Biegłam
na oślep w dal, nie patrząc ani pod nogi, ani przed siebie. Widok zasłaniały mi
łzy, zresztą – zupełnie nie znałam okolicy. Na Brooklynie mogłam co najwyżej
się zgubić, ale nie martwiłam się tym w tamtej chwili. Chciałam się zawieruszyć, znaleźć się jak najdalej od Instytutu,
Lightwoodów, Morgensterna i ich wyrzutów. Miałam dość trudności z tym, jak sama
się czułam. Byłam zła, rozczarowana swoją słabością, wściekła, że nie
osiągnęłam celu i bezradna ze świadomością, że przecież nie mogłam tego zrobić, nigdy nie będę mogła! Zabić człowieka. Te słowa brzmiały przerażająco i obco.
Ale…
czy nie miałam do tego prawa? Oko za oko, ząb za ząb, mówił najstarszy przepis
ludzkości. On zabił całą moją rodzinę. Czy nie było sprawiedliwe go za to
ukarać?
Nie,
nie, nie mogłam, nie mogłam, nie mogłam! Nie potrafiłam wbić miecza w ludzkie
ciało! Niezależnie od tego, jak zły był to człowiek – nie umiałam zdecydować o
jego śmierci. Taka władza stanowiła zbyt wielki ciężar.
Czyli
to wszystko nie miało sensu? To, czym żyłam tak wiele lat, co było moim jedynym
celem, jedyną nadzieją… Skończone, tak? Co powinnam teraz zrobić, tak po prostu
wrócić do Alicante i udawać, że wszystko jest w porządku? Stać się przykładnym
Nocnym Łowcą, co jakiś czas zapolować na jakieś zabłąkane demony i… i…
Pociągnęłam
nosem i rzuciłam się do przetrząsania kieszeni w poszukiwaniu chusteczki, nie
przerywając jednak biegu. Ruch przynosił choć minimalną ulgę, pozwalał
rozładować część z przeciążających mnie emocji, ten nadmiar, który nie chciał
ujść wraz ze łzami. Każde zetknięcie stopy z ziemią było miniaturowym buntem –
przeciwko Valentine’owi, Jace’owi, przeciwko sumieniu, słabości i sobie samej.
Ale
przecież, kontynuowałam w myślach, nawet jeśli mogłabym się pogodzić z takim
jałowym, bezcelowym życiem – a coś mi mówiło, że nie byłabym w stanie – co,
jeśli nie zastanę już Alicante takim, jakie je opuściłam? Przypomniałam sobie
boleśnie prawdziwe oskarżenie Jace’a. A
teraz całe Clave ma za wroga nie jednego człowieka, ale całą armię demonów!
Jeśli przez moją chwilę słabości Valentine dożyje przeprowadzenia swojego planu
i doprowadzi do zagłady całej naszej rasy… Czegoś takiego nie mogłabym sobie
wybaczyć. Czy w takim razie powinnam wrócić do mojego pościgu, stanąć z nim
znów twarzą w twarz i naprawić to, co zepsułam tym razem?
-
Przecież nie dasz rady! – zawołałam na głos, wyprowadzona z równowagi. – Słaba,
słaba, słaaabaaa! – kontynuowałam rozmowę z samą sobą, a ciągły płacz mieszał
się z dziwnym, histerycznym śmiechem. – Tchórz!
Czym
jest taki Valentine? Czy on w ogóle zasługuje na życie? Stanowi tylko
zagrożenie, ogromne, cholerne zagrożenie dla całej planety. Coś jak bomba
atomowa, o której czytałam w poczekalni na lotnisku, w gazecie dla
Przyziemnych. Zabicie go przyniosłoby tylko ratunek całej ludzkości, czym było
jedno takie przewinienie wobec ogromu dobra, jakie by przyniosło…?
Nie
można usprawiedliwiać zła większym dobrem, tak to ujęła Clarissa.
Może miała rację… Ale teraz sama popędzała mnie do ataku na człowieka – na jej ojca – a potem obrzuciła
wyrzutami niemal tak gorliwie jak Jace. W co więc naprawdę wierzyła?
Dopasowywała swoje przekonania do sytuacji, do swoich sympatii i antypatii?
Miała więcej miłosierdzia wobec bezwartościowego Drevaka niż dla człowieka, dla własnego ojca?
-
Przeklęta hipokrytka! – wyrzuciłam z siebie znowu. – Wszyscy jesteśmy
hipokrytami!
Wszyscy.
Ja też; ja, która chcę, a nie mogę, która nie umiem, a powinnam, która… już nie
wiem… nie wiem, jakie wyjście z tej sytuacji jest słuszne. Zaniosłam się
jeszcze silniejszym szlochem. Byłam… beznadziejna.
Wreszcie
jakby opuściły mnie siły. Potknęłam się o nierówne podłoże raz czy dwa, coraz
słabiej powłóczyłam nogami… Zupełnie straciłam energię i chęć do biegu.
Zobojętniała na cały świat, przeszłam jeszcze kilka kroków i opadłam na trawę –
przez posklejane łzami rzęsy widziałam właśnie tyle, trawę i drzewa, co
znaczyło, że chyba dotarłam do jakiegoś parku. Przez chwilę pozwoliłam łzom po
prostu bezgłośnie płynąć po policzkach w głuchym żalu, ale zaraz znów ogarnęła
mnie wściekłość. Zaczęłam bić dłońmi o ziemię, wbijać paznokcie na kilka
centymetrów w głąb, rwać zielone kępy… Zachowywałam się jak małe dziecko
ogarnięte szałem. Nie zwracałam uwagi na przechodniów, na szczęście nielicznych
w tym zakątku parku, choć zdawałam sobie sprawę, że czar maskujący dawno
przestał działać. Moje zachowanie musiało wyglądać co najmniej dziwnie, ale
łaskawie zostawiono mnie w spokoju. Chyba nigdy w życiu nie dałam się tak
ponieść emocjom. Nawet po śmierci mamy byłam bardziej opanowana, jakbym nie
mogła wyjść z szoku. Teraz w dużej mierze napędzała mnie wściekłość.
W
końcu zabrakło mi łez i uspokoiłam się na dobre. Leżałam na tej trawie już
nieruchomo i tylko jakaś wilgoć, ciągnąca od ziemi, moczyła mi bluzkę. Trwałam
tak dłuższą chwilę, próbując poradzić sobie z wszechogarniającym uczuciem
pustki i słonym, suchym pieczeniem w kącikach oczu. Zaczęło się ściemniać, a
nad Nowy Jork napłynęły nagle mocno skłębione, ciemne chmury. Moją twarz znów
pokryły krople – tym razem deszczu, na początku wielkie i ciężkie, ale rzadkie.
Po jakimś czasie rozpoczęła się gęsta, rzęsista ulewa. Musiałam zdawać sobie
sprawę, że całe ubranie zaraz zabrudzi się od namokniętej ziemi, że jest mi
coraz chłodniej, że takie przemoczenie powinnam przypłacić co najmniej
przeziębieniem. Jednak nawet jeśli te myśli pojawiły się gdzieś na marginesie
mojej świadomości, zaraz znikały, nie budząc żadnych emocji. Było mi zupełnie,
zupełnie wszystko jedno.
Słońce
już dawno zaszło, kiedy zdecydowałam się podnieść z trawy i pójść gdzieś… Gdzie
mogłam się podziać? Nie chciałam wracać do Instytutu. Skrzywiłam się na samą
myśl o scenie sprzed kilku godzin. W żadnym razie nie miałam ochoty na ponowną
konfrontację… zresztą, przecież i tak nie wiedziałam, jak trafić z powrotem na
Manhattan. Krążyłam więc bez celu po brooklyńskich uliczkach, powłócząc nogami
i wciąż nie mogąc do końca otrząsnąć się z otępienia.
Znajdowałam
się na całkiem przytulnym osiedlu małych, skromnych domków. Wiele im brakowało
do uroku Alicante, ale przynajmniej panował tu większy spokój niż wśród
wieżowców. W niektórych oknach paliły się światła, ale na zewnątrz nie
spotkałam żadnych ludzi. Chyba nikt z normalnych mieszkańców nie miał ochoty na
spacery podczas takiej ulewy. Monotonny szum deszczu i regularność kręgów
ciepłego, pomarańczowego światła, rzucanego przez uliczne latarnie, działały na
mnie uspokajająco. Zatęskniłam za domem… za Idrisem. Tam zostawiłam wszystko,
do czego mogłam być choć trochę przywiązana, tu czułam się obca – obca dla tych
ludzi i obca w tych miejscach. Nie pasowałam do Nowego Jorku.
Nagle
ciszę nocy rozdarł krzyk. Głos był kobiecy, wibrował przerażeniem… Ktoś
potrzebował pomocy. Natychmiast podwoiłam czujność, budząc się wreszcie z
otępienia. Adrenalina zagrała mi w żyłach. Puściłam się biegiem w stronę, z
której dobiegał dźwięk. Niezależnie od tego, co się stało, mogłam sobie z tym
poradzić. Bądź co bądź – byłam Nefilim. Nie bałam się tego, co zagrażało
Przyziemnym.
Okrzyk
powtórzył się, a ja bez problemu trafiłam we właściwą alejkę, nieco oddaloną od
budynków mieszkalnych. Z jednej strony otaczały ją drzewa, z drugiej ograniczał
wysoki, ceglany mur. Najbliższa lampa ledwo tu sięgała swoim blaskiem, do tego
musiała ulec awarii, bo światło co chwilę przygasało, to migotało, by znów
położyć się łagodną plamą u stóp ściany. W tym właśnie miejscu zauważyłam
dziewczynę, jeszcze nastolatkę, półleżącą pod murem, z twarzą zastygłą w
wyrazie przerażenia. Nad nią pochylał się Verteks, paskudny demon o fioletowej,
oślizgłej skórze i wzroście dwóch przeciętnych ludzi. Zamachnął się na ofiarę
swoim ogonem, zakończonym pękiem piekielnie ostrych, trujących kolców. Dobrze
wiedziałam, że wystarczyło jedno drobne zadraśnięcie, by zostać sparaliżowanym,
a jeśli któraś z igiełek na dłużej utkwiła w ciele, można było żegnać się z tym
światem.
Bez
zastanowienia wyciągnęłam broń i w ułamku sekundy ogon Verteksa opadł na
ziemię, przyszpilony rzuconym przeze mnie sztyletem. Zdezorientowany demon
obejrzał się w poszukiwaniu nowego przeciwnika. Nie musiał szukać daleko –
zdążyłam już do niego doskoczyć i teraz cięłam mieczem w poprzek jego cielska.
Buchnęła fontanna krwi. Skrzywiłam się, gdy kapnęła mi na nieosłonięte niczym
dłonie. Będę musiała szybko narysować iratze.
Krew też miał toksyczną.
W
kilku szybkich ruchach zdołałam zranić go ponownie, a jednocześnie odciągnąć od
zaatakowanej dziewczyny. Nie przejęłam się zbytnio, kiedy rozorał mi ramię
pazurami – najważniejsze było uważać na ogon, który, choć poharatany, szybko
zdołał wyswobodzić. Verteksom nie brakowało siły, lecz na szczęście nie
należały do najbardziej zwinnych demonów. Zaskoczyłam go nagłym pchnięciem od
tyłu, blisko ogona. Omal nie przypłaciłam tego zetknięciem z groźnymi kolcami,
ale zdołałam się uchylić. Natarł na mnie ze zwiększoną wściekłością całą swoją
masą… W ten sposób mógł mnie po prostu zmiażdżyć. W ostatnim momencie wbiłam
miecz celnie, w jego najwrażliwszy punkt, coś, co u człowieka nazywałoby się
sercem. Zanim olbrzymie ciało spadło i przygwoździło mnie do ziemi, demon zniknął,
wracając do swojego wymiaru. Odetchnęłam z ulgą.
Nie
było mi jednak dane długo napawać się zwycięstwem, bo przypomniałam sobie o
rannej dziewczynie. Natychmiast do niej podbiegłam i chwyciłam za rękę w
poszukiwaniu pulsu. Od razu otworzyła oczy, upewniając mnie, że żyje.
-
Jesteś ranna, prawda?
Spróbowała
się odezwać, ale najpierw z jej ust wyrwał się ochrypły kaszel.
-
Chyba… tak – potwierdziła w końcu.
Odruchowo
sięgnęłam po stelę, żeby poratować ją Znakiem Uzdrawiającym. Zaraz jednak
niemal palnęłam się w czoło, dziwiąc się własnej głupocie. Dziewczyna bez
wątpienia była Przyziemną, rysując Znak mogłabym jej tylko zaszkodzić.
Z
przerażającą jasnością uświadomiłam sobie, że nie mam bladego pojęcia, jak
pomóc Przyziemnym, zranionym przez demony. Istniały rozmaite zioła, których można
było na nich użyć, ale w Nowym Jorku nawet nie umiałabym ich znaleźć. Poczułam,
jak powoli ogarnia mnie panika.
-
Powinnam zabrać cię do Instytutu – zauważyłam poniesionym głosem, mimo to
pozbawionym pewności. – Zaczekaj, wezwę kogoś, ja…
-
Nie – zaprotestowała dziewczyna charczącym szeptem. – Nie trzeba, wystarczy… do
domu…
-
Nie, posłuchaj! Nie zdajesz sobie sprawy… Jesteś ranna, trzeba ci pomóc.
-
Weź mnie… do domu – upierała się przy swoim. – Tam mnie wyleczy… lekarstwa… – Znów
zakaszlała. – Mamy lekarstwa.
Westchnęłam,
nie kryjąc zniecierpliwienia. Nie mogła bagatelizować takich obrażeń, nawet
jeśli nie wiedziała, czym jest Instytut, powinna przynajmniej pomyśleć o
wizycie w szpitalu Przyziemnych.
-
Zrozum, tu nie wystarczy domowa apteczka – spróbowałam ponownie. – Zaatakował
cię demon. Potrzebujesz specjalisty.
Nagle
jej twarz rozjaśnił szeroki, pogodny uśmiech, który zupełnie nie przystawał do
sytuacji.
-
Jesteś Nefilim – oświadczyła. – Więc… naprawdę istniejecie.
-
Oczywiście, że… – zaczęłam. – Czekaj! Ty wiesz… o Świecie Cieni? Kto ci…
Zresztą, nieważne – zreflektowałam się, przypominając sobie o stanie
dziewczyny. – Przede wszystkim trzeba cię wyleczyć.
-
W domu – powtórzyła jak mantrę, z wysiłkiem unosząc się na łokciach. W
migającym świetle zauważyłam ciemną ciecz, sklejającą jej jasne włosy z tyłu
głowy. Krew. – Mamy rzeczy… na demony. – Kolejny wybuch kaszlu.
-
Okej – skapitulowałam. Skoro rozpoznała we mnie Nocnego Łowcę, może rzeczywiście
posiadała środki na demoniczne zranienia. Przy okazji przydałoby się zbadać,
ile wiedziała i z jakiego źródła… Ale to mogło poczekać, teraz trzeba było
pospieszyć się z leczeniem. – Gdzie mieszkasz? – spytałam.
Podała
mi nazwę ulicy. Tylko przewróciłam oczami.
-
Będziesz musiała powiedzieć mi którędy iść. Kompletnie nie znam tego miasta.
Narysowałam
sobie iratze, choć nawet nie czułam
się źle. Wolałam jednak uniknąć nagłego ataku po upapraniu się w demonicznej
krwi, kiedy akurat będę tachać ranną nastolatkę nie wiadomo dokąd. Po chwili
namysłu dodałam też Znak Siły. Mimo że jako Nefilm byłam silniejsza od
przeciętnego Przyziemnego, wsparta mocą runów czułam się pewniej.
Ostrożnie
uniosłam dziewczynę i ruszyłam we wskazanym kierunku. Obawiałam się, czy przy
transporcie dodatkowo czegoś jej nie uszkodzę, ale na nic się nie skarżyła. Co
jakiś czas na jej twarzy pojawiał się tylko grymas bólu. Wreszcie dotarłyśmy do
właściwego domu – w samą porę, bo już zaczynało mi się robić trochę za ciężko.
Ledwo
przebrzmiał dźwięk dzwonka, w drzwiach stanęła kobieta koło czterdziestki, o
jasnych włosach spiętych z tyłu głowy i prostych, nieco ostrych rysach.
-
Marie, nareszcie, gdzie ty… – zaczęła, stając w progu, ale na widok stanu córki
natychmiast zmieniła ton. – O mój Boże! Co się… – spojrzała na mnie
przenikliwie, jakby podejrzewała, że to wszystko to moja wina. – Proszę ją
położyć, tędy. – Otworzyła szerzej drzwi i wskazała mi drogę do pokoju, sama
natomiast zniknęła w głębi korytarza.
Zaraz
wróciła z tacą pełną różnych mikstur, ziół, białych szmatek i bandaży. Odetchnęłam
z ulgą. Chyba naprawdę znała się na rzeczy. Dyskretnie opuściłam pomieszczenie,
nie chcąc przeszkadzać, ale nie mogłam się zdecydować, żeby wyjść z domu.
Postanowiłam upewnić się, że z dziewczyną wszystko w porządku, musiałam też
wypytać ją o źródło jej wiedzy na temat Świata Cieni. Poza tym… przecież i tak
nie miałam gdzie się podziać.
Oparłam
się o ścianę w ciemnym korytarzu i czekałam, aż mama Marie skończy zajmować się
ranną. Wreszcie wyszła, spojrzała na mnie ze zdziwieniem i powiedziała nieco
niechętnie:
-
Ty jeszcze tutaj?
-
Przepraszam, ja… ja tylko chciałam zobaczyć, czy… – Ta kobieta miała w sobie
coś władczego, coś, co zbijało mnie z tropu.
-
Zrobiłam wszystko, co trzeba – zapewniła. – Nie obawiaj się, Nocna Łowczyni, my
też umiemy sobie radzić.
To
brzmiało trochę zbyt dumnie. Może i rzeczywiście lubiliśmy się wywyższać – mały
przyjaciel Clary dał mi to dziś wyraźnie do zrozumienia – ale taka była kolej
rzeczy, wiedzieliśmy więcej i mieliśmy określone zadania. Jeśli ktoś z nich miał świadomość naszego istnienia,
powinien przynajmniej docenić to, co robiliśmy.
-
Pani…? Przepraszam, jak się pani nazywa?
Nie
spodziewała się takiego prozaicznego pytania.
-
Hawn – odpowiedziała z lekkim zaskoczeniem. – Esther Hawn.
-
Pani Hawn, nieczęsto spotyka się Przyziemnego, który w ogóle zdaje sobie
sprawę, że stwory z bajek i mitów rzeczywiście chodzą po świecie. Ale nawet
jeśli pani gdzieś coś kiedyś słyszała, jaką mam gwarancję, że wie pani wszystko,
co konieczne? Nie umiecie się bronić, pani córka mogła zginąć – powiedziałam
dobitnie. – Po to stworzono Nocnych Łowców. Kwestie demonów, walka z nimi – to
nasze zadanie. Proszę się z tym pogodzić.
Byłam
dumna ze swojej małej przemowy. Nie miałam wiele szans na kontakty z
Przyziemnymi, zresztą – wcale nie uważałam ich za kogoś gorszego. Po prostu
żyliśmy w różnych światach. Czułam się za nich odpowiedzialna. To, w czym ich
przewyższaliśmy, dostaliśmy tylko po to, by móc ich chronić. Nie oczekiwałam
wyrazów wdzięczności, w końcu nawet o nas nie wiedzieli… Ale jeśli ktoś już
został dopuszczony do tajemnicy, mógł okazać minimum szacunku.
-
Mogłabym się z tobą pospierać w paru ważnych kwestiach, Nocna Łowczyni, jednak
teraz chyba nie czas na to. Możesz się z nią zobaczyć, jeśli chcesz. Nie męcz
jej tylko zbyt długo, zasługuje na chwilę odpoczynku.
Skinęłam
głową i skierowałam się w stronę salonu. Kiedy już znikałam w ciemnym pokoju,
usłyszałam delikatne chrząknięcie. Odwróciłam się. Pani Hawn stała w tym samym punkcie
korytarza, ściskając w dłoniach jakąś ściereczkę. Ten nerwowy gest, tak
bezradny i zwyczajnie ludzki, nie pasował do wyrazu dumy, który ciągle zdobił
jej twarz.
-
Dziękuję za uratowanie mojej córki – powiedziała szeptem tak cichym, że równie
dobrze mogłam to sobie wyobrazić.
Ale
nie wyobraziłam, bo kiedy odpowiedziałam jej nieśmiałym uśmiechem – uśmiechnęła
się także, ze szczerą wdzięcznością.
Weszłam
do pomieszczenia, macając dłonią ścianę w poszukiwaniu włącznika. Salon zalało
ostre, jaskrawe światło, pozwalając mi rozejrzeć się po wnętrzu. Po mojej
prawej stronie zobaczyłam zestaw najróżniejszych szafek i komód z ciemnego
drewna. Część z nich była przeszklona i ukazywała grzbiety książek oraz ozdobne
bibeloty: figurki, wazoniki. Na małym stoliku znajdował się telewizor, znacznie
większy i nowocześniejszy od tego, który zastałyśmy z mamą w wynajmowanym przez
nas mieszkaniu, w czasach, kiedy chowałyśmy się przed światem i Valentine’em wśród
Przyziemnych – co oznaczało całe moje dzieciństwo, aż do jej śmierci. W kącie
pomieszczenia pyszniła się wielka roślina, coś palmo-podobnego, dobrze
wyeksponowana na tle kremowej ściany. Naprzeciwko wejścia było ulokowane
sporych rozmiarów okno, zapewne wychodzące na ogród; ciężko było to stwierdzić
z całą pewnością, ponieważ zasłaniały je drewniane okiennice. Wreszcie na
środku pokoju stał zestaw wypoczynkowy, na który składały się dwa fotele,
nieduży stolik i kanapa, wszystko w kolorach pasujących do reszty wystroju: ciemne
drewno i kremowe obicia. Tam też dostrzegłam dziewczynę, przykrytą lekkim
kocem. Mrużyła oczy, jakby blask lampy był dla niej zbyt jasny.
-
Hej – powiedziałam nieśmiało. – Nie przeszkadzam…?
-
Nie, w porządku – uspokoiła mnie promiennym uśmiechem. Wyglądała bardzo
łagodnie, w delikatnych rysach brakowało dumy cechującej jej matkę. Wizerunek
słodkiego aniołka dopełniały wielkie, błękitne oczy, zgrabny, mały nosek i falowane
blond włosy, rozsypane na całej poduszce.
Przygryzłam
wargę, niepewna, jak zacząć. Dziewczyna przyglądała mi się z ciekawością, ale
nie próbowała ponaglać. Przysiadłam na brzegu fotela.
-
Masz na imię Marie, tak? – mruknęłam w końcu.
Potwierdziła
kiwnięciem głowy.
-
Ale właściwie to skrót. Pełna wersja brzmi Marigold. – Skrzywiła się z lekkim
zakłopotaniem. – Trochę przekombinowane, prawda? – zachichotała nerwowo.
-
Och, widzisz, ja jestem Skyeline. Coś wiem o oryginalnych imionach. – Po chwili
ciszy dodałam: – Jak się czujesz?
-
W porządku. To znaczy, oczywiście, to i tamto mnie pobolewa, ale lekarstwa już
działają.
Byłam
przekonana, że starała się wypaść lepiej, niż naprawdę się czuła. Widziałam
przecież, jak mocno Verteks ją poturbował. W konfrontacji z demonem mały,
kruchy człowieczek – jeszcze tak delikatny jak ona – nie miał szans na wyjście
z kilkoma lekkimi siniakami, a nawet najsilniejsze ziołowe mikstury nie
uleczyłyby jej w parę minut.
-
Jesteś pewna? – spytałam sceptycznie. – Nie przegapiłyście niczego? Jeśli
trafił cię jednym z tych swoich kolców…
-
Nie musisz się martwić. Moja mama naprawdę zna się na rzeczy – oświadczyła
zdecydowanie.
-
Taaak? Czyżbyś co tydzień przychodziła do domu po małym starciu z jakimś
przypadkowo napotkanym demonem?
-
I po co ta ironia? – spytała Marie z wyrzutem. – Oczywiście, że nie, wolałyśmy
jednak od początku być gotowe… na wszystko.
Zmrużyłam
oczy, uważnie się jej przypatrując. Mimo anielskiego wyglądu było w niej coś
niepokojącego… Przecież to Przyziemne, ona i jej matka! Nie powinny w ogóle
wiedzieć o istnieniu demonów, a tymczasem podchodzą do nich jak… jak do tej
palmy w kącie, jakby były jakimś codziennym elementem rzeczywistości, żadnym
powodem do niepokoju!
-
Od początku, mówisz? Kim wy właściwie jesteście, jakąś ludzką tajną
supersłużbą, wtajemniczoną w sekrety Nefilim?
Marigold
parsknęła słabym śmiechem.
-
Powinnaś zobaczyć teraz swoją minę! No, spokojnie, nie denerwuj się tak, nie
zrobiłyśmy chyba nic złego? Po prostu… dowiedziałyśmy się, to trochę długa
historia – wyjaśniła lakonicznie.
-
Nie twierdzę, że to coś złego – zaoponowałam. – Po prostu… nie lubimy zdradzać
swoich tajemnic. To… zawsze nas trochę niepokoi.
-
Nie martw się, my… niczym wam nie grozimy. Nie mówiłyśmy nikomu.
Wyglądała
tak niewinnie i łagodnie, że postanowiłam na razie odpuścić. W końcu Clave
miało teraz na głowie większe problemy niż jeden wtajemniczony w tę czy we w
tę, nasz świat się nie zawali przez Marie i jej mamę. Zamierzałam jednak
jeszcze wrócić do tego tematu, choćby z czystej ciekawości.
Wbiłam
wzrok w puszysty dywan, zastanawiając się, co dalej ze sobą zrobić. Cały
dzisiejszy dzień wydawał się jakiś nierealny: od poszukiwań Valentine’a w innym
wymiarze, przez kłótnię z Jace’em, po walkę z demonem, która zaprowadziła mnie
do przytulnego salonu w brooklyńskim domku, do rodziny Przyziemnych, świadomych
istnienia Nefilim. To wszystko zdawało się być snem: może naprawdę jeszcze
śniłam, a nerwy przed prawdziwą konfrontacją z Morgensternem podsuwały mi
dziwne wizje z pogranicza koszmaru? Ale nie, przecież wyraźnie czułam pod
palcami chłodną skórę obicia fotela, słyszałam regularny oddech Marigold i szum
deszczu za oknem. To było moje życie. Nagle okazywało się, że w Nowym Jorku
mogłam przeżyć więcej przygód w jeden dzień, niż przez cały czas spędzony w
spokojnym Alicante.
-
Słyszałam, co mama ci powiedziała… tam, na korytarzu – odezwała się Marie
sennym szeptem. Przeniosłam na nią zdziwione spojrzenie. Myślałam, że już
zasypiała. – To nie tak, że ona w ogóle nie jest wdzięczna. Ma tylko… złe
skojarzenia. Nie ufa niczemu ze Świata Cieni.
Tym
drobnym napomknieniem znów rozbudziła moją ciekawość, ale postanowiłam się
powstrzymać. Nie powinnam jej zamęczać pytaniami, kiedy była tak osłabiona… i
najwyraźniej nie miała ochoty o tym mówić.
-
W porządku – mruknęłam tylko. – Wiesz, zdaję sobie sprawę, że nie wszyscy
szaleją za Nocnymi Łowcami.
-
Przepraszam za nią. Tak naprawdę na pewno docenia twoją pomoc… i ja też –
uśmiechnęła się takim samym uśmiechem, szerokim i pogodnym, jak na początku
naszej rozmowy. – Dziękuję – szepnęła i przymknęła oczy.
Zrozumiałam,
że najwyższy czas, aby się przespała. Jej organizm potrzebował odpoczynku.
Wstałam, zgasiłam światło i zawahałam się w progu, po raz kolejny przypominając
sobie, że nie miałam gdzie się podziać. Nie czułam się mile widziana w
Instytucie po tym, co zaszło kilka godzin temu, zresztą nie umiałabym tam
trafić, w dodatku po ciemku… Miałam spędzić noc na jakiejś ławce w parku
podczas ulewy?
A
co, gdybym została tutaj? Marie mnie przecież nie wygoniła, jej mama też nie
zaglądała, zresztą jej kroki już jakiś czas temu umilkły – pewnie sama poszła
się położyć. Bezszelestnie wróciłam w okolicę fotela, z trudem rozróżniając
kształty mebli w ciemności. Chyba nie będą bardzo złe, gdy mnie tu rano
zobaczą. Chyba nie, pomyślałam półprzytomnie, układając się wygodnie na
siedzeniu. Zasnęłam w kilka chwil. Ja też miałam za sobą ciężki dzień.
* *
*
Rozdział
betowany przez Christel, dzięki ;*
A
dla Daf ogromne podziękowania za ten
śliczny szablon. I odświeżenie ikonek bohaterów ;)
Zaczęły
się wakacje, które powitałam słodkim lenistwem, ale po tych kilku dniach
odpoczynku wena powróciła w moje progi. Powinnam dobrze wykorzystać ten czas i
trochę przyspieszyć z pisaniem, w przyszłym roku może być ciężko o wolne
chwile.
Pozdrawiam
serdecznie tych, którzy tu od czasu do czasu zaglądają. Miłych wakacji ^^
No, cieszę się niezmiernie, że przeniosłaś bloga na blogspot - to o wiele bardziej wygodny serwer niż blog.onet, przynajmniej ja odnoszę takowe wrażenie xd. Jak zwykle komentuję rozdział z porządnym opóźnieniem i podziwiam Twoją cierpliwość do mojej osoby w tej kwestii. Podobał mi się bardzo początek rozdziału - autentyczny, nie wydawał się wyidealizowany, ugładzony. Sky jest zawiedziona samą sobą, tym, że nie podołała zadaniu, które sobie wyznaczyła i ja jej się nie dziwię. W końcu to poniekąd stanowiło sens jej życia, a w chwili konfrontacji zawiodła nie tylko siebie. Chwila słabości, ucieczka, to było w tym przypadku naprawdę autentyczne posunięcie z jej strony, typowo ludzkie zagranie. I uwiarygodniło ją jako postać w oczach czytelników ;)
OdpowiedzUsuńSytuacja z Marigold, a raczej sceneria w jakiej została zaatakowana wydała mi się wyjęta z jakiegoś amerykańskiego filmu sensacyjnego, oczywiście pomijając fakt obecności siły nadprzyrodzonej, jaką jest demon. Opis walki był dynamiczny, ale jednocześnie pozwalał sobie dokładnie wyobrazić zarówno przeciwnika Sky, jak i całą bitwę, naprawdę byłam pod miłym wrażeniem. Podoba mi się również fakt, że matka Marie nie podeszła do Sky z ufnością, że ludzie tutaj nie gloryfikują Łowców, wręcz w pewien sposób się ich obawiają. Nie dziwię się też pannie Wayland, że nie chciała wrócić na Instytutu, na jej miejscu też bym się tego obawiała.
Marie jest ciekawą postacią, na tyle, na ile ją przedstawiłaś w tym rozdziale, nie wydaje się aż tak aniołkowata, by irytować, ciekawi również swoją nietypową wiedzą na temat Świata Cieni. Jestem ciekawa, skąd owa wiedza się u niej i jej matki wzięła. No i skąd ma wzrok, skoro widziała demona w jego pełnej postaci, a nie jako człowieko-podobną istotę, która lekko przeraża i lekko kusi. Nie wiem, może źle kojarzę, ale chyba człowiek bez wzroku nie mógł dostrzegać demonów, prawda?
Lecę do kolejnego rozdziału ; *
Owszem, jak już się człowiek trochę oswoi, to funkcjonowanie na blogspocie nie stanowi żadnego problemu ^^
UsuńAleż nie ma sprawy, ja też ciągle gdzieniegdzie zalegam, u Ciebie w tej chwili też. Najważniejsze, że koniec końców mogę poznać Twoją opinię, którą bardzo sobie cenię ^^
Właśnie tak chciałam to przedstawić - jak najbardziej realistycznie i dziękuję, że zwróciłaś na to uwagę. W końcu w życiu nie zawsze wszystko idzie jak po maśle. Gdyby szesnastoletniej, niedoświadczonej dziewczynie udało się tak szybko przechytrzyć jednego z najsilniejszych Nefilim, z którym całe Clave razem wzięte sobie nie radzi... cóż, mocno pojechałoby marysueizmem. No a oprócz tego o czym bym dalej pisała, gdybym tak szybko ciachnęła główny wątek? ^^
Ha, wszelkie opisy walki to pewne wyzwanie, bądź co bądź chodzi o coś, z czym chyba większość autorów nie ma za wiele do czynienia na co dzień. Cieszę się, że ten fragment wypadł w Twoich oczach przekonująco. To pewnie nie ostatnie starcie, jakie czeka na Sky, więc będę miała okazję jeszcze trochę poćwiczyć.
O tak, Instytut - ze wszystkimi ludźmi, których zawiodła - to ostatnie miejsce, w którym Sky chciałaby się znaleźć, chociaż w końcu będzie musiała tam wrócić, choćby po swoje rzeczy. Ale na razie bardzo chętnie skorzystała z okazji, żeby trochę tę chwilę konfrontacji opóźnić.
Hm, z tego, co pamiętam, to wystarczy, że człowiek dowie się o istnieniu Świata Cieni, żeby zaczął go zauważać. Tak w każdym razie tłumaczył Jace przypadek Simona - kiedy Clary mu wyjaśniła wszystko, czego się dowiedziała, on też widział Łowców mimo runów niewidzialności i normalnie uczestniczył w dalszym ciągu przygód z demonami, czarownikami, wampirami i całą tą menażerią. Więc myślę, że w przypadku Marie to powinno zadziałać podobnie ;)
Lecę odpowiadać na kolejny komentarz ;D