Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

piątek, 20 lipca 2012

Rozdział dziesiąty


Kiedy otworzyłam oczy, wciąż jeszcze panowała ciemność, a moje plecy pulsowały tępym bólem. Nic dziwnego – spędziłam noc zwinięta w dziwnej pozycji na fotelu, w jakimś obcym miejscu. Zdałam sobie sprawę, że nie, nie jestem w Alicante, ale też nie w Instytucie, tylko zasnęłam beztrosko pod cudzym dachem. Powinnam się stąd zbierać, zanim pani domu mnie przyłapie i zdenerwuje się za nadużywanie gościnności. W końcu już wczoraj nie była do mnie najlepiej nastawiona…
Regularny oddech Marigold pozwalał na przypuszczenia, że dziewczyna wciąż spała. Z reszty domu nie dobiegały mnie żadne odgłosy, więc założyłam optymistycznie, że uda mi się nie natknąć na groźną mamusię. Ostrożnie przekradłam się po ciemku w okolice drzwi, jednocześnie przypominając sobie o roletach w oknie. To dlatego wydawało się, że wciąż jest środek nocy, podczas gdy na zewnątrz… Dotarłam do drzwi wejściowych i wyślizgnęłam się na dwór, przekonując się, że na zewnątrz wstawało właśnie blade słońce. W powietrzu czuć było poranną rześkość. Owinęłam się szczelniej dżinsową kurtką i rzuciłam ostatnie spojrzenie na dom, w którym spędziłam noc. Zwróciłam szczególną uwagę na tabliczkę z nazwą ulicy, zapisując ją sobie w pamięci – zamierzałam tu jeszcze kiedyś wrócić.
Kluczyłam samotnie po osiedlu, dopóki nie dotarłam do jakiejś większej ulicy. Dopiero tu natknęłam się na przechodniów, całkiem licznych mimo wczesnej pory, nie brakowało też samochodów, pędzących w różnych kierunkach, podobnie jak na Manhattanie. Zaczepiłam młodego chłopaka w słuchawkach, z których dudniła dość głośna muzyka, pytając o metro. Podziękowałam uprzejmie za odpowiedź i ruszyłam we wskazanym kierunku. Cokolwiek bym nie myślała, potrzebowałam domu – choćby dla prysznica i zmiany stroju. Po wczorajszym przemoknięciu ubraniom było daleko do wzorowej świeżości, a mijane szyby wystawowe ujawniły z pełną szczerością wygląd mojej twarzy – nieco zapuchnięta po płaczu buzia, podkrążone oczy i paskudne, posklejane w strąki brązowe włosy, z których każde pasmo wyginało się w inną stronę, a sama grzywka stanowiła już istny dramat. Im też deszczówka wyraźnie nie służyła.
Stanęłam w miejscu i rozejrzałam się w poszukiwaniu stacji metra. Według słów chłopaka powinna znajdować się gdzieś tutaj… chyba że coś źle zrozumiałam? Nie, niemożliwe, przecież poszłam dokładnie tak, jak mówił. Zaczepiłam kolejną osobę i dowiedziałam się, że stacja jest po drugiej stronie ulicy. Ach, co za ślepota ze mnie, mogłam patrzeć uważniej! Zresztą co za różnica, zapewne nigdy więcej w życiu nie spotkam tej kobiety, nie było co się przejmować jej spojrzeniem pełnym politowania. Przeszłam przez ulicę i zbiegłam schodkami w dół, do podziemnych tuneli metra. Zgodnie z tym co pamiętałam z lekcji z Alexandrem – cholera, nie, nie myśl o Lightwoodach, nie myśl o wczorajszej kłótni, szkoda twoich nerwów, choć przecież Alec nie powiedział mi nic złego, ale był rozczarowany i to też mnie bolało, może nawet bardziej niż furia Jace’a – przeanalizowałam przebieg jeżdżącej tędy linii. Z ulgą zauważyłam, że trafię nią na Manhattan, może nie na tę stację, o której myślałam, ale chyba wystarczająco blisko Instytutu, żeby przejść te kilka przecznic.
I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przydałoby mi się coś w rodzaju biletu. A za rzeczy w rodzaju biletów zwykło się płacić. Natomiast ja… Na wszelki wypadek starannie przetrząsnęłam wszystkie kieszenie. Ani centa. Przyjrzałam się uważnie bramkom broniącym dostępu do dalszej części tunelu. Nie byłoby trudno je oszukać i przecisnąć się pod spodem albo przejść górą, ale bez wątpienia wzbudziłoby to nie lada sensację. Nie potrzebowałam robić sobie kłopotów z prawem Przyziemnych… Mogłam załatwić to znacznie bezpieczniej.
Kierując się rozwieszonymi w widocznych miejscach strzałkami, trafiłam do toalety. Skorzystałam z okazji, by opłukać twarz i ręce chłodną wodą, po czym zamknęłam się w jednej z kabin. Wyrysowałam stelą Znak ukrywający przed Przyziemnymi – nigdy nie miałam potrzeby używać go w Alicante, ale w Nowym Jorku okazywał się prawdziwie zbawienny. Leciutko uchyliłam drzwi, by sprawdzić, czy droga wolna. Elegancka kobieta w średnim wieku pochylała się nad lustrem, poprawiając makijaż. Wątpiłam, czy nakładanie pudru pochłaniało ją na tyle, by nie dostrzegła kątem oka odbicia mojego ruchu – drzwi od pustej kabiny, które same otwierały się na oścież, mogły wzbudzić podejrzenia. Odetchnęłam głęboko i uzbroiłam się w cierpliwość. Kobieta sięgnęła jeszcze po szminkę, którą zaaplikowała wyjątkowo starannie, spryskała się kwiatowymi perfumami i wreszcie opuściła łazienkę. W tej samej chwili usłyszałam inne kroki, trzaśnięcie zamka… W porządku, nowy gość zamknął się we własnej kabinie. W pobliżu nie było nikogo, kto mógłby mnie zauważyć.
Wyszłam na korytarz z nieskrywanym uśmieszkiem satysfakcji. Zabawnie było pomyśleć, że dla tych wszystkich Przyziemnych stałam się, ot tak, niewidzialna. Bez obaw przeszłam pod barierką, nie zwracając niczyjej uwagi tym małym wykroczeniem. Nie, żebym była wielką zwolenniczką jeżdżenia na gapę, ale w tej sytuacji nie miałam wyjścia. Stanęłam na peronie razem z innymi oczekującymi. Według zegara, zawieszonego nad moją głową, do przyjazdu metra pozostała niecała minuta. To akurat była wielka zaleta tego środka komunikacji – jeszcze nigdy, przy okazji moich wciąż jeszcze nielicznych przejażdżek, nie musiałam czekać dłużej niż kilka chwil. Teraz też rozległ się charakterystyczny szmer, najpierw cichy i odległy, a zaraz już zupełnie głośny, i lśniące wagony zatrzymały się na stacji dokładnie w momencie, w którym odliczający sekundy zegar dotarł do zera. Zabójcza punktualność.
Kiedy znalazłam się w środku zrozumiałam, że niewidzialność miała również gorsze strony. Musiałam ciągle uważać, żeby ktoś na mnie nie nadepnął albo nie przycisnął do szyby – nie tylko ze względu na mój komfort podróży, ale też z uwagi na ewentualne podejrzenia. W końcu dziwnie byłoby natknąć opór w miejscu, w którym powinno znajdować się jedynie powietrze… Udało mi się jednak dotrwać do stacji, gdzie, jak stwierdziłam na podstawie brooklyńskiego rozkładu, mogłam wysiąść.
Na ulicy było znacznie łatwiej manewrować między Przyziemnymi, nawet jeśli przechodziło ich tu naprawdę sporo. Słońce zdążyło już wznieść się dosyć wysoko i w miejscach, których nie zacieniały akurat wieżowce, robiło się całkiem ciepło. Skierowałam się w stronę Central Parku, korzystając ze wskazówek na tabliczkach informacyjnych. Zawahałam się na przelotny pomysł spędzenia poranka na ogrzewanej promieniami słońca ławeczce, w ciszy i spokoju, otoczona zielenią… Taka wizja zdawała się nawet kusząca, ale jednak prysznic bardziej do mnie przemawiał. Westchnęłam cicho i pewnym krokiem poszłam uliczką prowadzącą do Instytutu. Od parku umiałam już trafić tam bez problemu. Nie mogłam powstrzymać pewnej dumy na myśl, jak dobrze radziłam sobie w tej nowojorskiej dżungli – i to zupełnie sama, choć przecież wychowywałam się w zgoła innych warunkach.
Z tym samym wyrazem samozadowolenia, wymalowanym na twarzy, wkroczyłam do windy. Tu, w Instytucie, mogłam zapomnieć o niewidzialności, choć w tej chwili wcale nie pogardziłabym taką możliwością. Zdecydowanie nie miałam ochoty stanąć twarzą w twarz z kimkolwiek i nawet jeśli szansa na powodzenie była spora, oczywiście zabrakło mi szczęścia. Od razu po wyjściu z windy natknęłam się na Jace’a, czyli ostatnią osobę, której widok po wczorajszym dniu mogłam znieść.
Przez krótki, uroczo naiwny moment liczyłam, że po prostu miniemy się w milczeniu, ale nie, nie mógł mi tego darować. Przybrał na twarz wyraz najwyższej pogardy i rzucił zjadliwie:
- A ty co tak się cieszysz? No tak, wykonałaś wczoraj dobrą robotę, masz prawo być z siebie zadowolona, prawda? – Pozorna niedbałość w jego głosie tylko wzmacniała ironiczną wymowę.
Mój całkiem przyjemny humor ulotnił się w ułamku sekundy.
- Chyba już wyjaśniłam, że to wyłącznie moja robota, moje zadowolenie i moja radość, a tobie nic do tego. Jeśli coś ci się nie podoba, droga wolna, idź i zrób to lepiej.
Starałam się trzymać nerwy na wodzy, żeby nie wpaść w taką żałosną histerię jak wczorajszego popołudnia, ale w moim głosie już drgały nutki płaczu. Właśnie, nie furii, a płaczu. Byłam taka żałosna, rozklejałam się na zawołanie, a przecież zawsze lubiłam sobie wmawiać, jaka to ze mnie silna i niezależna osoba. Tak mnie cieszyło, że znosiłam samotne godziny na korytarzach Gard, kiedy wszyscy, którzy w minimalnym stopniu poczuwali się do odpowiedzialności za moje wychowanie, siedzieli na niekończących się zebraniach? Szczyt moich ówczesnych problemów zdawał się teraz zadziwiająco błahy. Okazywało się, że w konfrontacji z prawdziwie trudną sytuacją zupełnie traciłam kontrolę.
Spróbowałam przejść obok Morgensterna, ale zrobił krok w prawo, zagradzając mi przejście.
- Wynoś się z Instytutu – powiedział dziwnie cichym, gardłowym głosem. Patrzył przy tym prosto na mnie, bez najmniejszego skrępowania, a jego złote oczy ciskały gromy. – Nie masz tu już czego szukać. Świetna zabawa, polecieć sobie za granicę w poszukiwaniu zbrodniarza, ale skoro teraz wszyscy wiemy, na co cię stać – czyli na nic, żebyś nie miała wątpliwości – możesz wracać do siebie. My tu podchodzimy do naszych obowiązków poważnie.
- Och, naprawdę? – Teraz to ja mogłam rzucić mu jak najbardziej usprawiedliwione szyderstwo prosto w twarz. – To ciekawe, czemu to ja wczoraj się natknęłam na ulicach Brooklynu na demona, zanim wy, tacy obowiązkowi i poważni, zdążyliście go unieszkodliwić. – Na samo wspomnienie Verteksa atakującego Marie odruchowo zacisnęłam dłoń na rękojeści ukrytego pod kurtką miecza. Mocno. – Bo chyba do tego się sprowadzają podstawowe obowiązki Nocnych Łowców? Popraw mnie, jeśli się mylę.
Nie mogłam się nie ucieszyć, widząc, że wreszcie go zagięłam, że zabrakło mu słów. W takiej chwili powinien przyznać się do błędu i wypytać mnie o szczegóły, ale był na to zbyt dumny. Wyjątkowo nie czułam o to pretensji. Sprawę Marie miałam całkowicie pod kontrolą i nawet nie chciałabym teraz, aby ktoś się do niej wtrącał.
- Aha, a co do wyrzucania mnie z Instytutu, lepiej się tak nie rozpędzaj – dodałam z satysfakcją. – To miejsce należy do wszystkich Nefilim w równym stopniu, do mnie tak samo jak do ciebie. I nie możesz wiedzieć, co planuję na przyszłość. Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
Wyminęłam go z drugiej strony i z czystym sumieniem zapisałam sobie punkt w wirtualnej tabelce starć na linii Wayland-Morgenstern. Oczywiście bardzo dobrze, że wreszcie utarłam mu nosa, że nie dałam sobą pomiatać, potrzebowałam tego, by zachować choć resztki szacunku do samej siebie. Mimo to nie potrafiłam do końca cieszyć się zwycięstwem i całą siłą woli walczyłam z powrotem gorzkiego żalu, który napadł mnie wczorajszego dnia. Bo tak naprawdę wcale nie chodziło o to, jakie nieprzyjemne komentarze kierował pod moim adresem, ani jak źle mnie oceniał – on czy ktokolwiek inny. To była ich sprawa, a ja nigdy nie czułam potrzeby zatruwać sobie życia opiniami innych.
Chodziło o to, że miał rację. Każdy zarzut, każde słowo pogardy było tak głęboko prawdziwe, przecież sama tak o sobie myślałam. I to najbardziej mnie bolało, ta świadomość, że naprawdę zawiodłam, że okazałam się słaba, żałosna… I tak dalej, w końcu przerabiałam to przez całe wczorajsze popołudnie.
Nie zamierzałam pozwolić na powrót histerii. Raz się zdarzyło, splot wypadków doprowadził mnie na sam skraj wytrzymałości i upadłam, owszem. Ten jeden raz mogłam sobie wybaczyć, ale wolałam nie marnować każdego kolejnego dnia na upokarzające przeżywanie porażki wciąż i wciąż od nowa. W niczym by mi to nie pomogło, jedynie doszczętnie zniszczyłoby moją psychikę.
Podobała mi się świadomość, że poranek powitałam tak spokojnie i nie chciałam teraz tego stracić, powracając do stanu czarnej rozpaczy, ewentualnie dzikiej furii. Obecnie znalazłam się niebezpiecznie blisko przekroczenia granicy i nienawidziłam Jace’a za przywołanie tego stanu. Zacisnęłam pięści. Nie poddam się, nie dzisiaj, kiedy jestem od rana na dobrzej drodze.
Weszłam do swojego pokoju i dopiero tutaj rozluźniłam spięte ramiona. Z westchnieniem ulgi zrzuciłam miecz, a zaraz po nim jeszcze inne elementy uzbrojenia, które udało mi się przy sobie zachować. Przypomniałam sobie też o bransoletkach Isabelle. W świetle ostatnich wydarzeń ich ciągła obecność na moich nadgarstkach wydała się nagle bardzo ironiczna. Odłożyłam je na parapet, odpędzając od siebie myśl o konieczności zwrotu prawowitej właścicielce. W żadnym wypadku nie zamierzałam ich zatrzymywać, po prostu nie miałam ochoty po tym wszystkim spotykać się jeszcze z Isabelle. Zajmę się tym… kiedyś. Najlepiej byłoby zakraść się po cichu do jej pokoju i załatwić całą sprawę bez osobistego kontaktu… szkoda tylko, że nie miałam pojęcia, gdzie znajdował się jej pokój. Machnęłam na to ręką i udałam się do łazienki.
Gorąca woda i środki czyszczące – takie jak pasta do zębów, żel pod prysznic i szampon o przyjemnym, owocowym zapachu – miały zbawienny wpływ na mój stan, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Opuściłam przybytek czystości świeża, pachnąca i znacznie bardziej zrelaksowana, wybrałam też nowe ubrania prosto z szafy. Te zdjęte chwilę wcześniej rzuciłam na razie do kąta w łazience, gdzie czekały na pranie. Zdecydowanie nie miałam głowy, by zabierać się za tak prozaiczną czynność akurat w tej chwili. Sama natomiast rozciągnęłam się wygodnie na starannie pościelonym łóżku i zaczęłam błądzić wzrokiem po idealnie błękitnym skrawku nieba widocznym przez okno. Miałam parę spraw do przemyślenia.
Prym na liście rzeczy do załatwienia wiodła oczywiście moja wielka misja z Valentine’em w roli głównej. Powiedziałam Jace’owi, że nie może wiedzieć, co planuję na przyszłość… ale sama przed sobą musiałam przyznać, że i ja nie miałam pojęcia. Zapowiedziałam mu, że nie wyniosę się z Instytutu na jego życzenie, więc zamierzałam zostać choćby z samej przekory. Jednak nie była to moja jedyna motywacja – kiedy myślałam o Valentinie, czułam, że tej sprawie daleko do zakończenia. Nie umiałam tak po prostu wyjechać i o tym zapomnieć.
Nie mogłam sobie obiecać, że następnym razem zachowam się inaczej, że bez problemu ukatrupię Morgensterna i szczerze mówiąc, wolałam na razie nie rozważać zbyt szczegółowo tego kluczowego etapu. Powinnam spokojnie skupić się na odszukaniu go, tyle mogłam zrobić bez dylematów moralnych. Rysował się przede mną tylko jeden mały problem – teraz Valentine doskonale wiedział, że go szukałam. Na pewno postara się lepiej zabezpieczyć i nie wiadomo czy trafię na jakikolwiek trop, nie wiedziałam nawet od czego zacząć! Tym razem sama należałam do osób, które widziały go jako ostatnie, ale nie było to dla mnie wystarczającą wskazówką. Żałowałam, że Lightwoodowie nie mieli na tyle zimnej krwi, by go zatrzymać lub przynajmniej wyśledzić po ucieczce, ale… po tym, co sama zrobiłam, nie mogłam nikomu robić wyrzutów. Zresztą ustaliłam już przecież, że nie chciałam ani nie potrzebowałam ich towarzystwa czy pomocy, a jedyne, co mnie trzymało w Instytucie, to dach nad głową. To śledztwo poprowadzę wyłącznie na własną rękę.
Jeśli miałabym przewidywać następne kroki Valentine’a, uznałabym, że po zdobyciu poparcia demonów natychmiast uderzy na Alicante. To mogło oznaczać dla nas prawdziwy koniec. Wolałabym dopaść go wcześniej, kto wie, jakie jeszcze przygotowania chciał poczynić? Trzeba było uważnie rozejrzeć się w Nowym Jorku, skoro już tu siedziałam. W momencie, w którym stawi się ze swoją armią w Idrisie, moje zadanie straci jakiekolwiek znaczenie. Wtedy każdy Nocny Łowca będzie musiał chwycić za broń.
Aż mnie skręcało na myśl o takiej sytuacji. Nie mogłam sobie wyobrazić większej katastrofy, to oznaczałoby koniec świata, jaki znałam. Valentine wymordowałby wszystkich opornych i wprowadził własny porządek… Jak on by wyglądał? Z tego, co wiedziałam o działalności jego Kręgu, jego głównym celem było zerwanie porozumień z Podziemnymi. Jednak zawieranie układów z demonami mogło obrócić się przeciwko niemu. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby po wykonaniu zadania jego armia wyrwała się spod wszelkiej kontroli i rozniosła resztę świata na strzępy. A wtedy on… cóż, miał Kielich Anioła, dzięki któremu mógł powołać do życia nowych, wiernych mu Nocnych Łowców, ale wątpiłam, czy nadążyłby ze stworzeniem wystarczającej siły na czas.
Pozwolić mu zrealizować jego szalone plany, znaczyło skazać świat na zagładę. Nie wątpiłam, że po wczorajszym dniu to zadanie leżało głównie na moich barkach. Jako jedyna – Jace’a i Clary postanowiłam nie wliczać w swoje kalkulacje – zdawałam sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia, jakie stanowił Valentine. Clave prowadziło własne śledztwo, ale nie wiedziałam, ile informacji udało im się zdobyć. Za wszelką cenę musiałam powstrzymać Morgensterna… i to szybko.
Nie byłam tylko pewna, jak się za to zabrać. Magiczna część Nowego Jorku wciąż skrywała przede mną mnóstwo tajemnic, a z jedynymi osobami, które mogłyby mnie po niej oprowadzić… cóż, nie miałam ochoty nawet rozmawiać, o proszeniu o pomoc nie wspominając. W razie ewentualnej porażki znowu rzuciliby się do mnie z pretensjami, zresztą pewnie nie zaryzykowaliby z dawaniem mi kolejnej szansy. Z kolei oficjalne przewodniki po mieście skupiały się wyłącznie na świecie Przyziemnych, więc nie mogły okazać się w żadnym stopniu przydatne.
Zamierzałam przez swój egoizm i głupią dumę narazić wszystkich Nocnych Łowców na pewną klęskę? Nie, nie, w żadnym wypadku, nie mogłam do tego dopuścić. Tylko… nie, nie poproszę ich o pomoc, nie mogę, nie po tym wszystkim!
Skrzywiłam się, analizując tę całą sytuację. To, co powinnam, leżało naprawdę daleko od tego, na co byłam w stanie się zgodzić, ale… Zachowam się dojrzale, postanowiłam w duchu. Dam sobie… trochę czasu, żeby spróbować poradzić sobie samodzielnie, a jeśli mi się nie uda, schowam idiotyczną dumę do kieszeni i ukorzę się nawet przed Jace’em Morgensternem. Przyszłość naszego świata była warta takich drobnych poświęceń.
Kiedy już podjęłam decyzję, postanowiłam zmienić temat rozmyślań. Obecność Valentine’a w głowie naprawdę męczyła. Zawiesiłam wzrok na puszystej, białej chmurce, która akurat znalazła się w polu mojego widzenia. Próbowałam odgadnąć, jaki kształt przedstawia… te wydłużone końce to musiała być paszcza, coś jak drapieżne zwierzę… Krokodyl? Nie, za krótki łeb. Może lis? Też nie pasowało, wiatr zdążył już ją lekko rozciągnąć. Wreszcie doszłam do wniosku, że to demon, ale zanim ustaliłam, jaki dokładnie gatunek można wyczytać z białych kłębów, obłoczek lekko zwinął się na końcu, ponownie zmieniając kształt, a wreszcie zupełnie opuścił ramy mojego okna. Nie mając w co się wpatrywać, zdałam sobie sprawę, że próbuję zająć się błahostkami, odsuwając prawdziwie dręczący mnie problem – głód. Już od dłuższego czasu czułam nieprzyjemną pustkę w brzuchu, a żołądek co chwilę skręcał się gwałtownie, próbując mnie ponaglić do działania. Nic z tego. Obawiałam się, że jeśli tylko wytknę nos poza mój pokój, znowu natknę się na kogoś, kto naskoczy na mnie z pretensjami. W ten sposób mogłam zagłodzić się na śmierć przez zwykłe tchórzostwo.
Żołądek znowu przypomniał o sobie, a ja postanowiłam z tym skończyć. Zwlekłam się z łóżka, już czując w mięśniach charakterystyczne głodowe osłabienie. Musiałam coś zjeść i tyle, a co z tego, jeśli kogoś spotkam? Poradziłam sobie z Jace’em, więc nikt nie powinien być mi straszny. Zamaszyście otworzyłam drzwi – zaszeleściła ta durna karteczka, którą powiesiłam na klamce na złość Morgensternowi – i mrużąc oczy, bojowo wymaszerowałam na korytarz.
Na nikogo się nie natknęłam, ale nie potrafiłam zjeść spokojnie. Pospiesznie wcisnęłam do ust to, co pierwsze znalazłam w lodówce, popiłam lodowatym sokiem pomarańczowym i w przypływie wyobraźni zgarnęłam jeszcze drobny zapas na resztę dnia. Nie chciałam ponownie przechodzić przez stres wyjścia. Żwawym krokiem wróciłam do swojego pokoju i dopiero tam odetchnęłam z ulgą. Miałam przed sobą jeszcze co najmniej pół dnia do zagospodarowania.
Ponownie rzuciłam się na łóżko, ale zaraz poderwałam się do pionu. Nie chciałam spędzić całego dnia w pozycji leżącej, to by było żałosne. Osunęłam się na kolana przy oknie i opierając łokcie na parapecie, zaczęłam obserwować fragment nowojorskiej ulicy. Drobne figurki ludzi przesuwały się w tę i z powrotem, w różnych strojach, różnych fryzurach i w różnym tempie. Niektórzy prowadzili na smyczy psy, inni rozmawiali przez telefon komórkowy, jeszcze inni szli obładowani zakupami. Ktoś popijał kawę na wynos, obok przeszła roześmiana, ruchliwa grupa przyjaciół. Wszyscy mieli dokąd iść… tylko ja siedziałam zamknięta w pokoju, bojąc się wysunąć nos choćby na korytarz. Oczywiście poza Instytutem byłabym bezpieczna, ale gdzie niby mogłam się wybrać? Przydałoby się odwiedzić jakieś miejsca, w których przebywali Podziemni, w tej chwili pozostawali moją jedyną nadzieją na złapanie śladu Valentine’a. Szkoda, że żadnego takiego miejsca nie znałam. Nie, żebym mogła to zmienić, zamykając się w swoim pokoju, ale… Nie wiedziałam nawet, jak zacząć!
Odwróciłam się plecami do okna i oparłam głowę o parapet. Wzniosłam oczy w kierunku sufitu, ale gipsowy anioł nie miał dla mnie żadnej dobrej rady. Kusiła mnie wyprawa do sali treningowej, trochę ruchu na pewno pozytywnie by na mnie wpłynęło, a ćwiczeń nigdy nie za wiele, jednak zaraz wróciła stara wymówka – tak, tak, bo jeszcze mnie ktoś zobaczy.
W końcu, doprowadzona do skrajnej rozpaczy tą denerwującą bezczynnością, zaczęłam znowu obracać w głowie słowa Jace’a, te wczorajsze i te dzisiejsze. Nie chciałam wcale do tego wracać, ale same do mnie przyszły, złośliwie zagnieździły się między myślami i nie dawały mi spokoju. Znów musiałam mierzyć się z gniewem i żalem, choć przecież ustaliłam już nowy plan działania. Tylko co ci z tego planu, odezwała się od razu ta bardziej bezwzględna część mojej świadomości, skoro nie umiesz nawet zacząć jego realizacji…?
Zacisnęłam zęby, wbiłam paznokcie w środki dłoni i wzięłam głęboki wdech.
- Wystarczy! Nie. Będziesz. Myśleć. O. Morgensternie – wycedziłam do siebie powoli.
Sięgnęłam po pierwszą z brzegu książkę z mojej małej biblioteczki i zaczęłam uważnie ją czytać, zdanie po zdaniu. Był to znany mi na pamięć podręcznik demonologii, ale nie przeszkadzało mi to. Potrzebowałam czegokolwiek, co zaabsorbowałoby mnie na tyle, by porzucić bezcelowe rozmyślania. Poza tym w obliczu możliwej wielkiej bitwy nie zaszkodziło się upewnić, że dokładnie wiem, jak najskuteczniej potraktować każdy rodzaj demona.
Przerwałam lekturę dopiero późnym popołudniem. Byłam zła, że tak głupio zmarnowałam cały cenny dzień, a Valentine mógł zdążyć już Anioł wie jak daleko posunąć się ze swoimi planami. Dręczyło mnie też nieuchwytne poczucie, że popełniłam jakiś błąd, jeszcze inny niż tchórzostwo, stracony dzień czy wczorajsza porażka. Wreszcie zrozumiałam, że  powinnam powiadomić Clave o tym, czego się dowiedziałam. Co prawda traktowałam swoją misję bardzo osobiście i nie planowałam z nikim dzielić się informacjami, ale sprawy zaszły za daleko. Mogłam kontynuować działania na własną rękę, lecz należało powiadomić kogoś dorosłego, jak poważne jest zagrożenie.
Wyrwałam kartkę z notatnika i w kilku słowach skreśliłam list do Konsula. Następnie opatrzyłam papier odpowiednim Znakiem i po chwili ognista wiadomość pomknęła do swojego adresata, zostawiając w moich dłoniach tylko garstkę popiołu.
Postanowiłam też jutrzejszy dzień spędzić w znacznie rozsądniejszy sposób. Oprócz mojej podstawowej misji miałam teraz dodatkowe zadanie. Powinnam się dowiedzieć, skąd w rodzinie Hawn znajomość sekretów Świata Cieni. Uśmiechnęłam się na myśl o kolejnej wizycie u Marie. Dobrze się przy niej czułam, o wiele swobodniej niż wśród mieszkańców Instytutu, i to właśnie dzięki niej zapomniałam wczoraj na chwilę o fatalnym nastroju oraz kłopotach z Valentine’em. Takie małe oderwanie od rzeczywistości dobrze mi zrobi, dopóki nie znajdę sposobu na rozwiązanie najważniejszego z moich problemów.
* * *
Rozdział jak zwykle betowany przez Christel ;)
Postawiłam sobie ambitny cel na wakacje w związku z tym blogiem. Najogólniej rzecz ujmując chodzi o to, że mam pisać więcej, choć mam całkiem konkretnie to „więcej” zarysowane. Nie wiem, co z tego wyjdzie, zaczęłam świetnie, dodając kolejny rozdział do mojego zapasu, wczoraj i dziś trochę brakło weny, cóż, zobaczymy pod koniec sierpnia, jaki będzie ostateczny wynik.
Ostatnio natknęłam się na bardzo smutną wiadomość, która powinna zainteresować wszystkich blogujących. Nieco szczegółów TUTAJ, ewentualnie w zestawie TU, TU i TU (jakby nie mogli tego napisać na jednej stronie -.-). Jeszcze niedawno zarzekałam się, że nigdzie z onetu się nie wybieram, cierpliwie znosiłam jego usterki i awarie, bo pomijając te niedogodności zwyczajnie bardzo dobrze funkcjonowało mi się na tym portalu. Teraz okazuje się, że sami chcą nas poniekąd wywalić. Może przesadnie reaguję, może okaże się, że to zmiana na lepsze (choć z komentarzy, które czytałam, wynika, że ta rewolucja bardzo źle odbije się na blogowej grafice). Jeszcze trochę tu zostanę, zobaczę, jak to wyjdzie w praktyce. Jednak szczerze mówiąc, jeśli to już nie będzie onet, to wolałabym przenieść się na blogspota, z nim zaczęłam odrobinę się oswajać (tylko nie podoba mi się limit długości komentarzy ;<), na nim ląduje coraz więcej znanych mi osób. I bardzo możliwe, że rzeczywiście to zrobię, nie wiem, dam sobie trochę czasu na przemyślenie sytuacji. W każdym razie… cokolwiek się stanie, będzie to koniec pewnego etapu. Smutne, bo ja strasznie sentymentalna jestem. I pewnie walnę jeszcze podobną mówkę przynajmniej raz, kiedy sytuacja ostatecznie się rozwiąże, ale nie mogłam się powstrzymać przed pomarudzeniem w związku z tą wiadomością. Wyszło trochę przydługo, lecz przecież to ważna sprawa, a i od tematu w zasadzie nie odbiega.

4 komentarze:

  1. Hm, blog mi się bardzo podoba, ale przede wszystkim podoba mi się szablon. Śliczny. W HTML-u pisałaś?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję ;) Nie, nie, o HTML-u wiem tyle, ile mnie próbowano w szkole na informatyce nauczyć - i niemal wszystko z tego zdążyłam już zapomnieć ^^ Szablon wstawiłam zgodnie z instrukcją tutaj http://by-elfaba.blogspot.com/2012/07/jak-wstawic-onetowskiszablon-na.html - proste a skuteczne ;)

      Usuń
  2. Jestem, lecę pędzę, moje zawrotne tempo czytania powala, ale jestem w pracy, nudzę się, mam czas i mogę spożytkować go jakoś pozytywnie, więc nadrabiam zaległości, a co!
    Sky szybko zdecydowała się na powrót do Instytutu, niby była do tego zmuszona, ale ja na jej miejscu pewnie i tak zostałabym do rana u Marie, wybłagała jakieś śniadanie, możliwość skorzystania z prysznica, itp. Jakoś nie miałabym cywilnej odwagi pokazywać się tam, właśnie ze względu na takie inwektywy, jakimi uraczył Sky Jace. Swoją drogą, u Ciebie Jace to naprawdę upierdliwa żmija i mam ochotę strzelić mu liściem po głowie. Z drugiej strony jego zachowanie to ogromna zaleta opowiadania - nie zachowałaś się przewidywalnie zaprzyjaźniając ekipę Instytutu ze Sky, zachowałaś oryginalność, za to duży plus ;)
    W rozdziale właściwie brak akcji, chociaż jest to kolejna część opowieści, która zbliża czytelnika do osobowości głównej bohaterki, pozwala ją lepiej poznać, ją oraz jej stosunek do otaczającego świata, oczywiście. Współczuję Sky tego, co musi przeżywać w Instytucie, też pewnie wszystkich bym unikała, chcąc oszczędzić sobie nieprzyjemnych sytuacji. Brak zrozumienia przez pozostałych mieszkańców Instytutu byłby przytłaczający i z pewnością nie dałby bohaterce trzeźwo myśleć. A tak, mimo że siedziała w ukryciu, doszła do pewnych wniosków i powiadomiła Clave o ostatnich istotnych wydarzeniach. Jestem ciekawa wizyty Sky u Marie. Chciałabym już wiedzieć jakie ma ona powiązanie ze Światem Cieni. Cóż, może dowiem się za chwilę z kolejnego rozdziału?

    OdpowiedzUsuń
  3. Jupi, nie ma to jak dobre wykorzystanie czasu! ;D
    Hm, perspektywa zostania w spokojnym domu Marie brzmi kusząco, ale Sky nie chciała się aż tak narzucać. Chyba jednak rezerwa pani Hawn była trochę odstraszająca ^^ Jace, którego ma się ochotę strzelić po głowie... I co ja narobiłam?! *łapie się za głowę* xd Chyba perspektywa Sky ma na to pewien wpływ, w końcu skupia się raczej na jego gorszych stronach niż lepszych. No i trzeba pamiętać, że do Jace'a wcale nie było tak łatwo trafić, to tylko Clary miała takie super zdolności. Inni ludzie potrzebują znacznie więcej czasu, żeby do niego dotrzeć, o ile w ogóle im się to udaje - a Sky też jakoś szczególnie się o to nie stara.
    Taak, ten rozdział to takie uspokojenie. Nie chciałam od razu rzucać Sky do kolejnej wielkiej akcji, przez co wyszło może nieszczególnie porywająco, ale to właśnie taki moment na przemyślenia, przybliżenie się do postaci. No a wszystko o Marie już w następnym rozdziale i już pędzę odpowiadać Ci na ostatni komentarz ^^

    OdpowiedzUsuń

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy