Kiedy otworzyłam oczy, wciąż jeszcze panowała ciemność, a moje plecy
pulsowały tępym bólem. Nic dziwnego – spędziłam noc zwinięta w dziwnej pozycji
na fotelu, w jakimś obcym miejscu. Zdałam sobie sprawę, że nie, nie jestem w
Alicante, ale też nie w Instytucie, tylko zasnęłam beztrosko pod cudzym dachem.
Powinnam się stąd zbierać, zanim pani domu mnie przyłapie i zdenerwuje się za
nadużywanie gościnności. W końcu już wczoraj nie była do mnie najlepiej
nastawiona…
Regularny oddech Marigold pozwalał na przypuszczenia, że dziewczyna wciąż
spała. Z reszty domu nie dobiegały mnie żadne odgłosy, więc założyłam
optymistycznie, że uda mi się nie natknąć na groźną mamusię. Ostrożnie
przekradłam się po ciemku w okolice drzwi, jednocześnie przypominając sobie o
roletach w oknie. To dlatego wydawało się, że wciąż jest środek nocy, podczas
gdy na zewnątrz… Dotarłam do drzwi wejściowych i wyślizgnęłam się na dwór,
przekonując się, że na zewnątrz wstawało właśnie blade słońce. W powietrzu czuć
było poranną rześkość. Owinęłam się szczelniej dżinsową kurtką i rzuciłam
ostatnie spojrzenie na dom, w którym spędziłam noc. Zwróciłam szczególną uwagę
na tabliczkę z nazwą ulicy, zapisując ją sobie w pamięci – zamierzałam tu
jeszcze kiedyś wrócić.
Kluczyłam samotnie po osiedlu, dopóki nie dotarłam do jakiejś większej
ulicy. Dopiero tu natknęłam się na przechodniów, całkiem licznych mimo wczesnej
pory, nie brakowało też samochodów, pędzących w różnych kierunkach, podobnie
jak na Manhattanie. Zaczepiłam młodego chłopaka w słuchawkach, z których
dudniła dość głośna muzyka, pytając o metro. Podziękowałam uprzejmie za
odpowiedź i ruszyłam we wskazanym kierunku. Cokolwiek bym nie myślała,
potrzebowałam domu – choćby dla prysznica i zmiany stroju. Po wczorajszym
przemoknięciu ubraniom było daleko do wzorowej świeżości, a mijane szyby
wystawowe ujawniły z pełną szczerością wygląd mojej twarzy – nieco zapuchnięta
po płaczu buzia, podkrążone oczy i paskudne, posklejane w strąki brązowe włosy,
z których każde pasmo wyginało się w inną stronę, a sama grzywka stanowiła już
istny dramat. Im też deszczówka wyraźnie nie służyła.
Stanęłam w miejscu i rozejrzałam się w poszukiwaniu stacji metra. Według
słów chłopaka powinna znajdować się gdzieś tutaj… chyba że coś źle zrozumiałam?
Nie, niemożliwe, przecież poszłam dokładnie tak, jak mówił. Zaczepiłam kolejną
osobę i dowiedziałam się, że stacja jest po drugiej stronie ulicy. Ach, co za
ślepota ze mnie, mogłam patrzeć uważniej! Zresztą co za różnica, zapewne nigdy
więcej w życiu nie spotkam tej kobiety, nie było co się przejmować jej
spojrzeniem pełnym politowania. Przeszłam przez ulicę i zbiegłam schodkami w
dół, do podziemnych tuneli metra. Zgodnie z tym co pamiętałam z lekcji z
Alexandrem – cholera, nie, nie myśl o
Lightwoodach, nie myśl o wczorajszej kłótni, szkoda twoich nerwów, choć
przecież Alec nie powiedział mi nic złego, ale był rozczarowany i to też mnie
bolało, może nawet bardziej niż furia Jace’a – przeanalizowałam przebieg
jeżdżącej tędy linii. Z ulgą zauważyłam, że trafię nią na Manhattan, może nie
na tę stację, o której myślałam, ale chyba wystarczająco blisko Instytutu, żeby
przejść te kilka przecznic.
I dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że przydałoby mi się coś w rodzaju
biletu. A za rzeczy w rodzaju biletów zwykło się płacić. Natomiast ja… Na
wszelki wypadek starannie przetrząsnęłam wszystkie kieszenie. Ani centa. Przyjrzałam
się uważnie bramkom broniącym dostępu do dalszej części tunelu. Nie byłoby
trudno je oszukać i przecisnąć się pod spodem albo przejść górą, ale bez
wątpienia wzbudziłoby to nie lada sensację. Nie potrzebowałam robić sobie
kłopotów z prawem Przyziemnych… Mogłam załatwić to znacznie bezpieczniej.
Kierując się rozwieszonymi w widocznych miejscach strzałkami, trafiłam do
toalety. Skorzystałam z okazji, by opłukać twarz i ręce chłodną wodą, po czym
zamknęłam się w jednej z kabin. Wyrysowałam stelą Znak ukrywający przed
Przyziemnymi – nigdy nie miałam potrzeby używać go w Alicante, ale w Nowym
Jorku okazywał się prawdziwie zbawienny. Leciutko uchyliłam drzwi, by sprawdzić,
czy droga wolna. Elegancka kobieta w średnim wieku pochylała się nad lustrem,
poprawiając makijaż. Wątpiłam, czy nakładanie pudru pochłaniało ją na tyle, by
nie dostrzegła kątem oka odbicia mojego ruchu – drzwi od pustej kabiny, które
same otwierały się na oścież, mogły wzbudzić podejrzenia. Odetchnęłam głęboko i
uzbroiłam się w cierpliwość. Kobieta sięgnęła jeszcze po szminkę, którą
zaaplikowała wyjątkowo starannie, spryskała się kwiatowymi perfumami i wreszcie
opuściła łazienkę. W tej samej chwili usłyszałam inne kroki, trzaśnięcie zamka…
W porządku, nowy gość zamknął się we własnej kabinie. W pobliżu nie było nikogo,
kto mógłby mnie zauważyć.
Wyszłam na korytarz z nieskrywanym uśmieszkiem satysfakcji. Zabawnie było
pomyśleć, że dla tych wszystkich Przyziemnych stałam się, ot tak, niewidzialna.
Bez obaw przeszłam pod barierką, nie zwracając niczyjej uwagi tym małym
wykroczeniem. Nie, żebym była wielką zwolenniczką jeżdżenia na gapę, ale w tej
sytuacji nie miałam wyjścia. Stanęłam na peronie razem z innymi oczekującymi.
Według zegara, zawieszonego nad moją głową, do przyjazdu metra pozostała niecała
minuta. To akurat była wielka zaleta tego środka komunikacji – jeszcze nigdy, przy
okazji moich wciąż jeszcze nielicznych przejażdżek, nie musiałam czekać dłużej
niż kilka chwil. Teraz też rozległ się charakterystyczny szmer, najpierw cichy
i odległy, a zaraz już zupełnie głośny, i lśniące wagony zatrzymały się na
stacji dokładnie w momencie, w którym odliczający sekundy zegar dotarł do zera.
Zabójcza punktualność.
Kiedy znalazłam się w środku zrozumiałam, że niewidzialność miała również
gorsze strony. Musiałam ciągle uważać, żeby ktoś na mnie nie nadepnął albo nie
przycisnął do szyby – nie tylko ze względu na mój komfort podróży, ale też z
uwagi na ewentualne podejrzenia. W końcu dziwnie byłoby natknąć opór w miejscu,
w którym powinno znajdować się jedynie powietrze… Udało mi się jednak dotrwać
do stacji, gdzie, jak stwierdziłam na podstawie brooklyńskiego rozkładu, mogłam
wysiąść.
Na ulicy było znacznie łatwiej manewrować między Przyziemnymi, nawet
jeśli przechodziło ich tu naprawdę sporo. Słońce zdążyło już wznieść się dosyć
wysoko i w miejscach, których nie zacieniały akurat wieżowce, robiło się
całkiem ciepło. Skierowałam się w stronę Central Parku, korzystając ze wskazówek
na tabliczkach informacyjnych. Zawahałam się na przelotny pomysł spędzenia
poranka na ogrzewanej promieniami słońca ławeczce, w ciszy i spokoju, otoczona
zielenią… Taka wizja zdawała się nawet kusząca, ale jednak prysznic bardziej do
mnie przemawiał. Westchnęłam cicho i pewnym krokiem poszłam uliczką prowadzącą
do Instytutu. Od parku umiałam już trafić tam bez problemu. Nie mogłam powstrzymać
pewnej dumy na myśl, jak dobrze radziłam sobie w tej nowojorskiej dżungli – i
to zupełnie sama, choć przecież wychowywałam się w zgoła innych warunkach.
Z tym samym wyrazem samozadowolenia, wymalowanym na twarzy, wkroczyłam do
windy. Tu, w Instytucie, mogłam zapomnieć o niewidzialności, choć w tej chwili
wcale nie pogardziłabym taką możliwością. Zdecydowanie nie miałam ochoty stanąć
twarzą w twarz z kimkolwiek i nawet jeśli szansa na powodzenie była spora,
oczywiście zabrakło mi szczęścia. Od razu po wyjściu z windy natknęłam się na
Jace’a, czyli ostatnią osobę, której widok po wczorajszym dniu mogłam znieść.
Przez krótki, uroczo naiwny moment liczyłam, że po prostu miniemy się w
milczeniu, ale nie, nie mógł mi tego darować. Przybrał na twarz wyraz
najwyższej pogardy i rzucił zjadliwie:
- A ty co tak się cieszysz? No tak, wykonałaś wczoraj dobrą robotę, masz
prawo być z siebie zadowolona, prawda? – Pozorna niedbałość w jego głosie tylko
wzmacniała ironiczną wymowę.
Mój całkiem przyjemny humor ulotnił się w ułamku sekundy.
- Chyba już wyjaśniłam, że to wyłącznie moja robota, moje zadowolenie i
moja radość, a tobie nic do tego. Jeśli coś ci się nie podoba, droga wolna, idź
i zrób to lepiej.
Starałam się trzymać nerwy na wodzy, żeby nie wpaść w taką żałosną
histerię jak wczorajszego popołudnia, ale w moim głosie już drgały nutki
płaczu. Właśnie, nie furii, a płaczu. Byłam taka żałosna, rozklejałam się na
zawołanie, a przecież zawsze lubiłam sobie wmawiać, jaka to ze mnie silna i
niezależna osoba. Tak mnie cieszyło, że znosiłam samotne godziny na korytarzach
Gard, kiedy wszyscy, którzy w minimalnym stopniu poczuwali się do
odpowiedzialności za moje wychowanie, siedzieli na niekończących się
zebraniach? Szczyt moich ówczesnych problemów zdawał się teraz zadziwiająco
błahy. Okazywało się, że w konfrontacji z prawdziwie trudną sytuacją zupełnie
traciłam kontrolę.
Spróbowałam przejść obok Morgensterna, ale zrobił krok w prawo,
zagradzając mi przejście.
- Wynoś się z Instytutu – powiedział dziwnie cichym, gardłowym głosem.
Patrzył przy tym prosto na mnie, bez najmniejszego skrępowania, a jego złote
oczy ciskały gromy. – Nie masz tu już czego szukać. Świetna zabawa, polecieć
sobie za granicę w poszukiwaniu zbrodniarza, ale skoro teraz wszyscy wiemy, na
co cię stać – czyli na nic, żebyś nie miała wątpliwości – możesz wracać do
siebie. My tu podchodzimy do naszych obowiązków poważnie.
- Och, naprawdę? – Teraz to ja mogłam rzucić mu jak najbardziej
usprawiedliwione szyderstwo prosto w twarz. – To ciekawe, czemu to ja wczoraj
się natknęłam na ulicach Brooklynu na demona, zanim wy, tacy obowiązkowi i
poważni, zdążyliście go unieszkodliwić. – Na samo wspomnienie Verteksa
atakującego Marie odruchowo zacisnęłam dłoń na rękojeści ukrytego pod kurtką
miecza. Mocno. – Bo chyba do tego się sprowadzają podstawowe obowiązki Nocnych
Łowców? Popraw mnie, jeśli się mylę.
Nie mogłam się nie ucieszyć, widząc, że wreszcie go zagięłam, że zabrakło
mu słów. W takiej chwili powinien przyznać się do błędu i wypytać mnie o
szczegóły, ale był na to zbyt dumny. Wyjątkowo nie czułam o to pretensji.
Sprawę Marie miałam całkowicie pod kontrolą i nawet nie chciałabym teraz, aby
ktoś się do niej wtrącał.
- Aha, a co do wyrzucania mnie z Instytutu, lepiej się tak nie rozpędzaj
– dodałam z satysfakcją. – To miejsce należy do wszystkich Nefilim w równym
stopniu, do mnie tak samo jak do ciebie. I nie możesz wiedzieć, co planuję na
przyszłość. Nie powiedziałam jeszcze ostatniego słowa.
Wyminęłam go z drugiej strony i z czystym sumieniem zapisałam sobie punkt
w wirtualnej tabelce starć na linii Wayland-Morgenstern. Oczywiście bardzo
dobrze, że wreszcie utarłam mu nosa, że nie dałam sobą pomiatać, potrzebowałam
tego, by zachować choć resztki szacunku do samej siebie. Mimo to nie potrafiłam
do końca cieszyć się zwycięstwem i całą siłą woli walczyłam z powrotem
gorzkiego żalu, który napadł mnie wczorajszego dnia. Bo tak naprawdę wcale nie
chodziło o to, jakie nieprzyjemne komentarze kierował pod moim adresem, ani jak
źle mnie oceniał – on czy ktokolwiek inny. To była ich sprawa, a ja nigdy nie
czułam potrzeby zatruwać sobie życia opiniami innych.
Chodziło o to, że miał rację. Każdy
zarzut, każde słowo pogardy było tak głęboko prawdziwe, przecież sama tak o
sobie myślałam. I to najbardziej mnie bolało, ta świadomość, że naprawdę zawiodłam, że okazałam się
słaba, żałosna… I tak dalej, w końcu przerabiałam to przez całe wczorajsze popołudnie.
Nie zamierzałam pozwolić na powrót histerii. Raz się zdarzyło, splot
wypadków doprowadził mnie na sam skraj wytrzymałości i upadłam, owszem. Ten
jeden raz mogłam sobie wybaczyć, ale wolałam nie marnować każdego kolejnego
dnia na upokarzające przeżywanie porażki wciąż i wciąż od nowa. W niczym by mi
to nie pomogło, jedynie doszczętnie zniszczyłoby moją psychikę.
Podobała mi się świadomość, że poranek powitałam tak spokojnie i nie
chciałam teraz tego stracić, powracając do stanu czarnej rozpaczy, ewentualnie
dzikiej furii. Obecnie znalazłam się niebezpiecznie blisko przekroczenia
granicy i nienawidziłam Jace’a za przywołanie tego stanu. Zacisnęłam pięści.
Nie poddam się, nie dzisiaj, kiedy jestem od rana na dobrzej drodze.
Weszłam do swojego pokoju i dopiero tutaj rozluźniłam spięte ramiona. Z
westchnieniem ulgi zrzuciłam miecz, a zaraz po nim jeszcze inne elementy
uzbrojenia, które udało mi się przy sobie zachować. Przypomniałam sobie też o
bransoletkach Isabelle. W świetle ostatnich wydarzeń ich ciągła obecność na
moich nadgarstkach wydała się nagle bardzo ironiczna. Odłożyłam je na parapet,
odpędzając od siebie myśl o konieczności zwrotu prawowitej właścicielce. W
żadnym wypadku nie zamierzałam ich zatrzymywać, po prostu nie miałam ochoty po
tym wszystkim spotykać się jeszcze z Isabelle. Zajmę się tym… kiedyś. Najlepiej
byłoby zakraść się po cichu do jej pokoju i załatwić całą sprawę bez osobistego
kontaktu… szkoda tylko, że nie miałam pojęcia, gdzie znajdował się jej pokój.
Machnęłam na to ręką i udałam się do łazienki.
Gorąca woda i środki czyszczące – takie jak pasta do zębów, żel pod
prysznic i szampon o przyjemnym, owocowym zapachu – miały zbawienny wpływ na
mój stan, zarówno fizyczny, jak i psychiczny. Opuściłam przybytek czystości
świeża, pachnąca i znacznie bardziej zrelaksowana, wybrałam też nowe ubrania
prosto z szafy. Te zdjęte chwilę wcześniej rzuciłam na razie do kąta w
łazience, gdzie czekały na pranie. Zdecydowanie nie miałam głowy, by zabierać
się za tak prozaiczną czynność akurat w tej chwili. Sama natomiast rozciągnęłam
się wygodnie na starannie pościelonym łóżku i zaczęłam błądzić wzrokiem po
idealnie błękitnym skrawku nieba widocznym przez okno. Miałam parę spraw do
przemyślenia.
Prym na liście rzeczy do załatwienia wiodła oczywiście moja wielka misja
z Valentine’em w roli głównej. Powiedziałam Jace’owi, że nie może wiedzieć, co
planuję na przyszłość… ale sama przed sobą musiałam przyznać, że i ja nie
miałam pojęcia. Zapowiedziałam mu, że nie wyniosę się z Instytutu na jego
życzenie, więc zamierzałam zostać choćby z samej przekory. Jednak nie była to
moja jedyna motywacja – kiedy myślałam o Valentinie, czułam, że tej sprawie
daleko do zakończenia. Nie umiałam tak po prostu wyjechać i o tym zapomnieć.
Nie mogłam sobie obiecać, że następnym razem zachowam się inaczej, że bez
problemu ukatrupię Morgensterna i szczerze mówiąc, wolałam na razie nie
rozważać zbyt szczegółowo tego kluczowego etapu. Powinnam spokojnie skupić się
na odszukaniu go, tyle mogłam zrobić bez dylematów moralnych. Rysował się
przede mną tylko jeden mały problem – teraz Valentine doskonale wiedział, że go
szukałam. Na pewno postara się lepiej zabezpieczyć i nie wiadomo czy trafię na
jakikolwiek trop, nie wiedziałam nawet od czego zacząć! Tym razem sama
należałam do osób, które widziały go jako ostatnie, ale nie było to dla mnie
wystarczającą wskazówką. Żałowałam, że Lightwoodowie nie mieli na tyle zimnej
krwi, by go zatrzymać lub przynajmniej wyśledzić po ucieczce, ale… po tym, co
sama zrobiłam, nie mogłam nikomu robić wyrzutów. Zresztą ustaliłam już
przecież, że nie chciałam ani nie potrzebowałam ich towarzystwa czy pomocy, a jedyne,
co mnie trzymało w Instytucie, to dach nad głową. To śledztwo poprowadzę
wyłącznie na własną rękę.
Jeśli miałabym przewidywać następne kroki Valentine’a, uznałabym, że po
zdobyciu poparcia demonów natychmiast uderzy na Alicante. To mogło oznaczać dla
nas prawdziwy koniec. Wolałabym dopaść go wcześniej, kto wie, jakie jeszcze
przygotowania chciał poczynić? Trzeba było uważnie rozejrzeć się w Nowym Jorku,
skoro już tu siedziałam. W momencie, w którym stawi się ze swoją armią w
Idrisie, moje zadanie straci jakiekolwiek znaczenie. Wtedy każdy Nocny Łowca
będzie musiał chwycić za broń.
Aż mnie skręcało na myśl o takiej sytuacji. Nie mogłam sobie wyobrazić
większej katastrofy, to oznaczałoby koniec świata, jaki znałam. Valentine
wymordowałby wszystkich opornych i wprowadził własny porządek… Jak on by
wyglądał? Z tego, co wiedziałam o działalności jego Kręgu, jego głównym celem
było zerwanie porozumień z Podziemnymi. Jednak zawieranie układów z demonami
mogło obrócić się przeciwko niemu. Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby po
wykonaniu zadania jego armia wyrwała się spod wszelkiej kontroli i rozniosła
resztę świata na strzępy. A wtedy on… cóż, miał Kielich Anioła, dzięki któremu
mógł powołać do życia nowych, wiernych mu Nocnych Łowców, ale wątpiłam, czy
nadążyłby ze stworzeniem wystarczającej siły na czas.
Pozwolić mu zrealizować jego szalone plany, znaczyło skazać świat na
zagładę. Nie wątpiłam, że po wczorajszym dniu to zadanie leżało głównie na
moich barkach. Jako jedyna – Jace’a i Clary postanowiłam nie wliczać w swoje
kalkulacje – zdawałam sobie sprawę z rozmiarów zagrożenia, jakie stanowił
Valentine. Clave prowadziło własne śledztwo, ale nie wiedziałam, ile informacji
udało im się zdobyć. Za wszelką cenę musiałam powstrzymać Morgensterna… i to
szybko.
Nie byłam tylko pewna, jak się za to zabrać. Magiczna część Nowego Jorku
wciąż skrywała przede mną mnóstwo tajemnic, a z jedynymi osobami, które mogłyby
mnie po niej oprowadzić… cóż, nie miałam ochoty nawet rozmawiać, o proszeniu o
pomoc nie wspominając. W razie ewentualnej porażki znowu rzuciliby się do mnie
z pretensjami, zresztą pewnie nie zaryzykowaliby z dawaniem mi kolejnej szansy.
Z kolei oficjalne przewodniki po mieście skupiały się wyłącznie na świecie
Przyziemnych, więc nie mogły okazać się w żadnym stopniu przydatne.
Zamierzałam przez swój egoizm i głupią dumę narazić wszystkich Nocnych
Łowców na pewną klęskę? Nie, nie, w żadnym wypadku, nie mogłam do tego
dopuścić. Tylko… nie, nie poproszę ich o pomoc, nie mogę, nie po tym wszystkim!
Skrzywiłam się, analizując tę całą sytuację. To, co powinnam, leżało
naprawdę daleko od tego, na co byłam w stanie się zgodzić, ale… Zachowam się
dojrzale, postanowiłam w duchu. Dam sobie… trochę czasu, żeby spróbować
poradzić sobie samodzielnie, a jeśli mi się nie uda, schowam idiotyczną dumę do
kieszeni i ukorzę się nawet przed Jace’em Morgensternem. Przyszłość naszego
świata była warta takich drobnych poświęceń.
Kiedy już podjęłam decyzję, postanowiłam zmienić temat rozmyślań.
Obecność Valentine’a w głowie naprawdę męczyła. Zawiesiłam wzrok na puszystej,
białej chmurce, która akurat znalazła się w polu mojego widzenia. Próbowałam odgadnąć,
jaki kształt przedstawia… te wydłużone końce to musiała być paszcza, coś jak
drapieżne zwierzę… Krokodyl? Nie, za krótki łeb. Może lis? Też nie pasowało,
wiatr zdążył już ją lekko rozciągnąć. Wreszcie doszłam do wniosku, że to demon,
ale zanim ustaliłam, jaki dokładnie gatunek można wyczytać z białych kłębów,
obłoczek lekko zwinął się na końcu, ponownie zmieniając kształt, a wreszcie
zupełnie opuścił ramy mojego okna. Nie mając w co się wpatrywać, zdałam sobie
sprawę, że próbuję zająć się błahostkami, odsuwając prawdziwie dręczący mnie
problem – głód. Już od dłuższego czasu czułam nieprzyjemną pustkę w brzuchu, a
żołądek co chwilę skręcał się gwałtownie, próbując mnie ponaglić do działania.
Nic z tego. Obawiałam się, że jeśli tylko wytknę nos poza mój pokój, znowu
natknę się na kogoś, kto naskoczy na mnie z pretensjami. W ten sposób mogłam
zagłodzić się na śmierć przez zwykłe tchórzostwo.
Żołądek znowu przypomniał o sobie, a ja postanowiłam z tym skończyć.
Zwlekłam się z łóżka, już czując w mięśniach charakterystyczne głodowe
osłabienie. Musiałam coś zjeść i tyle, a co z tego, jeśli kogoś spotkam?
Poradziłam sobie z Jace’em, więc nikt nie powinien być mi straszny. Zamaszyście
otworzyłam drzwi – zaszeleściła ta durna karteczka, którą powiesiłam na klamce
na złość Morgensternowi – i mrużąc oczy, bojowo wymaszerowałam na korytarz.
Na nikogo się nie natknęłam, ale nie potrafiłam zjeść spokojnie.
Pospiesznie wcisnęłam do ust to, co pierwsze znalazłam w lodówce, popiłam
lodowatym sokiem pomarańczowym i w przypływie wyobraźni zgarnęłam jeszcze
drobny zapas na resztę dnia. Nie chciałam ponownie przechodzić przez stres
wyjścia. Żwawym krokiem wróciłam do swojego pokoju i dopiero tam odetchnęłam z
ulgą. Miałam przed sobą jeszcze co najmniej pół dnia do zagospodarowania.
Ponownie rzuciłam się na łóżko, ale zaraz poderwałam się do pionu. Nie
chciałam spędzić całego dnia w pozycji leżącej, to by było żałosne. Osunęłam
się na kolana przy oknie i opierając łokcie na parapecie, zaczęłam obserwować
fragment nowojorskiej ulicy. Drobne figurki ludzi przesuwały się w tę i z
powrotem, w różnych strojach, różnych fryzurach i w różnym tempie. Niektórzy
prowadzili na smyczy psy, inni rozmawiali przez telefon komórkowy, jeszcze inni
szli obładowani zakupami. Ktoś popijał kawę na wynos, obok przeszła roześmiana,
ruchliwa grupa przyjaciół. Wszyscy mieli dokąd iść… tylko ja siedziałam
zamknięta w pokoju, bojąc się wysunąć nos choćby na korytarz. Oczywiście poza
Instytutem byłabym bezpieczna, ale gdzie niby mogłam się wybrać? Przydałoby się
odwiedzić jakieś miejsca, w których przebywali Podziemni, w tej chwili
pozostawali moją jedyną nadzieją na złapanie śladu Valentine’a. Szkoda, że
żadnego takiego miejsca nie znałam. Nie, żebym mogła to zmienić, zamykając się
w swoim pokoju, ale… Nie wiedziałam nawet, jak zacząć!
Odwróciłam się plecami do okna i oparłam głowę o parapet. Wzniosłam oczy
w kierunku sufitu, ale gipsowy anioł nie miał dla mnie żadnej dobrej rady.
Kusiła mnie wyprawa do sali treningowej, trochę ruchu na pewno pozytywnie by na
mnie wpłynęło, a ćwiczeń nigdy nie za wiele, jednak zaraz wróciła stara wymówka
– tak, tak, bo jeszcze mnie ktoś zobaczy.
W końcu, doprowadzona do skrajnej rozpaczy tą denerwującą bezczynnością,
zaczęłam znowu obracać w głowie słowa Jace’a, te wczorajsze i te dzisiejsze.
Nie chciałam wcale do tego wracać, ale same do mnie przyszły, złośliwie
zagnieździły się między myślami i nie dawały mi spokoju. Znów musiałam mierzyć
się z gniewem i żalem, choć przecież ustaliłam już nowy plan działania. Tylko
co ci z tego planu, odezwała się od razu ta bardziej bezwzględna część mojej
świadomości, skoro nie umiesz nawet zacząć jego realizacji…?
Zacisnęłam zęby, wbiłam paznokcie w środki dłoni i wzięłam głęboki wdech.
- Wystarczy! Nie. Będziesz. Myśleć. O. Morgensternie – wycedziłam do
siebie powoli.
Sięgnęłam po pierwszą z brzegu książkę z mojej małej biblioteczki i
zaczęłam uważnie ją czytać, zdanie po zdaniu. Był to znany mi na pamięć
podręcznik demonologii, ale nie przeszkadzało mi to. Potrzebowałam
czegokolwiek, co zaabsorbowałoby mnie na tyle, by porzucić bezcelowe
rozmyślania. Poza tym w obliczu możliwej wielkiej bitwy nie zaszkodziło się upewnić,
że dokładnie wiem, jak najskuteczniej potraktować każdy rodzaj demona.
Przerwałam lekturę dopiero późnym popołudniem. Byłam zła, że tak głupio
zmarnowałam cały cenny dzień, a Valentine mógł zdążyć już Anioł wie jak daleko
posunąć się ze swoimi planami. Dręczyło mnie też nieuchwytne poczucie, że
popełniłam jakiś błąd, jeszcze inny niż tchórzostwo, stracony dzień czy wczorajsza
porażka. Wreszcie zrozumiałam, że powinnam
powiadomić Clave o tym, czego się dowiedziałam. Co prawda traktowałam swoją
misję bardzo osobiście i nie planowałam z nikim dzielić się informacjami, ale
sprawy zaszły za daleko. Mogłam kontynuować działania na własną rękę, lecz
należało powiadomić kogoś dorosłego, jak poważne jest zagrożenie.
Wyrwałam kartkę z notatnika i w kilku słowach skreśliłam list do Konsula.
Następnie opatrzyłam papier odpowiednim Znakiem i po chwili ognista wiadomość pomknęła
do swojego adresata, zostawiając w moich dłoniach tylko garstkę popiołu.
Postanowiłam też jutrzejszy dzień spędzić w znacznie rozsądniejszy
sposób. Oprócz mojej podstawowej misji miałam teraz dodatkowe zadanie. Powinnam
się dowiedzieć, skąd w rodzinie Hawn znajomość sekretów Świata Cieni.
Uśmiechnęłam się na myśl o kolejnej wizycie u Marie. Dobrze się przy niej
czułam, o wiele swobodniej niż wśród mieszkańców Instytutu, i to właśnie dzięki
niej zapomniałam wczoraj na chwilę o fatalnym nastroju oraz kłopotach z Valentine’em.
Takie małe oderwanie od rzeczywistości dobrze mi zrobi, dopóki nie znajdę
sposobu na rozwiązanie najważniejszego z moich problemów.
* * *
Rozdział jak zwykle betowany przez Christel
;)
Postawiłam sobie ambitny cel na wakacje w związku z tym blogiem.
Najogólniej rzecz ujmując chodzi o to, że mam pisać więcej, choć mam całkiem
konkretnie to „więcej” zarysowane. Nie wiem, co z tego wyjdzie, zaczęłam
świetnie, dodając kolejny rozdział do mojego zapasu, wczoraj i dziś trochę
brakło weny, cóż, zobaczymy pod koniec sierpnia, jaki będzie ostateczny wynik.
Ostatnio natknęłam się na bardzo smutną wiadomość, która powinna
zainteresować wszystkich blogujących. Nieco szczegółów TUTAJ, ewentualnie w
zestawie TU, TU i TU (jakby nie mogli tego napisać na jednej stronie -.-).
Jeszcze niedawno zarzekałam się, że nigdzie z onetu się nie wybieram,
cierpliwie znosiłam jego usterki i awarie, bo pomijając te niedogodności
zwyczajnie bardzo dobrze funkcjonowało mi się na tym portalu. Teraz okazuje
się, że sami chcą nas poniekąd wywalić. Może przesadnie reaguję, może okaże
się, że to zmiana na lepsze (choć z komentarzy, które czytałam, wynika, że ta rewolucja
bardzo źle odbije się na blogowej grafice). Jeszcze trochę tu zostanę, zobaczę,
jak to wyjdzie w praktyce. Jednak szczerze mówiąc, jeśli to już nie będzie onet,
to wolałabym przenieść się na blogspota, z nim zaczęłam odrobinę się oswajać
(tylko nie podoba mi się limit długości komentarzy ;<), na nim ląduje coraz
więcej znanych mi osób. I bardzo możliwe, że rzeczywiście to zrobię, nie wiem,
dam sobie trochę czasu na przemyślenie sytuacji. W każdym razie… cokolwiek się
stanie, będzie to koniec pewnego etapu. Smutne, bo ja strasznie sentymentalna
jestem. I pewnie walnę jeszcze podobną mówkę przynajmniej raz, kiedy sytuacja ostatecznie
się rozwiąże, ale nie mogłam się powstrzymać przed pomarudzeniem w związku z tą
wiadomością. Wyszło trochę przydługo, lecz przecież to ważna sprawa, a i od
tematu w zasadzie nie odbiega.
Hm, blog mi się bardzo podoba, ale przede wszystkim podoba mi się szablon. Śliczny. W HTML-u pisałaś?
OdpowiedzUsuńDziękuję ;) Nie, nie, o HTML-u wiem tyle, ile mnie próbowano w szkole na informatyce nauczyć - i niemal wszystko z tego zdążyłam już zapomnieć ^^ Szablon wstawiłam zgodnie z instrukcją tutaj http://by-elfaba.blogspot.com/2012/07/jak-wstawic-onetowskiszablon-na.html - proste a skuteczne ;)
UsuńJestem, lecę pędzę, moje zawrotne tempo czytania powala, ale jestem w pracy, nudzę się, mam czas i mogę spożytkować go jakoś pozytywnie, więc nadrabiam zaległości, a co!
OdpowiedzUsuńSky szybko zdecydowała się na powrót do Instytutu, niby była do tego zmuszona, ale ja na jej miejscu pewnie i tak zostałabym do rana u Marie, wybłagała jakieś śniadanie, możliwość skorzystania z prysznica, itp. Jakoś nie miałabym cywilnej odwagi pokazywać się tam, właśnie ze względu na takie inwektywy, jakimi uraczył Sky Jace. Swoją drogą, u Ciebie Jace to naprawdę upierdliwa żmija i mam ochotę strzelić mu liściem po głowie. Z drugiej strony jego zachowanie to ogromna zaleta opowiadania - nie zachowałaś się przewidywalnie zaprzyjaźniając ekipę Instytutu ze Sky, zachowałaś oryginalność, za to duży plus ;)
W rozdziale właściwie brak akcji, chociaż jest to kolejna część opowieści, która zbliża czytelnika do osobowości głównej bohaterki, pozwala ją lepiej poznać, ją oraz jej stosunek do otaczającego świata, oczywiście. Współczuję Sky tego, co musi przeżywać w Instytucie, też pewnie wszystkich bym unikała, chcąc oszczędzić sobie nieprzyjemnych sytuacji. Brak zrozumienia przez pozostałych mieszkańców Instytutu byłby przytłaczający i z pewnością nie dałby bohaterce trzeźwo myśleć. A tak, mimo że siedziała w ukryciu, doszła do pewnych wniosków i powiadomiła Clave o ostatnich istotnych wydarzeniach. Jestem ciekawa wizyty Sky u Marie. Chciałabym już wiedzieć jakie ma ona powiązanie ze Światem Cieni. Cóż, może dowiem się za chwilę z kolejnego rozdziału?
Jupi, nie ma to jak dobre wykorzystanie czasu! ;D
OdpowiedzUsuńHm, perspektywa zostania w spokojnym domu Marie brzmi kusząco, ale Sky nie chciała się aż tak narzucać. Chyba jednak rezerwa pani Hawn była trochę odstraszająca ^^ Jace, którego ma się ochotę strzelić po głowie... I co ja narobiłam?! *łapie się za głowę* xd Chyba perspektywa Sky ma na to pewien wpływ, w końcu skupia się raczej na jego gorszych stronach niż lepszych. No i trzeba pamiętać, że do Jace'a wcale nie było tak łatwo trafić, to tylko Clary miała takie super zdolności. Inni ludzie potrzebują znacznie więcej czasu, żeby do niego dotrzeć, o ile w ogóle im się to udaje - a Sky też jakoś szczególnie się o to nie stara.
Taak, ten rozdział to takie uspokojenie. Nie chciałam od razu rzucać Sky do kolejnej wielkiej akcji, przez co wyszło może nieszczególnie porywająco, ale to właśnie taki moment na przemyślenia, przybliżenie się do postaci. No a wszystko o Marie już w następnym rozdziale i już pędzę odpowiadać Ci na ostatni komentarz ^^