Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

piątek, 26 sierpnia 2011

Rozdział trzeci


Przebywałam właśnie daleko w krainie snu, kiedy jakieś dziwne uczucie zaczęło przyciągać mnie z powrotem do rzeczywistości. Próbowałam się opierać, ale proces wybudzania nie dał się powstrzymać – już po chwili przed oczami ukazał mi się jasny, łukowato sklepiony sufit. Ten widok się czymś różnił od pomieszczenia, w którym budziłam się niezmiennie przez kilka ostatnich lat. W zupełnie nietypowym porannym otępieniu powoli zabrałam się za układanie początkowo chaotycznych wspomnień dnia wczorajszego w jedną całość, jednocześnie rozważając, gdzie właściwie się znalazłam. W końcu dotarło do mnie, że przyjechałam do Nowego Jorku, że już dzisiejszego dnia miałam rozpocząć wyczekiwane od dawna poszukiwania Valentine’a. Ta myśl dodała mi energii. Podniosłam się gwałtownie do pozycji siedzącej – odrobinę zakręciło mi się w głowie – po czym wystarczyło, że odrobinę ją przekręciłam, żebym ujrzała coś, czego się najmniej spodziewałam.
- Co ty u licha robisz w moim pokoju, Morgenstern? – warknęłam, choć zdumienie trochę złagodziło nuty złości w moim głosie.
Chłopak siedział swobodnie rozparty na prostym, drewnianym krześle i przyglądał mi się z mieszaniną irytacji i pobłażliwego rozbawienia.
- To raczej ja powinienem zadać to pytanie, Wayland. – Wymówił moje nazwisko ze znaczącym naciskiem.
Już miałam jakoś ostro odpowiedzieć, gdy zastygłam z otwartymi ustami. Nigdzie nie widziałam swoich rzeczy, układ mebli też wydawał się inny, niż go zapamiętałam.
- To nie mój pokój – szepnęłam w zaskoczeniu.
- Brawo – mruknął Jace sarkastycznie. – Naprawdę szybko na to wpadłaś.
- Dlaczego mnie nie obudziłeś?
Czułam ciepło napływające do policzków. Dobrowolnie wpakowałam się w dość idiotyczną sytuację. Beztrosko zasnąć w cudzym łóżku? I gdyby chociaż to był ktokolwiek inny – ale nie, w całym korytarzu pustych pokoi musiałam trafić akurat na chłopaka, z którym dzień wcześniej wkroczyłam na wojenną ścieżkę.
- Wierz mi, próbowałem, ale na nic nie reagowałaś. Skąd w ogóle się tu wzięłaś? Czyżby kilka godzin spokoju pomogło ci przejrzeć na oczy i wpadłaś przeprosić, czy to raczej moja ewidentna boskość zaciągnęła cię do mojego łóżka?
On sobie ze mnie kpił? Teraz już na pewno byłam czerwona, ale raczej ze złości niż zażenowania. Zacisnęłam pięści i na dobre poderwałam się z pościeli.
- Nie mam za co cię przepraszać – syknęłam i poprawiłam przekrzywioną bluzkę.
Jace uniósł brwi i spojrzał na mnie przeciągle bez słowa.
- No dobra, nie powinnam ci zajmować pokoju. – Z trudem przychodziło mi usprawiedliwianie się, gdy w uszach wciąż dźwięczały jego idiotyczne aluzje. Ten człowiek naprawdę był tak zadufany w sobie czy tylko na takiego pozował? – Nie miałam takiego zamiaru, po prostu się pomyliłam.
Nie powiem „przepraszam!”, buntowałam się w myślach. Nawet jeśli chodziło o drobiazg, nawet jeśli rzeczywiście popełniłam błąd… Jego postawa budziła we mnie jakąś chorą ambicję, która nie pozwalała dopuścić, aby to on był górą.
- Może narysować ci mapkę korytarza, żebyś się znowu nie zgubiła? – wyzłośliwił się. – O, albo zawieś sobie na drzwiach tabliczkę ze swoim ukochanym nazwiskiem, na pierwszy rzut oka zauważysz, który pokój jest twój.
Zdołał nieco mnie zaskoczyć. Nie wiedziałam, czy przejmować się jego kpinami, czy po prostu postukać się w czoło z powodu tak żałosnych chwytów.
- Rozczarowałeś mnie, Morgenstern. – Uniosłam kącik ust w udawanym kpiącym uśmiechu. – Taki duży łowca demonów i teksty na poziomie dzieciaka, któremu zabrano zabawkę? Powinieneś bardziej się postarać.
Chyba moja spokojna odpowiedź nieco go uraziła, ale nie dał nic po sobie poznać.
- Spokojnie, to dopiero rozgrzewka – zapewnił. – Jak na dżentelmena przystało, chciałem ci dać taryfę ulgową… Nie wiem, gdzie się przez te wszystkie lata ukrywałaś, że nikt nic o tobie nie słyszał, ale wątpliwe, żebyś miała w tym czasie do czynienia z tak lotnymi umysłami jak mój.
- Żebyś się nie zdziwił – mruknęłam, potrząsając głową, żeby lepiej ułożyć rozczochraną grzywkę. – Zapewniam, że obracałam się w naprawdę dobrym towarzystwie.
Moim słowom brakowało przekonania. Owszem, stykałam się z najważniejszymi osobistościami w całym Clave, ale nikt z nich nie grzeszył nadmierną błyskotliwością. Byli to ludzie o skostniałych poglądach, bardzo staroświeccy i nawet trochę despotyczni, a w ujęciu Jace’a – pewnie także tępi i nudni.
- No, no, nie pochlebiaj sobie tak. Kto na przykład należy do tego twojego cudownego towarzystwa?
- Nie za dużo chcesz wiedzieć? Chyba Isabelle ci przekazała, że czas na pogawędkę będzie dziś w południe?
Leniwie podniósł się z krzesła, zrobił krok w moją stronę i lekko się pochylił. Z trudem ustałam na miejscu: chciałam się cofnąć, zachować więcej dystansu, ale nie mogłam przecież zwyczajnie przed nim uciekać. Nie mogłam okazać się słabsza.
- Tylko skąd pewność, że zechcę się dostosować do twoich zasad? Nie jestem posłusznym typem – powiedział niespodziewanie cichym głosem.
- To jedyne zasady jakie ci oferuję, Morgenstern. Nie uwierzę, że nie czujesz choć trochę ciekawości… –  Zmrużyłam oczy.
Postanowiłam opuścić pokój, zanim zdążył mi odpowiedzieć, kiedy jeszcze ostatnie słowo należało do mnie. Ku mojemu zaskoczeniu, właściwie nie byłam zirytowana, czego spodziewałabym się na samą myśl o rozmowie z Jace’em. Nie przypuszczałam, że przekomarzanie się z nim mogło nieść pewnego rodzaju… satysfakcję? W moich żyłach płynęła krew Nefilim, a to oznaczało zamiłowanie do walki – ta na słowa chyba też wystarczała. A prawdę mówiąc, w dotychczasowym życiu nie miałam zbyt wielu okazji do podobnych sprzeczek. Uznałam, że jak na pierwszy raz poradziłam sobie całkiem nieźle. To mogło być naprawdę interesujące doświadczenie…
Stop, zganiłam się w myślach. Delikatny, lekko rozbawiony, a lekko podstępny uśmieszek towarzyszący mi od zamknięcia drzwi pokoju Jace’a, zgasł jak zdmuchnięta świeczka. Przecież nie przyjechałam tu bawić się w bezcelowe przerzucanie się kąśliwymi uwagami… Miałam jeden cel, który wymagał ode mnie pełnego skupienia.
Cicho westchnęłam i rozejrzałam się po korytarzu. Przywołałam wspomnienie wczorajszego popołudnia. Pokój, który wtedy wybrałam, na pewno znajdował się za połową głównego korytarza, bliżej kuchni. Drzwi po lewej stronie… i żadnych znaków szczególnych. Spróbowałam znaleźć oranżerię. Do celu dotarłam po kilku minutach błądzenia. Teraz dokładnie odtworzyłam trasę z poprzedniego dnia i kiedy znalazłam się w, jak mi się zdawało, właściwej części korytarza, zrezygnowana, otworzyłam pierwsze z brzegu drzwi. Pusto. Kolejne i jeszcze jedne… Przelotnie zastanowiłam się, czy Jace  może słyszeć te upokarzające próby trafienia do siebie i właśnie zaśmiewa się z mojej nieporadności. Zdążyłam już zapomnieć, w której części korytarza mieszkał, i nawet nie wiedziałam, jak blisko się znajdował.
Ponownie westchnęłam, tym razem z ulgą – wreszcie znalazłam swój pokój. Szybko zamknęłam się w środku, biorąc głęboki wdech. Ze złością pomyślałam, że dawno nie zrobiłam z siebie takiej idiotki jak podczas tych kilku godzin w Instytucie. Nienawidziłam bezradności. Nienawidziłam nie radzić sobie, gubić się, popełniać błędów. Nie mogłam sobie pozwolić na powtórzenie tej sytuacji. Rzuciłam się do walizki, z której wygrzebałam spory notes na wszelkie potrzebne zapiski. Odnalazłam wolną kartkę, wyrwałam i nabazgrałam wielki napis „Tu mieszka Wayland”. Następnie oderwałam jakąś wystającą nitkę z jednego ze starych swetrów, przedziurawiłam papier i umocowałam nić. Tak zaimprowizowaną tabliczkę zawiesiłam na klamce od zewnętrznej strony – trochę po to, żeby się już nigdy nie zgubić, a trochę na przekór docinkom Jace’a.
Znacznie spokojniejsza wzięłam prysznic, przebrałam się i przyczesałam skołtunione po nocy włosy. Wtedy dopiero przeniosłam uwagę na skręcający się już od chwili przebudzenia żołądek. Przypomniałam sobie swój ostatni posiłek – skromny lunch na pokładzie samolotu. Od tego czasu musiałam funkcjonować wyłącznie dzięki adrenalinie związanej z nowym miejscem, bo przez resztę dnia nawet nie pomyślałam o jedzeniu. Ruszyłam w stronę kuchni, logicznie wnioskując, że jeśli gdzieś znajdę prowiant, to właśnie tam.
Pomieszczenie było jasne i spokojne. Duży zegar nad wejściem wskazywał godzinę dziewiątą. Nie miałam pojęcia, gdzie zwykli znajdować się o tej porze mieszkańcy Instytutu, ale raczej do ich zadań nie należało głodzenie gości, więc nie zamierzałam pytać o pozwolenie. W lodówce znalazłam butelkę mleka, z szafki wygrzebałam płatki i nasypałam sobie do miski porządną ilość.
Kiedy uzupełniłam niedobór cukru w organizmie, mogłam zastanowić się nad zagospodarowaniem czasu do umówionej rozmowy z rodzeństwem Lightwoodów plus Jace’em. Zostały mi niecałe trzy godziny, które zdawały się wiecznością nie do zapełnienia. Co mi pozostawało? Postanowiłam dokładniej przyjrzeć się zbiorom biblioteki.
Zaraz po przekroczeniu drzwi ujrzałam pochylonego nad biurkiem Roberta. Zmieszałam się, ale zdążył mnie zauważyć, więc było za późno, żeby się cofnąć. Mężczyzna uśmiechnął się zachęcająco.
- Czegoś szukasz, Skyeline?
- Ja… Em… – zająknęłam się. Czego konkretnego mogłam szukać w bibliotece…? Nagle spłynęło na mnie natchnienie i już wiedziałam, co odpowiedzieć.
- Bardzo przydałaby mi się jakaś mapka Nowego Jorku. W ogóle nie znam miasta, a nie chciałabym się zgubić za pierwszym razem jak sama wyjdę…
Robert skinął głową ze zrozumieniem i na moment zniknął między regałami. Kiedy wrócił, w rękach miał opasłą księgę w twardej, lakierowanej oprawie, a do tego starannie poskładaną płachtę papieru. Jak łatwo się domyśliłam, był to szczegółowy plan miasta.
- Tu masz album ze zdjęciami najważniejszych miejsc – wyjaśnił, podając mi książkę. – Wiesz, żeby sobie od razu wyobrazić jak to tu wygląda.
Podziękowałam i udałam się do swojego pokoju, starannie zapamiętując mijaną drogę. Tym razem trafiłam bez problemu, a kartka delikatnie chwiejąca się na klamce pod wpływem poruszonego krokami powietrza upewniła mnie, że dotarłam do celu. Wygodnie rozłożyłam się na łóżku i następne dwie godziny spędziłam całkowicie pochłonięta śledzeniem plątaniny uliczek na mapie. Przejrzałam też uważnie fotografie w albumie – między nowoczesnymi budynkami przewijały się starsze, bardziej stylowe. Niektóre zdjęcia naprawdę mi się spodobały: to, które ujmowało panoramę miasta skąpaną w ciepłym świetle zachodzącego słońca, i jeszcze jedno, widok na ruchliwą ulicę w środku nocy, kiedy jaskrawe neony kontrastowały z ciemnym niebem. Obraz tak diametralnie różny od znanego mi świata, a mimo to nie odrzucał mnie, przeciwnie!, było w nim coś fascynującego.
Kiedy do dwunastej zostało piętnaście minut, odłożyłam mapę na stolik – przypuszczałam, że jeszcze mogła mi się przydać – a album zabrałam ze sobą i odniosłam do biblioteki. Tym razem nikogo tam nie zastałam, więc po prostu zostawiłam książkę na biurku, licząc, że ktoś bardziej obeznany w układzie zbiorów odstawi ją na właściwe miejsce. Sama natomiast od razu skierowałam się do salonu, nie chcąc znów zabłądzić i spóźnić się na umówione spotkanie.
W ten sposób dotarłam nieco przed czasem, więc wbiłam wzrok w wyblakłą kwiecistą tapetę i zajęłam się czekaniem. Miałam nadzieję, że przyjdą… Miałam nadzieję, że uda mi się załatwić wszystko tak, jak planowałam, choć spodziewałam się, że wyciągną ode mnie więcej wyjaśnień na temat mojej osoby, niż miałabym ochotę im przedstawić.
Kiedy duży, staroświecki zegar stojący pod jedną ze ścian wybił dwanaście uderzeń, do pokoju równym krokiem wkroczyło rodzeństwo Lightwoodów. Jace’a z nimi nie było.
- Cześć – powiedziałam sztywno.
Alec w odpowiedzi na moje powitanie skinął głową. Isabelle nie zareagowała. Usta miała zaciśnięte w wyrazie sceptycyzmu, ręce schowane za plecami. Chyba nasza wczorajsza pogawędka nastawiła ją zdecydowanie negatywnie.
- Gdzie Jace? – zapytałam.
Tym razem to ona wzruszyła ramionami, podczas gdy jej brat nawet nie drgnął. Nasza rozmowa musiała wyglądać naprawdę osobliwe: ja rzucałam coś lakonicznego, a oni reagowali wyłącznie gestami. Zamierzali wreszcie otworzyć usta?
Odetchnęłam, postanawiając nie tracić cierpliwości tak szybko.
- Zamierza w ogóle przyjść? – badałam dalej.
- Nie mam pojęcia, nie widziałam się z nim dzisiaj – odezwała się w końcu Isabelle. Jej wysoki głos zabrzmiał nadspodziewanie ostro.
Cóż, ja widziałam. I wyraźnie dał mi do zrozumienia, że niekoniecznie posłusznie przydrepta w umówione miejsce. Nie sądziłam jednak, że mówił poważnie – aż tak bardzo chciał mi coś udowodnić? I tak kiedyś musiałam go dorwać i zadać te kilka pytań, na które tylko on mógł odpowiedzieć. Bez których nie mogłam namierzyć Valentine’a.
- Czekać na niego? Czy iść go szukać? – Z mojego głosu przebijało źle maskowane zdenerwowanie.
Nie odpowiedzieli, pozostawiając mi podjęcie decyzji. Postanowiłam zaczekać chwilę. Może jego zegarek się spóźniał. Może miał coś ważnego do zrobienia i trochę się zagapił. A może po prostu wyszukiwałam najbardziej naiwne usprawiedliwienia, żeby tylko nie musieć przyznać przed sobą, że zachowa się tak, jak zapowiedział rano; że zamierza zrobić mi na złość i dla samej zasady nie przyjść – nie, żeby sprawiało to wielki problem, ale gdzieżby tam miał postąpić tak, jak o to prosiłam. No dobra, może nie do końca prosiłam, tylko wymagałam, ale…
Przez pierwsze pięć minut zachowałam pełen spokój, przycupnąwszy na podłokietniku obitej jasnym materiałem kanapy. Drugie tyle wypełniły mi coraz bardziej nerwowe gesty, takie jak notoryczne zerkanie na zegarek i postukiwanie stopą o podłogę. Wreszcie musiałam przestać kurczowo trzymać się złudzeń i pogodzić się ze świadomością oczywistego już faktu – nie przyjdzie. Przeniosłam wzrok na Lightwoodów, których zniecierpliwienie zdawało się znacznie przekraczać moje.
- Jesteśmy tu w ogóle potrzebni, skoro jego nie ma? – zapytał Alec.
- Wiecie, naprawdę wygodniej byłoby mi to załatwić z wami wszystkimi razem. – Skrzywiłam się. – Ale dobra, skoro przynajmniej wasza dwójka okazała się na tyle uprzejma, żeby przyjść… to załatwmy tyle, ile możemy. Chodzi mi o Valentine’a. Muszę wiedzieć…
- Czekaj, czekaj – przerwała mi Isabelle. – Mogłabyś zacząć od tego, dlaczego w ogóle mamy z tobą rozmawiać?
Syknęłam ze zniecierpliwieniem.
- Tobie już mówiłam. Odmówienie mi informacji byłoby z waszej strony równoznaczne z buntem przeciw interesom Clave.
- Nie wierzę ci – odpowiedziała, wspierając słowa wymownym skrzyżowaniem rąk. – Nie wysłaliby ciebie na taką misję, przecież chyba nawet nie jesteś pełnoletnia. Oddział doborowych Łowców, może nawet Inkwizytorka… tylko oni mogliby się tym zajmować!
- Masz rację – przyznałam, rozważnie dobierając słowa. – Nie zostałam wysłana na oficjalną misję…
Na te słowa Izzy od razu przybrała pełen satysfakcji uśmiech z przesłaniem „a nie mówiłam”.
- W takim razie jesteś…? – podchwycił Alexander.
- Jestem… – wzięłam głębszy wdech.
W tej chwili w drzwiach salonu stanął Jace.
- Coś mnie ominęło?
Prześlizgnęłam się wzrokiem po tarczy zegara – było piętnaście po dwunastej – by zaraz skupić go na jego twarzy, irytująco spokojnej. Wyglądał, jak za każdym razem, kiedy go widziałam, na niezwykle zadowolonego z siebie. Z furią zeskoczyłam z kanapy.
Miałam wielką ochotę odpowiedzieć, że owszem, stracił mnóstwo ważnych informacji, których nie zamierzam teraz powtarzać specjalnie dla niego, ale niestety do niczego konkretnego nie doszliśmy. Pożałowałam, że czekałam tak długo, zamiast od razu machnąć na niego ręką.
- Morgenstern – powiedziałam spokojnie, prawie przyjaźnie. – No jasne, jak mogłam się spodziewać, że Valentine nauczył cię czegoś z podstaw dobrego wychowania… jak na przykład nie spóźniać się! – Trochę wysiłku kosztowało mnie trzymanie rozdrażnienia na wodzy, ale wiedziałam, że warto. W żadnym wypadku nie zamierzałam dać mu tej satysfakcji i okazać, że próby dokuczenia mi przynoszą jakikolwiek efekt.
- Wayland – odpowiedział tym samym pogodnym tonem. – Ostrzegałem, że miewam w życiu ważniejsze sprawy niż twoje zachcianki.
- Zaraz, to on zapowiedział ci, że się spóźni? – oburzyła się Isabelle. Tym razem to ja zignorowałam pytanie.
- Naprawdę, możesz sobie darować te bohaterskie wystąpienia w jego obronie. – Przewróciłam oczami. – To sprawa między nami.
- Nie, nie mogę sobie darować. Jesteśmy rodziną i nie podoba mi się, że jakaś nadęta snobka, która świata poza końcem swojego nosa nie widzi, naskakuje na niego za sam fakt  istnienia.
Ach, rodziną? To dlaczego ubierasz się, jakbyś tylko czekała, aż zaciągnie cię do łóżka?
Miałam tę – mocno przesadzoną i niesprawiedliwą nawiasem mówiąc – uwagę na końcu języka, ale darowałam sobie. W końcu nie chodziło o to, żeby ich do mnie zupełnie zrazić, tylko przekonać na tyle, żeby powiedzieli mi to, czego potrzebowałam.
Uśmiechnęłam się słodko.
- Jak może zauważyłaś, nie o jego istnienie poszło – sprostowałam. – Ale nieważne, nie o tym mieliśmy mówić, prawda?
- No co ty, przygotowałaś jakiś ciekawszy temat niż moje pochodzenie? Umieram z niecierpliwości – udał zaciekawienie Jace, podchodząc bliżej kanapy.
Zacisnęłam pięści, ale udało mi się nie zmienić pogodnego wyrazu twarzy. Jak on to robił – jednym zdaniem zupełnie wyprowadzał mnie z równowagi, choć z Isabelle mogłabym się spierać godzinami bez śladu prawdziwego zdenerwowania?
- Oczekuje, że powiemy jej wszystko, co wiemy o Valentinie – wyjaśnił cicho Alec. Mało się odzywał, niemal zapomniałam o jego obecności. Wydawał się idealnie spokojny, ale spoglądał na mnie z wyraźną niechęcią.
- Tak, i uważa, że zrobimy to bez szemrania tylko ze wzglądu na lojalność wobec Clave. Jakby mogła sobie tak po prostu przyjść nie wiadomo skąd, zmieszać nas z błotem, a potem jak gdyby nigdy nic oczekiwać od nas jakiejkolwiek pomocy. Nienawidzi nas. My nienawidzimy jej. To nie ma sensu! – zawołała Isabelle zerkając w górę, jakby liczyła na jakiś znak z niebios.
- A kto powiedział, że my się mamy po coś lubić? To zwykły interes, sprawa do załatwienia.
- Nie masz pojęcia o psychologii, prawda? – zasugerował Jace z krzywym uśmieszkiem.
W tym samym momencie Alexander mruknął:
- A co my niby z tego twojego interesu mamy?
Teraz chcieli zapłaty? Czegoś takiego się nie spodziewałam.
- Czyste sumienie…? – zaproponowałam niepewnie. – Nie mam pieniędzy. Nie mam nic wartościowego.
- I jesteś wredna – dodała natychmiast Isabelle.
- Może najpierw po prostu wysłuchamy tego, co próbowałaś powiedzieć, kiedy przyszedłem? Potem możemy ocenić, czy warto sobie zawracać głowę twoimi problemami.
Skinęłam głową z uznaniem. Wreszcie Jace powiedział coś rozsądnego, w dodatku pozbawionego złośliwości. Ciekawe, ile razy dziennie mu się to zdarzało. Powinnam zacząć liczyć.
- Nie warto – powiedziała z naciskiem Izzy. – Ale dobra, posłuchać sobie możemy. – Poszła na ustępstwo, wzruszając ramionami.
Alec także nie wyraził sprzeciwu.
- Mów – zachęcił mnie.
* * *
Oddaję Wam w ręce kolejny rozdział, co zajęło mi trochę dłużej, niż planowałam, i nieśmiało ponawiam pytanie o betę. A przy okazji autoreklamę sobie zrobię, czemu by nie – zapraszam na palcem na piasku.
… i tylko to nieprzyjemne uczucie, przypominające każdego ranka, że coraz bliżej szkoła. Wakacje to cudowny wynalazek, szkoda, że tak szybko mijają. Bawcie się dobrze w ostatnie dni wolności! ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy