Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Rozdział pierwszy


Nowojorskie metro było zdecydowanie przeludnione. Już nie chodziło nawet o niewystarczającą ilość miejsc siedzących, ale pasażerowie zmuszeni do stania powinni mieć przynajmniej odrobinę przestrzeni, by wziąć głębszy oddech. Niestety, taka możliwość pozostawała w sferze mrzonek. W wagonie panował niemiłosierny ścisk, a na każdym kolejnym przystanku więcej ludzi wsiadało, niż opuszczało metro.
Pierwszy raz miałam okazję korzystać z takiego środka komunikacji i z miejsca się do niego zniechęciłam. Tłum niemal przygniótł mnie do metalowej rurki, służącej, jak przypuszczałam, do pomocy w zachowaniu równowagi podczas jazdy. Z trudem unikałam dotykania policzkiem wymacanej przez tysiące dłoni powierzchni, wyginając szyję w dziwaczny sposób. Powoli drętwiał mi kark. Zapach brudnego metalu przywoływał nieprzyjemne, mdlące uczucie w żołądku. Z mojej prawej strony otyły nastolatek miarowo konsumował chipsy, przy każdym kęsie uderzając mnie łokciem w bok. Chyba nawet tego nie zauważył, bo oczy miał półprzymknięte, a uszy zatkane słuchawkami. Dla dopełnienia czary goryczy stojący nieopodal mężczyzna w garniturze, najprawdopodobniej jakiś biznesmen, kłócił się o coś przez telefon, a jego irytująco nosowy głos wybijał się ponad cichy szmer rozmów w metrze.
Kiedy zlustrowałam twarze współpasażerów, nikt nie wydawał się szczególnie przejmować niewygodami. Widziałam miny obojętne, może trochę znużone, niektóre nawet jawnie senne. Ci ludzie musieli być do tego przyzwyczajeni.
Z drugiej strony, z tego co słyszałam, metro należało do najszybszych środków komunikacji. Unikało wszelkich korków, jechało szybko, można było je złapać co kilka minut. Przebijanie się przez miejskie arterie taksówką nie dość, że kosztowało znacznie więcej, w godzinach szczytu zajmowało sporo czasu, natomiast spacerek po długim locie, z rękami pełnymi bagaży, niekoniecznie należał do przyjemności. Byłam skazana na metro i nie zamierzałam z tego powodu narzekać. Marudzenie na takie drobne codzienne utrudnienia nie przystoi Nocnemu Łowcy.
Ktoś lekko postukał mnie w ramię.
- Skyeline, nasza stacja – poinformował mnie postawny, ciemnowłosy mężczyzna. Był to Robert Lightwood, który razem z żoną i jednym z synów wracał do prowadzonego przez siebie nowojorskiego Instytutu. Kiedy postanowiłam wyjechać z Alicante, zdecydowałam zabrać się do Stanów razem z nimi. Jako że spędziłam większość swojego życia w Idrisie, z dala od zdobyczy cywilizacji, nie wiedziałam o niej nic ponad to, co zdarzyło mi się usłyszeć, a to nie wystarczało na swobodne poruszanie się wśród Przyziemnych. Choć nie lubiłam polegać na czyjeś pomocy, tym razem opieka osób znających życie we współczesnym świecie okazała się po prostu koniecznością.
Ścisnęłam mocniej rączkę swojej walizki i zaczęłam torować sobie drogę do drzwi. Mamrotanie uprzejmego „przepraszam” nie na wiele się zdawało, ale bezpardonowe wpychanie się między ludzi pozwalało jakoś się przemieścić. Całą czwórką opuściliśmy wagon i skierowaliśmy się w stronę wyjścia ze stacji. Od razu uformowaliśmy też pewien znamienny szyk – Lightwoodowie z przodu, ja celowo zostałam dwa kroki z tyłu, nie spuszczając ich z oczu, ale tez nie narzucając się zbytnio. Oni byli rodziną, ja – intruzem.
Wreszcie opuściliśmy podziemny tunel i pierwszy raz mogłam napawać się widokiem Nowego Jorku. Wcześniej obserwowałam tylko okolice lotniska a to było zdecydowanie za mało, by wyrobić sobie jakąkolwiek opinię o mieście.
Pierwsze wrażenie nie powaliło mnie na kolana. Przede wszystkim nie dopisała pogoda. Zaciągnięte szarymi chmurami niebo żadnemu miejscu nie przydawało uroku. Do tego wiał wiatr, ale nie było bardzo zimno – aksamitny, długi płaszcz, który miałam na sobie, nie nadawał się na schyłek lata. Zdjęłam go i przewiesiłam przez ramię. Od razu poczułam się lepiej.
Nie zdziwił mnie widok ogromnych wieżowców i samochodów wypełniających ulicę. Tyle o Nowym Jorku już wcześniej słyszałam. Z jednej strony tworzyło to nieco przytłaczający klimat wielkiego miasta, tak różny od baśniowych zakamarków Alicante, ale z drugiej przyciągało, hipnotyzowało, jego odmienność była tak fascynująca i niepowtarzalna, że trudno było mu się oprzeć.
Szybko zresztą opuściliśmy gwar lasu wieżowców na rzecz miejskiej oazy zieleni. Jak zorientowałam się z tabliczki przy wejściu, był to słynny Central Park. Sporo ludzi zażywało relaksu czy to uprawiając jogging na zadbanych alejkach, czy grając w rozmaite odmiany piłki kopanej, rzucanej lub odbijanej, czy w końcu czytając książki na gęsto ustawionych ławeczkach. Mimo to park tchnął spokojem prawdziwie zbawiennym w hałaśliwej metropolii. Już wiedziałam, gdzie najlepiej spędzę wolne chwile mojego pobytu… o ile sobie na takie pozwolę. Miałam zadanie do wykonania.
Myśl o czekającej mnie misji nieco popsuła mi humor. Nie chodziło o strach ani nic z tych rzeczy. Dawno z tego wyrosłam. Po prostu zdawałam sobie sprawę z wielu trudności, jakie mnie czekają. Nikt nie obiecywał, że w ogóle uda mi się dopiąć celu, ale ja nie przyjmowałam do wiadomości ewentualnej porażki. Musiałam zacząć już jutro… a może nawet dzisiaj? Nie, dzisiejszy dzień powinnam poświęcić na poznanie okolicy, oswojenie się z nowym miejscem… warto byłoby też porozmawiać z innymi Łowcami. Nie zakładałam, że ktokolwiek okaże chęć do współpracy, wcale tego zresztą nie pragnęłam. Jedyne, czego potrzebowałam, to informacje.
Chociaż zdawałam się całkowicie pogrążona w świecie własnych rozmyślań, mój instynkt wciąż działał niezawodnie. Kątem oka niemal podświadomie odnotowałam jakiś ruch po mojej prawej stronie i nim intruz zdążył mnie dotknąć, drugą rękę już zaciskałam na ukrytym w kieszeni krótkim sztylecie. Nie zdecydowałam się jednak wyciągnąć broni – wątpiłam w jawny atak w miejscu pełnym ludzi, a nie miałam najmniejszej ochoty wzbudzać zainteresowania Przyziemnych.
Okazało się, że miałam słuszność. Zaczepiła mnie zwyczajna ludzka kobieta w średnim wieku, sądząc po ciemnej karnacji i barwnym stroju – Cyganka. Chwyciła mnie za dłoń i powiedziała miękko:
- Daj dolara Cygance, wywróży ci przyszłość!
- Proszę mnie zostawić w spokoju – odrzekłam dość ostro, choć uprzejmie, i lekko szarpnęłam ręką. Skubana, ściskała mnie mocniej, niż przypuszczałam.
- Daj dolara – powtórzyła uparcie.
W mgnieniu oka oceniłam sytuację. Byłam dobrze wytrenowana, na pewno dałabym radę jej się wyrwać i odejść. Jednak na pobliskim trawniku dostrzegłam drewniany wóz, porozkładane koce i hałaśliwą gromadę Romów, zapewne towarzyszy mojej wieszczki za dolara. Wśród nich znajdowało się kilku rosłych mężczyzn… Czy byli na tyle zdesperowani, żeby mnie ścigać? Naprawdę nie miałam zamiaru zwracać na siebie więcej uwagi, niż to konieczne, i tym samym przysparzać kłopotów moim opiekunom.
Ci natomiast zauważyli, że się zatrzymałam, i wrócili zorientować się w sytuacji. Słowa kobiety natychmiast zainteresowały Maxa, syna Lightwoodów, chłopca nadzwyczaj rezolutnego jak na swój wiek i nieustannie ciekawego świata.
- Pani wie, co się wydarzy? – zapytał z widocznym zainteresowaniem.
- Max, przecież wiesz, że ludzie nie umieją przewidywać przyszłości – skarciła syna Maryse.
Kobieta musiała zwietrzyć w chłopcu dobry materiał na klienta, bo puściła moją dłoń i zapewniła go gorąco:
- Cyganka wie, Cyganka umie! Daj dolara, a sam się przekonasz – kusiła.
Wygrała. Max poszperał w kieszeniach i po chwili wręczył jej wymięty banknot.
- Max! – syknęła jego matka. – To zwykła oszustka.
Uliczna wróżbitka nie przejęła się oskarżeniami, zadowolona ze zdobytych pieniędzy. Drapieżnym ruchem wyciągnęła rękę w stronę Maxa, ale ten zaprotestował.
- Nie mi. Ja… boję się. Proszę powiedzieć jej. – Wskazał na mnie.
W oburzeniu otworzyłam usta i cofnęłam się o dwa kroki. Nie miałam najmniejszego zamiaru słuchać bzdurnego gadania naciągaczki. W jej żyłach nie płynęła ani kropla krwi czarodziejów, nie miała pojęcia o magii… co mogła wiedzieć o przyszłości?
Maryse nabrała powietrza w płuca, ale po chwili wahania tylko westchnęła. Najwyraźniej brakło jej sił na dalsze protesty, kiedy to nie jej dziecko miało być bałamucone rzekomymi przepowiedniami. Zrezygnowana, wzruszyłam ramionami. Równie dobrze mogłam wysłuchać tych kilku zdań, bo wydawało się to najszybszą drogą do zakończenia tej farsy.
Cyganka ponownie ujęła moją dłoń, uważnie studiując jej powierzchnię. Następnie dotknęła mojego czoła, zajrzała mi głęboko w oczy – poczułam się naprawdę dziwnie pod jej świdrującym spojrzeniem – po czym przymknęła swoje i zaczęła powoli mówić, jak w transie.
- Widzę krew… dużo krwi… Czeka cię ciężka bitwa.
Cichutko prychnęłam. To akurat nie była żadna nowość dla jakiegokolwiek Nefilim. Nasze życie wypełniała krew i starcia z demonami, a w obliczu czekającej mnie misji zapowiedź dużej walki brzmiała jak najbardziej logicznie. Nie dowiedziałam się więc niczego, czego nie mogłabym przewidzieć własnymi siłami… Otworzyłam usta, aby zapytać, czy to już koniec, ale w tym momencie Cyganka znowu przemówiła.
- Poznasz upadek i chwałę, zmierzysz się z przeszłością i staniesz na progu czegoś nowego. Otoczą cię ludzie, którzy mogą ci pomóc… ale tylko od ciebie zależy, czy wpuścisz ich do swojego serca.
Ogólniki, pomyślałam. Uniwersalne frazesy, które można wcisnąć pierwszej lepszej osobie… i w jakiś sposób na pewno da się je wpasować do jej sytuacji.
Potoczyłam wzrokiem po otaczających mnie osobach. Robert miał na twarzy wyraz jawnego zniecierpliwienia, Maryse była spięta i podirytowana, a Max z fascynacją przysłuchiwał się słowom Cyganki. Czy miałam się spodziewać, że przez najbliższe kilka lat będzie skrupulatnie analizował wszelkie wydarzenia z mojego życia, aby dopasować je do treści głupiutkiej przepowiedni?
Kobieta musiała dostrzec wyraźny brak mojego zainteresowania. Przerwała snucie wróżby.
- To jeszcze nie wszystko – szepnęła mi do ucha chrapliwym głosem. – Jeśli kiedyś zechcesz posłuchać mądrości starych Cyganów, zawsze znajdziesz nasze obozowisko w parku.
Podziękowała Maxowi i pogłaskała go po bujnej czuprynie. Maryse zmierzyła ją lodowatym spojrzeniem i szarpnęła syna za rękę. Ruszyła naprzód szybkim krokiem, jednocześnie tłumacząc, dlaczego nigdy nie powinien ufać Cyganom. Usłyszałam, jak chłopiec mówi „ale przynajmniej próbują dać coś w zamian”, a jego matka tylko prychnęła i kontynuowała swoją tyradę. Powlokłam się za nimi, mocując się z walizką na kółkach i podręczną torbą, w których mieścił się dorobek całego mojego życia – głównie broń.
Byłam ciekawa, jak wygląda tutejszy Instytut. Jak tylko wyszliśmy z parku, zaczęłam wodzić wzrokiem po otaczających mnie budynkach, aby już z daleka dostrzec, który z nich pokrywa osłona czaru maskującego. Nie spodziewałam się, żeby Nocni Łowcy, tak bardzo przywiązani do historii i tradycji, wybrali na swoją siedzibę nowoczesny wieżowiec, jakich było tu pełno, ale Robert zapewniał mnie, że już niedługo będziemy na miejscu.
I rzeczywiście, kilka uliczek dalej zauważyłam charakterystyczne migotanie wokół starego kościoła, przeznaczonego do rozbiórki. Zmrużyłam oczy i z łatwością przebiłam się wzrokiem przez kokon iluzji, aby podziwiać prawdziwą postać Instytutu. Stałam przed monumentalną budowlą z ciemnego kamienia, tak strzelistą i smukłą, że zdawała się sięgać niebios. Z zachwytem przyglądałam się łukowatym oknom, misternie rzeźbionym gargulcom i barwnemu witrażowi o kształcie rozety, kiedy usłyszałam ponaglające chrząknięcie. To Robert przytrzymywał dla mnie drzwi, podczas gdy jego rodzina zdążyła już zniknąć we wnętrzu kościoła. Przerwałam podziwianie fasady Instytutu i przyspieszyłam kroku.
Na piętro zawiozła nas osobliwa, niemiłosiernie zgrzytająca winda z powyginanych czarnych prętów ze złotymi zdobieniami. Jej kształt sprawiał, że czułam się jak w ptasiej klatce, co było trochę fascynujące, a trochę niepokojące.
Zaraz po postawieniu pierwszych kroków w korytarzu koło moich nóg zakręcił się puszysty pers. Łypnął na mnie podejrzliwie i miauknął. Chyba nie darzył zbytnim zaufaniem obcych. Nie ruszyłam się z miejsca, przyglądając mu się z podobną rezerwą. Zupełnie inaczej zareagował na jego widok Max, serdecznie gładząc go po grzbiecie.
- Church, witaj – uśmiechnął się do kota Robert. –  Gdzie są wszyscy?
Ku mojemu zaskoczeniu zwierzę obróciło się i ruszyło korytarzem, a moi towarzysze posłusznie podążyli za nim jak za przewodnikiem. Pozostawiona bez większego wyboru ruszyłam w ich ślady i przekonałam się, że kot chyba naprawdę rozumiał, czego od niego oczekiwano, bo zostawił nas przed pomieszczeniem, z którego już z daleka dobiegała mieszanina głosów. Wszystkie na chwilę zamilkły, gdy Lightwoodowie wkroczyli do środka, żeby zaraz rozbrzmieć ponownie, tym razem powitalnymi „Mama! Tata!” i „Jak się macie?”.
Ja zostałam na zewnątrz, wbijając wzrok w lekko chropowatą, białą ścianę. Nie chciałam przerywać radosnych uścisków. Szczerze mówiąc, nie miałam także ochoty ich oglądać. Gdzieś w głębi duszy trochę bolała mnie świadomość, że mi nie było dane cieszyć się rodzinną atmosferą i troską najbliższych…
Zacisnęłam wargi. Nie było co dłużej nad tym rozważać. To moje życie i muszę jakoś sobie radzić… Bez zbędnych sentymentów. Przynajmniej jestem wolna, pomyślałam, zdając sobie sprawę, jak cynicznie to brzmiało.
Kiedy wszyscy Lightwoodowie zdążyli już nacieszyć się swoją obecnością, usłyszałam coś o sobie.
- Mamy gościa. – Bez wahania rozpoznałam chłodny głos Maryse. Zrozumiałam, że nadszedł czas, aby się pokazać.
Weszłam do pomieszczenia, które okazało się kuchnią. Zaczepiłam wzrok o spory żeliwny piec, dostrzegłam lśniące blaty, śnieżnobiałe szafki i pękatą lodówkę. Dopiero potem przeniosłam spojrzenie na ludzi.
Obok Maryse stała prawie dokładna jej kopia. Wysoka dziewczyna o czarnych włosach, ciemnych oczach i idealnej cerze pasowała do znanego mi opisu córki Lightwoodów, Isabelle. Miała na sobie granatowy top na ramiączkach, długą spódnicę o barwie indygo i niebotyczne obcasy. Całości obrazu dopełniał wyrazisty makijaż, który postarzał ją o kilka lat, bo wcale nie wyglądała na moją równolatkę.
Chłopaka w pobliżu Maxa zidentyfikowałam jako Aleksandra. Rodzinne podobieństwo nie pozostawiało wątpliwości co do przynależności do klanu Lightwoodów. Miał równie ciemne włosy i bladą karnację, co Isabelle. Różniły ich tylko oczy – jego były znacznie jaśniejsze, wpadające w błękit. Ponadto Alec wydawał się zdystansowany, może nawet trochę nieśmiały, podczas gdy od jego siostry aż biła pewność siebie.
Rozpoznawszy tę dwójkę, nie miałam problemu z nazwaniem trzeciej osoby w kuchni. Chłopak siedział wygodnie rozparty przy dużym stole, nieco odchylając się na krześle. Dokładnie zlustrowałam jego nonszalancki uśmiech, złote oczy i nieco zwichrzone blond włosy. Ostre światło kuchennej lampy uwidaczniało blizny, które pokrywały jego jasną skórę – takie same, jak u każdego Nocnego Łowcy. Na mój widok powoli powstał z miejsca, otrzepał z dżinsów niewidzialny pyłek i wyciągnął do mnie rękę.
- Cześć. – To on jako pierwszy z zebranych zdecydował się odezwać. Pozostali – doskonale zdawałam sobie z tego sprawę – obserwowali mnie równie uważnie, co ja ich, i wyciągali własne wnioski.
Głos chłopaka, jego ruchy, postawa, wyraz twarzy – wszystko to emanowało nieodpartym czarem, z którego on niewątpliwie musiał zdawać sobie sprawę. Świadomie roztaczał go wokół siebie, a jednocześnie jakieś iskierki igrające w jego spojrzeniu zdawały się mówić niewinnie „Przepraszam, taki już jestem, co poradzić”. To wszystko sprawiło, że podwoiłam czujność. Ten typ ludzi zazwyczaj przynosił same kłopoty.
- Jestem Jace Wayland – przedstawił się, wciąż uprzejmie wyciągając dłoń w moją stronę. Ale ja ani myślałam jej ująć. Jednym skokiem znalazłam się tuż naprzeciw niego i bez wahania uderzyłam go w twarz.
Chłopak z wyraźnym zaskoczeniem chwycił się za obolały policzek i spojrzał na mnie na poły z oburzeniem, na poły z niemym pytaniem – „za co?”.
- Nie masz prawa używać tego nazwiska – wysyczałam, pochylając się nad nim z wściekłością wymalowaną na twarzy.
Najzwyczajniej w świecie się we mnie gotowało. Jak on śmiał? Ze wszystkich ludzi na świecie właśnie on, który był synem mojego prześladowcy? Powiedział to z takim spokojem, rzucając te swoje oszałamiające spojrzenia i uśmiechy… Myślał, że się na to nabiorę? Niedoczekanie!
Gdzieś na marginesie mojej świadomości pojawiło się spostrzeżenie, że najlepszego pierwszego wrażenia to pewnie nie zrobiłam. Miałam to gdzieś. Nie przyszłam tu po to, aby zawierać jakieś cholerne przyjaźnie. Zastanowiłam się, czy po takim wstępie Lightwoodowie najzwyczajniej w świecie nie zechcą mnie wyrzucić. Nie powinni, mieli przecież obowiązek udzielić gościny w Instytucie każdemu Nocnemu Łowcy, który o to prosił. A nawet jeśli moje zachowanie jakoś ich zraziło – trudno, poradzę sobie bez ich łaski. Mogłam przespać się gdziekolwiek, nawet na dworze, póki w powietrzu wciąż dało się wyczuć ciepłe wspomnienie lata.
- To nazwisko Jace’a, używał go od urodzenia i nadal będzie, jak długo przyjdzie mu na to ochota – stanęła w obronie blondyna czarnowłosa piękność. Isabelle. Ach, jakie to wzruszające, pomyślałam ironicznie.
- Jego nazwisko brzmi Morgenstern – oświadczyłam zimno.
- Można wiedzieć, co ci przeszkadza w poprzedniej wersji? – spytał Jace. Przestał czarować tembrem głosu, tym razem wyraźnie słyszałam jego irytację. Temat musiał być dla niego drażliwy.
Rozejrzałam się po kuchni. Starsi Lightwoodowie wyglądali na nieco zmieszanych, ich córka za to przyjęła postawę bojową. Alec stał spokojnie, choć wydawał się trochę zagubiony, jakby chciał usłyszeć wyjaśnienia zanim zdecyduje się na jakikolwiek osąd. Max, odsunięty z centrum wydarzeń, przyglądał mi się z ciekawością zza pleców ojca. Pewnie dziwił się, że ja, taka dotychczas cicha i obojętna, nagle zaczynałam urządzać sceny i wrzaski.
Pozostał jeszcze główny zainteresowany. Nawet z zaciętą miną, opuchniętym policzkiem i nieukrywaną złością swoją postawą zdawał się mówić „jestem tak boski, że nawet nie muszę się starać”. Ale w tej chwili wszyscy kierowali wzrok na mnie, niemal czułam na sobie światła jupiterów, choć w rzeczywistości jedyny blask w kuchni pochodził z halogenowej żarówki nad stołem.
- To moje nazwisko. Jestem Skyeline Wayland – przedstawiłam się.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami te dwa proste zdania wywołały piorunujący efekt. Nawet opanowany do tej pory Aleksander nie krył zaskoczenia.
- To niemożliwe – powiedział tonem zarezerwowanym dla rzeczy oczywistych i wiadomych wszystkim na świecie. – Michael Wayland nie miał żadnych krewnych, a jego jedyny syn zginął… wtedy… po Powstaniu.
Choć zaczął z wielkim przekonaniem, pod koniec wypowiedzi spojrzał bezradnie na ojca, jakby szukając potwierdzenia dla swoich słów. Ten zaprzeczył ruchem głowy, ale zanim zdążył się odezwać, to ja skorygowałam Aleca.
- Valentine go zamordował – wycedziłam z naciskiem, nie mogąc powstrzymać znaczącego zerknięcia na Jace’a. Syna mordercy.
- Okazało się, że Michael miał jeszcze córkę – wyjaśniła Maryse zmęczonym głosem. – I nie węszcie tu żadnego spisku, tożsamość Skyeline została potwierdzona przez Clave.
Rodzeństwo spróbowało zaprotestować, usłyszałam pełne niedowierzania „ale” i „przecież”, lecz wystarczył ruch głowy matki, by zamilkli zrezygnowani. Nie mieli wyboru, musieli uwierzyć w moją wersję. A zresztą, mogli sobie wierzyć w co chcieli, co to zmieniało? Chciałam tylko wypytać ich o ostatnie ruchy Valentine’a. Idris huczał od plotek, ale, jakkolwiek niewiarygodne by się to wydawało, to właśnie ta grupa nastolatków z Nowego Jorku miała najpewniejsze informacje na temat Morgensterna.
Jedynie Jace milczał przez cały czas, wpatrując się we mnie z napięciem. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale musiał być w szoku. Cóż, to nie ja zrujnowałam fundamenty jego dotychczasowego życia, przecież poznał prawdę o sobie już wcześniej. Ja mu tylko o tym przypomniałam. Czemu wolał trwać w złudzeniach? Czemu okłamywał siebie i innych, przedstawiając się moim nazwiskiem? Na szczęście w rzeczywistości nie miałam z nim nic wspólnego. Nie chciałam mieć.
Uciekłam przed jego wzrokiem. Obróciłam się w stronę Maryse, która po chwili niezręcznej ciszy odchrząknęła i zaproponowała, żebym poszła do pokoju i trochę odpoczęła po długiej podróży. Ciekawe, czy naprawdę się o mnie troszczyła, czy raczej chciała po prostu porozmawiać na mój temat za moimi plecami. Kiedy nie ruszyłam się z miejsca, czekając aż ktoś postanowi mnie zaprowadzić, dodała:
- Wybierz sobie jakiś wolny pokój. Który tylko chcesz.
*  *  *
Kochani, są dwie rzeczy, które muszę Wam powiedzieć.
Pierwsza z nich to dziękuję. Dziękuję bardzo za takie ciepłe przyjęcie i sporo jak na moje oczekiwania komentarzy pod prologiem. Zdaję sobie sprawę, że z czasem ta liczba może się nieco zmniejszyć, ale cieszę się, że w ogóle ktokolwiek się tym zainteresował.
Druga to oczywiście przepraszam. I właściwie potrójnie – za wszystkie moje zwłoki.
W odpisywaniu na część z Waszych komentarzy pod prologiem. Przeczytałam je, oczywiście, zaraz po dodaniu, ale typowe dla mnie zbieranie się do jednej czynności przez nie wiadomo ile czasu poskutkowało tym, że odpowiadam tuż przed dodaniem kolejnego rozdziału. Wybaczcie, mam nadzieję, że nie czujecie się w ten sposób lekceważeni ani nic z tych rzeczy, bo to absolutnie nie jest moją intencją.
W pisaniu. Właściwie to taki mały falstart – zaczęłam publikować, a zaraz potem mnie przyblokowało na to opowiadanie, nie tylko na pracę nad kolejnymi rozdziałami, ale nawet rzecz zdawałoby się znacznie szybszą, czyli sprawdzanie przygotowanego już wcześniej tekstu. Ale nie zamierzam tak łatwo się poddawać – mam nadzieję, że to wszystko sprawa przejściowa i nie porzucę tego opowiadania tak karygodnie szybko. Tak czy inaczej prolog był w marcu, ten rozdział wyrabia normę na kwiecień… więc jeszcze nie jest tak źle xd
I w końcu w czytaniu Waszych opowiadań, tutaj też sobie u niektórych zaległości narobiłam, ale nie zapominam o Was – nadrobię to, obiecuję. W końcu nie mogłabym sobie przepuścić poznania dalszego ciągu takich cudownych historii, prawda? ;D

Dla Daf. Za kopa, kiedy ciągle myślałam „zajmę się tym jutro, mam jeszcze czas” . I za nowe początki. W pisaniu i w życiu ;*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy