Przebywałam
właśnie daleko w krainie snu, kiedy jakieś dziwne uczucie zaczęło przyciągać
mnie z powrotem do rzeczywistości. Próbowałam się opierać, ale proces
wybudzania nie dał się powstrzymać – już po chwili przed oczami ukazał mi się
jasny, łukowato sklepiony sufit. Ten widok się czymś różnił od pomieszczenia, w
którym budziłam się niezmiennie przez kilka ostatnich lat. W zupełnie nietypowym
porannym otępieniu powoli zabrałam się za układanie początkowo chaotycznych
wspomnień dnia wczorajszego w jedną całość, jednocześnie rozważając, gdzie
właściwie się znalazłam. W końcu dotarło do mnie, że przyjechałam do Nowego Jorku,
że już dzisiejszego dnia miałam rozpocząć wyczekiwane od dawna poszukiwania
Valentine’a. Ta myśl dodała mi energii. Podniosłam się gwałtownie do pozycji
siedzącej – odrobinę zakręciło mi się w głowie – po czym wystarczyło, że
odrobinę ją przekręciłam, żebym ujrzała coś, czego się najmniej spodziewałam.
-
Co ty u licha robisz w moim pokoju, Morgenstern? – warknęłam, choć zdumienie
trochę złagodziło nuty złości w moim głosie.
Chłopak
siedział swobodnie rozparty na prostym, drewnianym krześle i przyglądał mi się
z mieszaniną irytacji i pobłażliwego rozbawienia.
-
To raczej ja powinienem zadać to pytanie, Wayland. – Wymówił moje nazwisko ze
znaczącym naciskiem.
Już
miałam jakoś ostro odpowiedzieć, gdy zastygłam z otwartymi ustami. Nigdzie nie
widziałam swoich rzeczy, układ mebli też wydawał się inny, niż go zapamiętałam.
-
To nie mój pokój – szepnęłam w zaskoczeniu.
-
Brawo – mruknął Jace sarkastycznie. – Naprawdę szybko na to wpadłaś.
-
Dlaczego mnie nie obudziłeś?
Czułam
ciepło napływające do policzków. Dobrowolnie wpakowałam się w dość idiotyczną
sytuację. Beztrosko zasnąć w cudzym łóżku? I gdyby chociaż to był ktokolwiek
inny – ale nie, w całym korytarzu pustych pokoi musiałam trafić akurat na
chłopaka, z którym dzień wcześniej wkroczyłam na wojenną ścieżkę.
-
Wierz mi, próbowałem, ale na nic nie reagowałaś. Skąd w ogóle się tu wzięłaś? Czyżby
kilka godzin spokoju pomogło ci przejrzeć na oczy i wpadłaś przeprosić, czy to
raczej moja ewidentna boskość zaciągnęła cię do mojego łóżka?
On
sobie ze mnie kpił? Teraz już na pewno byłam czerwona, ale raczej ze złości niż
zażenowania. Zacisnęłam pięści i na dobre poderwałam się z pościeli.
-
Nie mam za co cię przepraszać – syknęłam i poprawiłam przekrzywioną bluzkę.
Jace
uniósł brwi i spojrzał na mnie przeciągle bez słowa.
-
No dobra, nie powinnam ci zajmować pokoju. – Z trudem przychodziło mi
usprawiedliwianie się, gdy w uszach wciąż dźwięczały jego idiotyczne aluzje.
Ten człowiek naprawdę był tak zadufany w sobie czy tylko na takiego pozował? –
Nie miałam takiego zamiaru, po prostu się pomyliłam.
Nie
powiem „przepraszam!”, buntowałam się w myślach. Nawet jeśli chodziło o
drobiazg, nawet jeśli rzeczywiście popełniłam błąd… Jego postawa budziła we
mnie jakąś chorą ambicję, która nie pozwalała dopuścić, aby to on był górą.
-
Może narysować ci mapkę korytarza, żebyś się znowu nie zgubiła? – wyzłośliwił
się. – O, albo zawieś sobie na drzwiach tabliczkę ze swoim ukochanym
nazwiskiem, na pierwszy rzut oka zauważysz, który pokój jest twój.
Zdołał
nieco mnie zaskoczyć. Nie wiedziałam, czy przejmować się jego kpinami, czy po
prostu postukać się w czoło z powodu tak żałosnych chwytów.
-
Rozczarowałeś mnie, Morgenstern. – Uniosłam kącik ust w udawanym kpiącym
uśmiechu. – Taki duży łowca demonów i teksty na poziomie dzieciaka, któremu
zabrano zabawkę? Powinieneś bardziej się postarać.
Chyba
moja spokojna odpowiedź nieco go uraziła, ale nie dał nic po sobie poznać.
-
Spokojnie, to dopiero rozgrzewka – zapewnił. – Jak na dżentelmena przystało,
chciałem ci dać taryfę ulgową… Nie wiem, gdzie się przez te wszystkie lata
ukrywałaś, że nikt nic o tobie nie słyszał, ale wątpliwe, żebyś miała w tym
czasie do czynienia z tak lotnymi umysłami jak mój.
-
Żebyś się nie zdziwił – mruknęłam, potrząsając głową, żeby lepiej ułożyć
rozczochraną grzywkę. – Zapewniam, że obracałam się w naprawdę dobrym
towarzystwie.
Moim
słowom brakowało przekonania. Owszem, stykałam się z najważniejszymi
osobistościami w całym Clave, ale nikt z nich nie grzeszył nadmierną
błyskotliwością. Byli to ludzie o skostniałych poglądach, bardzo staroświeccy i
nawet trochę despotyczni, a w ujęciu Jace’a – pewnie także tępi i nudni.
-
No, no, nie pochlebiaj sobie tak. Kto na przykład należy do tego twojego
cudownego towarzystwa?
-
Nie za dużo chcesz wiedzieć? Chyba Isabelle ci przekazała, że czas na pogawędkę
będzie dziś w południe?
Leniwie
podniósł się z krzesła, zrobił krok w moją stronę i lekko się pochylił. Z
trudem ustałam na miejscu: chciałam się cofnąć, zachować więcej dystansu, ale
nie mogłam przecież zwyczajnie przed nim uciekać. Nie mogłam okazać się słabsza.
-
Tylko skąd pewność, że zechcę się dostosować do twoich zasad? Nie jestem
posłusznym typem – powiedział niespodziewanie cichym głosem.
-
To jedyne zasady jakie ci oferuję, Morgenstern. Nie uwierzę, że nie czujesz
choć trochę ciekawości… – Zmrużyłam
oczy.
Postanowiłam
opuścić pokój, zanim zdążył mi odpowiedzieć, kiedy jeszcze ostatnie słowo należało
do mnie. Ku mojemu zaskoczeniu, właściwie nie byłam zirytowana, czego
spodziewałabym się na samą myśl o rozmowie z Jace’em. Nie przypuszczałam, że
przekomarzanie się z nim mogło nieść pewnego rodzaju… satysfakcję? W moich
żyłach płynęła krew Nefilim, a to oznaczało zamiłowanie do walki – ta na słowa
chyba też wystarczała. A prawdę mówiąc, w dotychczasowym życiu nie miałam zbyt
wielu okazji do podobnych sprzeczek. Uznałam, że jak na pierwszy raz poradziłam
sobie całkiem nieźle. To mogło być naprawdę interesujące doświadczenie…
Stop,
zganiłam się w myślach. Delikatny, lekko rozbawiony, a lekko podstępny
uśmieszek towarzyszący mi od zamknięcia drzwi pokoju Jace’a, zgasł jak zdmuchnięta
świeczka. Przecież nie przyjechałam tu bawić się w bezcelowe przerzucanie się
kąśliwymi uwagami… Miałam jeden cel, który wymagał ode mnie pełnego skupienia.
Cicho
westchnęłam i rozejrzałam się po korytarzu. Przywołałam wspomnienie
wczorajszego popołudnia. Pokój, który wtedy wybrałam, na pewno znajdował się za
połową głównego korytarza, bliżej kuchni. Drzwi po lewej stronie… i żadnych
znaków szczególnych. Spróbowałam znaleźć oranżerię. Do celu dotarłam po kilku
minutach błądzenia. Teraz dokładnie odtworzyłam trasę z poprzedniego dnia i
kiedy znalazłam się w, jak mi się zdawało, właściwej części korytarza,
zrezygnowana, otworzyłam pierwsze z brzegu drzwi. Pusto. Kolejne i jeszcze
jedne… Przelotnie zastanowiłam się, czy Jace może słyszeć te upokarzające próby trafienia
do siebie i właśnie zaśmiewa się z mojej nieporadności. Zdążyłam już zapomnieć,
w której części korytarza mieszkał, i nawet nie wiedziałam, jak blisko się
znajdował.
Ponownie
westchnęłam, tym razem z ulgą – wreszcie znalazłam swój pokój. Szybko zamknęłam
się w środku, biorąc głęboki wdech. Ze złością pomyślałam, że dawno nie
zrobiłam z siebie takiej idiotki jak podczas tych kilku godzin w Instytucie.
Nienawidziłam bezradności. Nienawidziłam nie radzić sobie, gubić się, popełniać
błędów. Nie mogłam sobie pozwolić na powtórzenie tej sytuacji. Rzuciłam się do
walizki, z której wygrzebałam spory notes na wszelkie potrzebne zapiski.
Odnalazłam wolną kartkę, wyrwałam i nabazgrałam wielki napis „Tu mieszka
Wayland”. Następnie oderwałam jakąś wystającą nitkę z jednego ze starych
swetrów, przedziurawiłam papier i umocowałam nić. Tak zaimprowizowaną tabliczkę
zawiesiłam na klamce od zewnętrznej strony – trochę po to, żeby się już nigdy
nie zgubić, a trochę na przekór docinkom Jace’a.
Znacznie
spokojniejsza wzięłam prysznic, przebrałam się i przyczesałam skołtunione po
nocy włosy. Wtedy dopiero przeniosłam uwagę na skręcający się już od chwili
przebudzenia żołądek. Przypomniałam sobie swój ostatni posiłek – skromny lunch
na pokładzie samolotu. Od tego czasu musiałam funkcjonować wyłącznie dzięki
adrenalinie związanej z nowym miejscem, bo przez resztę dnia nawet nie
pomyślałam o jedzeniu. Ruszyłam w stronę kuchni, logicznie wnioskując, że jeśli
gdzieś znajdę prowiant, to właśnie tam.
Pomieszczenie
było jasne i spokojne. Duży zegar nad wejściem wskazywał godzinę dziewiątą. Nie
miałam pojęcia, gdzie zwykli znajdować się o tej porze mieszkańcy Instytutu, ale
raczej do ich zadań nie należało głodzenie gości, więc nie zamierzałam pytać o
pozwolenie. W lodówce znalazłam butelkę mleka, z szafki wygrzebałam płatki i
nasypałam sobie do miski porządną ilość.
Kiedy
uzupełniłam niedobór cukru w organizmie, mogłam zastanowić się nad
zagospodarowaniem czasu do umówionej rozmowy z rodzeństwem Lightwoodów plus
Jace’em. Zostały mi niecałe trzy godziny, które zdawały się wiecznością nie do
zapełnienia. Co mi pozostawało? Postanowiłam dokładniej przyjrzeć się zbiorom
biblioteki.
Zaraz
po przekroczeniu drzwi ujrzałam pochylonego nad biurkiem Roberta. Zmieszałam
się, ale zdążył mnie zauważyć, więc było za późno, żeby się cofnąć. Mężczyzna
uśmiechnął się zachęcająco.
-
Czegoś szukasz, Skyeline?
-
Ja… Em… – zająknęłam się. Czego konkretnego mogłam szukać w bibliotece…? Nagle
spłynęło na mnie natchnienie i już wiedziałam, co odpowiedzieć.
-
Bardzo przydałaby mi się jakaś mapka Nowego Jorku. W ogóle nie znam miasta, a
nie chciałabym się zgubić za pierwszym razem jak sama wyjdę…
Robert
skinął głową ze zrozumieniem i na moment zniknął między regałami. Kiedy wrócił,
w rękach miał opasłą księgę w twardej, lakierowanej oprawie, a do tego
starannie poskładaną płachtę papieru. Jak łatwo się domyśliłam, był to
szczegółowy plan miasta.
-
Tu masz album ze zdjęciami najważniejszych miejsc – wyjaśnił, podając mi
książkę. – Wiesz, żeby sobie od razu wyobrazić jak to tu wygląda.
Podziękowałam
i udałam się do swojego pokoju, starannie zapamiętując mijaną drogę. Tym razem
trafiłam bez problemu, a kartka delikatnie chwiejąca się na klamce pod wpływem
poruszonego krokami powietrza upewniła mnie, że dotarłam do celu. Wygodnie
rozłożyłam się na łóżku i następne dwie godziny spędziłam całkowicie
pochłonięta śledzeniem plątaniny uliczek na mapie. Przejrzałam też uważnie
fotografie w albumie – między nowoczesnymi budynkami przewijały się starsze,
bardziej stylowe. Niektóre zdjęcia naprawdę mi się spodobały: to, które
ujmowało panoramę miasta skąpaną w ciepłym świetle zachodzącego słońca, i
jeszcze jedno, widok na ruchliwą ulicę w środku nocy, kiedy jaskrawe neony
kontrastowały z ciemnym niebem. Obraz tak diametralnie różny od znanego mi świata,
a mimo to nie odrzucał mnie, przeciwnie!, było w nim coś fascynującego.
Kiedy
do dwunastej zostało piętnaście minut, odłożyłam mapę na stolik –
przypuszczałam, że jeszcze mogła mi się przydać – a album zabrałam ze sobą i
odniosłam do biblioteki. Tym razem nikogo tam nie zastałam, więc po prostu zostawiłam
książkę na biurku, licząc, że ktoś bardziej obeznany w układzie zbiorów odstawi
ją na właściwe miejsce. Sama natomiast od razu skierowałam się do salonu, nie
chcąc znów zabłądzić i spóźnić się na umówione spotkanie.
W
ten sposób dotarłam nieco przed czasem, więc wbiłam wzrok w wyblakłą kwiecistą
tapetę i zajęłam się czekaniem. Miałam nadzieję, że przyjdą… Miałam nadzieję, że
uda mi się załatwić wszystko tak, jak planowałam, choć spodziewałam się, że wyciągną
ode mnie więcej wyjaśnień na temat mojej osoby, niż miałabym ochotę im
przedstawić.
Kiedy
duży, staroświecki zegar stojący pod jedną ze ścian wybił dwanaście uderzeń, do
pokoju równym krokiem wkroczyło rodzeństwo Lightwoodów. Jace’a z nimi nie było.
-
Cześć – powiedziałam sztywno.
Alec
w odpowiedzi na moje powitanie skinął głową. Isabelle nie zareagowała. Usta
miała zaciśnięte w wyrazie sceptycyzmu, ręce schowane za plecami. Chyba nasza
wczorajsza pogawędka nastawiła ją zdecydowanie negatywnie.
-
Gdzie Jace? – zapytałam.
Tym
razem to ona wzruszyła ramionami, podczas gdy jej brat nawet nie drgnął. Nasza
rozmowa musiała wyglądać naprawdę osobliwe: ja rzucałam coś lakonicznego, a oni
reagowali wyłącznie gestami. Zamierzali wreszcie otworzyć usta?
Odetchnęłam,
postanawiając nie tracić cierpliwości tak szybko.
-
Zamierza w ogóle przyjść? – badałam dalej.
-
Nie mam pojęcia, nie widziałam się z nim dzisiaj – odezwała się w końcu
Isabelle. Jej wysoki głos zabrzmiał nadspodziewanie ostro.
Cóż,
ja widziałam. I wyraźnie dał mi do zrozumienia, że niekoniecznie posłusznie
przydrepta w umówione miejsce. Nie sądziłam jednak, że mówił poważnie – aż tak
bardzo chciał mi coś udowodnić? I tak kiedyś musiałam go dorwać i zadać te
kilka pytań, na które tylko on mógł odpowiedzieć. Bez których nie mogłam
namierzyć Valentine’a.
-
Czekać na niego? Czy iść go szukać? – Z mojego głosu przebijało źle maskowane
zdenerwowanie.
Nie
odpowiedzieli, pozostawiając mi podjęcie decyzji. Postanowiłam zaczekać chwilę.
Może jego zegarek się spóźniał. Może miał coś ważnego do zrobienia i trochę się
zagapił. A może po prostu wyszukiwałam najbardziej naiwne usprawiedliwienia,
żeby tylko nie musieć przyznać przed sobą, że zachowa się tak, jak zapowiedział
rano; że zamierza zrobić mi na złość i dla samej zasady nie przyjść – nie, żeby
sprawiało to wielki problem, ale gdzieżby tam miał postąpić tak, jak o to
prosiłam. No dobra, może nie do końca prosiłam,
tylko wymagałam, ale…
Przez
pierwsze pięć minut zachowałam pełen spokój, przycupnąwszy na podłokietniku
obitej jasnym materiałem kanapy. Drugie tyle wypełniły mi coraz bardziej
nerwowe gesty, takie jak notoryczne zerkanie na zegarek i postukiwanie stopą o
podłogę. Wreszcie musiałam przestać kurczowo trzymać się złudzeń i pogodzić się
ze świadomością oczywistego już faktu – nie przyjdzie. Przeniosłam wzrok na
Lightwoodów, których zniecierpliwienie zdawało się znacznie przekraczać moje.
-
Jesteśmy tu w ogóle potrzebni, skoro
jego nie ma? – zapytał Alec.
-
Wiecie, naprawdę wygodniej byłoby mi to załatwić z wami wszystkimi razem. –
Skrzywiłam się. – Ale dobra, skoro przynajmniej wasza dwójka okazała się na
tyle uprzejma, żeby przyjść… to załatwmy tyle, ile możemy. Chodzi mi o
Valentine’a. Muszę wiedzieć…
-
Czekaj, czekaj – przerwała mi Isabelle. – Mogłabyś zacząć od tego, dlaczego w ogóle mamy z tobą rozmawiać?
Syknęłam
ze zniecierpliwieniem.
-
Tobie już mówiłam. Odmówienie mi informacji byłoby z waszej strony równoznaczne
z buntem przeciw interesom Clave.
-
Nie wierzę ci – odpowiedziała, wspierając słowa wymownym skrzyżowaniem rąk. –
Nie wysłaliby ciebie na taką misję, przecież chyba nawet nie jesteś
pełnoletnia. Oddział doborowych Łowców, może nawet Inkwizytorka… tylko oni
mogliby się tym zajmować!
-
Masz rację – przyznałam, rozważnie dobierając słowa. – Nie zostałam wysłana na
oficjalną misję…
Na
te słowa Izzy od razu przybrała pełen satysfakcji uśmiech z przesłaniem „a nie
mówiłam”.
-
W takim razie jesteś…? – podchwycił Alexander.
-
Jestem… – wzięłam głębszy wdech.
W
tej chwili w drzwiach salonu stanął Jace.
-
Coś mnie ominęło?
Prześlizgnęłam
się wzrokiem po tarczy zegara – było piętnaście po dwunastej – by zaraz skupić
go na jego twarzy, irytująco spokojnej. Wyglądał, jak za każdym razem, kiedy go
widziałam, na niezwykle zadowolonego z siebie. Z furią zeskoczyłam z kanapy.
Miałam
wielką ochotę odpowiedzieć, że owszem, stracił mnóstwo ważnych informacji,
których nie zamierzam teraz powtarzać specjalnie dla niego, ale niestety do
niczego konkretnego nie doszliśmy. Pożałowałam, że czekałam tak długo, zamiast
od razu machnąć na niego ręką.
-
Morgenstern – powiedziałam spokojnie, prawie przyjaźnie. – No jasne, jak mogłam
się spodziewać, że Valentine nauczył cię czegoś z podstaw dobrego wychowania…
jak na przykład nie spóźniać się! – Trochę wysiłku kosztowało mnie trzymanie rozdrażnienia
na wodzy, ale wiedziałam, że warto. W żadnym wypadku nie zamierzałam dać mu tej
satysfakcji i okazać, że próby dokuczenia mi przynoszą jakikolwiek efekt.
-
Wayland – odpowiedział tym samym pogodnym tonem. – Ostrzegałem, że miewam w
życiu ważniejsze sprawy niż twoje zachcianki.
-
Zaraz, to on zapowiedział ci, że się spóźni? – oburzyła się Isabelle. Tym razem
to ja zignorowałam pytanie.
-
Naprawdę, możesz sobie darować te bohaterskie wystąpienia w jego obronie. –
Przewróciłam oczami. – To sprawa między nami.
-
Nie, nie mogę sobie darować. Jesteśmy rodziną i nie podoba mi się, że jakaś
nadęta snobka, która świata poza końcem swojego nosa nie widzi, naskakuje na
niego za sam fakt istnienia.
Ach,
rodziną? To dlaczego ubierasz się, jakbyś tylko czekała, aż zaciągnie cię do
łóżka?
Miałam
tę – mocno przesadzoną i niesprawiedliwą nawiasem mówiąc – uwagę na końcu
języka, ale darowałam sobie. W końcu nie chodziło o to, żeby ich do mnie
zupełnie zrazić, tylko przekonać na tyle, żeby powiedzieli mi to, czego
potrzebowałam.
Uśmiechnęłam
się słodko.
-
Jak może zauważyłaś, nie o jego istnienie poszło – sprostowałam. – Ale
nieważne, nie o tym mieliśmy mówić, prawda?
-
No co ty, przygotowałaś jakiś ciekawszy temat niż moje pochodzenie? Umieram z
niecierpliwości – udał zaciekawienie Jace, podchodząc bliżej kanapy.
Zacisnęłam
pięści, ale udało mi się nie zmienić pogodnego wyrazu twarzy. Jak on to robił –
jednym zdaniem zupełnie wyprowadzał mnie z równowagi, choć z Isabelle mogłabym
się spierać godzinami bez śladu prawdziwego zdenerwowania?
-
Oczekuje, że powiemy jej wszystko, co wiemy o Valentinie – wyjaśnił cicho Alec.
Mało się odzywał, niemal zapomniałam o jego obecności. Wydawał się idealnie
spokojny, ale spoglądał na mnie z wyraźną niechęcią.
-
Tak, i uważa, że zrobimy to bez szemrania tylko ze wzglądu na lojalność wobec
Clave. Jakby mogła sobie tak po prostu przyjść nie wiadomo skąd, zmieszać nas z
błotem, a potem jak gdyby nigdy nic oczekiwać od nas jakiejkolwiek pomocy.
Nienawidzi nas. My nienawidzimy jej. To nie ma sensu! – zawołała Isabelle
zerkając w górę, jakby liczyła na jakiś znak z niebios.
-
A kto powiedział, że my się mamy po coś lubić? To zwykły interes, sprawa do
załatwienia.
-
Nie masz pojęcia o psychologii, prawda? – zasugerował Jace z krzywym
uśmieszkiem.
W
tym samym momencie Alexander mruknął:
-
A co my niby z tego twojego interesu mamy?
Teraz
chcieli zapłaty? Czegoś takiego się nie spodziewałam.
-
Czyste sumienie…? – zaproponowałam niepewnie. – Nie mam pieniędzy. Nie mam nic wartościowego.
-
I jesteś wredna – dodała natychmiast Isabelle.
-
Może najpierw po prostu wysłuchamy tego, co próbowałaś powiedzieć, kiedy
przyszedłem? Potem możemy ocenić, czy warto sobie zawracać głowę twoimi
problemami.
Skinęłam
głową z uznaniem. Wreszcie Jace powiedział coś rozsądnego, w dodatku
pozbawionego złośliwości. Ciekawe, ile razy dziennie mu się to zdarzało.
Powinnam zacząć liczyć.
-
Nie warto – powiedziała z naciskiem Izzy. – Ale dobra, posłuchać sobie możemy.
– Poszła na ustępstwo, wzruszając ramionami.
Alec
także nie wyraził sprzeciwu.
-
Mów – zachęcił mnie.
* *
*
Oddaję
Wam w ręce kolejny rozdział, co zajęło mi trochę dłużej, niż planowałam, i
nieśmiało ponawiam pytanie o betę. A przy okazji autoreklamę sobie zrobię,
czemu by nie – zapraszam na palcem na piasku.
…
i tylko to nieprzyjemne uczucie, przypominające każdego ranka, że coraz bliżej
szkoła. Wakacje to cudowny wynalazek, szkoda, że tak szybko mijają. Bawcie się
dobrze w ostatnie dni wolności! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz