosevelta. Kto wie, ilu członków dawnego Kręgu pozostało mu wiernych…
Wstrzymałam oddech i przycisnęłam ucho do desek. Znajdowaliśmy się tak blisko strażników, że najcichsze westchnienie mogło nas zdradzić… a my mogliśmy podsłuchać ich niezbyt głośną rozmowę. Początkowo nie mówili nic wartego uwagi, wymieniali mnóstwo nieznanych mi nazwisk i wspominali wydarzenia, które w żadnym stopniu mnie nie interesowały. Dopiero po chwili przerwy jeden z nich, nieco grubszy od towarzysza, westchnął ciężko i zapytał:
- Mówił ci może, co dokładnie zamierza?
Drugi mężczyzna wzruszył ramionami.
- Wiesz, że nie lubi niepotrzebnie się zwierzać ze swoich planów. Widziałem tylko, że wziął ten swój Kielich i poszedł do ogrodu… znaczy, tej kępy chwastów za domem.
- A my, oczywiście, mamy siedzieć cicho i nie przeszkadzać – uzupełnił ten pulchny. Wcale nie wyglądał na zachwyconego taką rolą.
Na wzmiankę o Kielichu momentalnie się ożywiłam. Bez trudu zrozumiałam, że mówili o Valentinie. Choć narzekali na niedoinformowanie, niechcący uzbroili nas w całą wiedzę, jakiej w tym momencie potrzebowaliśmy. Nie musieliśmy nawet szukać… Bezszelestnie oddaliliśmy się od okna i okrążyliśmy kamienicę. Tu nie mieliśmy się o co sprzeczać, kolejne kroki zdawały się po prostu oczywiste, jakby  dyktowała je płynąca w naszych żyłach krew wojowników. Nawet Simon się nie wychylał.
Słowa „kępa chwastów” niewystarczająco oddawały prawdziwą postać ogrodu. Rzeczywiście, był mocno zaniedbany, a oprócz zwyczajnych niskich traw porastały go gęste krzewy. Obejmował całkiem sporą przestrzeń i minęła chwila, zanim wypatrzyłam postać Valentine’a między gałęziami. Podeszliśmy na tyle blisko, by dobrze widzieć jego poczynania, a przy tym dzięki osłonie krzaków pozostać niezauważonymi.
Valentine stał na środku niewielkiego kawałka gołej ziemi, pewnie niedawno wykarczowanego, na co wskazywała leżąca nieopodal sterta traw i liści. Dookoła niego dostrzegłam wyrysowane linie, które układały się w kształt pięcioramiennej gwiazdy wpisanej w koło. Tyle wystarczyło, żeby zrozumieć, że przygotowuje jakiś podejrzany rytuał. Przed nim spoczywał Kielich Anioła, uwięziony w mniejszym pentagramie, a w jego wnętrzu znajdowało się coś ciemnoróżowego i mięsistego… coś jak fragment ciała, ludzkiego lub zwierzęcego…
- Nefilim – szepnął Aleksander ledwo dosłyszalnym głosem, ale z wyraźnym przerażeniem.
Mój wzrok powędrował nieco dalej – i wtedy też to dostrzegłam. Obok powyrywanych roślin leżał bezwładnie człowiek… nie, nie tyle człowiek, co właśnie Nocny Łowca. Czarne linie Znaków na jego ramionach nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości. Był martwy. W jego klatce piersiowej ziała krwawa dziura, gdzieś w okolicach miejsca, w którym powinno znajdować się serce.
Valentine zabił jednego ze swoich, Nefilim, i wyrwał mu serce tylko po to, żeby wykorzystać je w jakimś przeklętym rytuale.
Zamordowanie Nocnego Łowcy stanowiło największą zbrodnię, jakiej mogliśmy się dopuścić. Valentine, który dążył do reformacji w Clave, który chciał mianować się nowym przywódcą, nie miał oporów przed jej popełnieniem. Ale czemu ja się dziwiłam? Przecież udowodnił to już lata temu.
Morgenstern uroczystym gestem podniósł miseczkę, ustawioną nieopodal Kielicha. Przechylił ją i zaczął powoli wlewać jej zawartość do naczynia. Czarna, gęsta ciecz przywoływała na myśl tylko jedną substancję – krew demona. Valentine zaintonował monotonną pieśń, której słów nie potrafiłam rozróżnić. Ogarnęło mnie nie tyle przerażenie, co groza, tak, to dobre słowo, paraliżująca, obezwładniająca groza. Miałam przed sobą szaleńca, który był gotów na wszystko. Bałam się nawet pomyśleć, co próbował osiągnąć tym rytuałem…
- Nie możemy… nie możemy na to pozwolić! – Usłyszałam lekko drżący, ale wyraźny głos Clarissy, klęczącej tuż obok mnie.
A potem ta bezmyślna, niedoświadczona Przyziemna wyskoczyła z ukrycia i popędziła wprost do pogrążonego w magicznym transie Valentine’a.
Dobrych kilka sekund zabrało mi opanowanie zaskoczenia i podjęcie decyzji, co zrobić. Nawet jeśli za nią nie przepadałam, nawet, jeśli sama się o to prosiła – nie można było pozwolić jej zginąć, a to zadanie spoczywało na mnie, bo znajdowałam się najbliżej. Pobiegłam za Clary licząc, że zdołam ją powstrzymać zanim wpadnie w prawdziwe tarapaty. Zaraz u mojego boku zmaterializował się Jace. On siedział znacznie dalej, ale w chwili zagrożenia musiał poczuć się zobowiązany do ratowania Clarissy.
W końcu to jego siostra.
Dopadliśmy ją w momencie, w którym przekraczała wyrysowane na ziemi linie. Jace był szybszy, nieco mnie wyprzedził i już zaciskał palce na ramieniu dziewczyny. W tej chwili granica pentagramu rozjarzyła się płomieniem, odcinającym naszą trójkę i Valentine’a od świata zewnętrznego. Zawartość Kielicha syczała i parowała, a mężczyzna, nie zwracając na nas od początku najmniejszej uwagi, kontynuował swoje inkantacje w głębokim transie. Magia działała.
Zdążyłam jeszcze pomyśleć, że wpakowaliśmy się w prawdziwe tarapaty. Nie tylko Clarissa, ale też ja i Jace, a żadne z nas nie miało pojęcia, co dokładnie próbował wywołać Valentine. Płomienie zapłonęły jeszcze silniej, a mi przed oczami zawirowały ciemne plamy. Poczułam ogromny nacisk, jakby coś przygniatało mnie do ziemi, jakby spadł mi na głowę cały świat, jakbym nagle zapadła się w sobie, skurczyła, spłaszczyła…
Jakbym przestała istnieć.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy