Nowojorskie metro było zdecydowanie przeludnione. Już nie chodziło nawet
o niewystarczającą ilość miejsc siedzących, ale pasażerowie zmuszeni do stania
powinni mieć przynajmniej odrobinę przestrzeni, by wziąć głębszy oddech.
Niestety, taka możliwość pozostawała w sferze mrzonek. W wagonie panował
niemiłosierny ścisk, a na każdym kolejnym przystanku więcej ludzi wsiadało, niż
opuszczało metro.
Pierwszy raz miałam okazję korzystać z takiego środka komunikacji i z
miejsca się do niego zniechęciłam. Tłum niemal przygniótł mnie do metalowej
rurki, służącej, jak przypuszczałam, do pomocy w zachowaniu równowagi podczas
jazdy. Z trudem unikałam dotykania policzkiem wymacanej przez tysiące dłoni
powierzchni, wyginając szyję w dziwaczny sposób. Powoli drętwiał mi kark.
Zapach brudnego metalu przywoływał nieprzyjemne, mdlące uczucie w żołądku. Z
mojej prawej strony otyły nastolatek miarowo konsumował chipsy, przy każdym
kęsie uderzając mnie łokciem w bok. Chyba nawet tego nie zauważył, bo oczy miał
półprzymknięte, a uszy zatkane słuchawkami. Dla dopełnienia czary goryczy
stojący nieopodal mężczyzna w garniturze, najprawdopodobniej jakiś biznesmen,
kłócił się o coś przez telefon, a jego irytująco nosowy głos wybijał się ponad
cichy szmer rozmów w metrze.
Kiedy zlustrowałam twarze współpasażerów, nikt nie wydawał się
szczególnie przejmować niewygodami. Widziałam miny obojętne, może trochę
znużone, niektóre nawet jawnie senne. Ci ludzie musieli być do tego
przyzwyczajeni.
Z drugiej strony, z tego co słyszałam, metro należało do najszybszych
środków komunikacji. Unikało wszelkich korków, jechało szybko, można było je
złapać co kilka minut. Przebijanie się przez miejskie arterie taksówką nie
dość, że kosztowało znacznie więcej, w godzinach szczytu zajmowało sporo czasu,
natomiast spacerek po długim locie, z rękami pełnymi bagaży, niekoniecznie
należał do przyjemności. Byłam skazana na metro i nie zamierzałam z tego powodu
narzekać. Marudzenie na takie drobne codzienne utrudnienia nie przystoi Nocnemu
Łowcy.
Ktoś lekko postukał mnie w ramię.
- Skyeline, nasza stacja – poinformował mnie postawny, ciemnowłosy
mężczyzna. Był to Robert Lightwood, który razem z żoną i jednym z synów wracał
do prowadzonego przez siebie nowojorskiego Instytutu. Kiedy postanowiłam
wyjechać z Alicante, zdecydowałam zabrać się do Stanów razem z nimi. Jako że
spędziłam większość swojego życia w Idrisie, z dala od zdobyczy cywilizacji,
nie wiedziałam o niej nic ponad to, co zdarzyło mi się usłyszeć, a to nie
wystarczało na swobodne poruszanie się wśród Przyziemnych. Choć nie lubiłam
polegać na czyjeś pomocy, tym razem opieka osób znających życie we współczesnym
świecie okazała się po prostu koniecznością.
Ścisnęłam mocniej rączkę swojej walizki i zaczęłam torować sobie drogę do
drzwi. Mamrotanie uprzejmego „przepraszam” nie na wiele się zdawało, ale
bezpardonowe wpychanie się między ludzi pozwalało jakoś się przemieścić. Całą
czwórką opuściliśmy wagon i skierowaliśmy się w stronę wyjścia ze stacji. Od
razu uformowaliśmy też pewien znamienny szyk – Lightwoodowie z przodu, ja
celowo zostałam dwa kroki z tyłu, nie spuszczając ich z oczu, ale tez nie
narzucając się zbytnio. Oni byli rodziną, ja – intruzem.
Wreszcie opuściliśmy podziemny tunel i pierwszy raz mogłam napawać się
widokiem Nowego Jorku. Wcześniej obserwowałam tylko okolice lotniska a to było
zdecydowanie za mało, by wyrobić sobie jakąkolwiek opinię o mieście.
Pierwsze wrażenie nie powaliło mnie na kolana. Przede wszystkim nie
dopisała pogoda. Zaciągnięte szarymi chmurami niebo żadnemu miejscu nie przydawało
uroku. Do tego wiał wiatr, ale nie było bardzo zimno – aksamitny, długi
płaszcz, który miałam na sobie, nie nadawał się na schyłek lata. Zdjęłam go i
przewiesiłam przez ramię. Od razu poczułam się lepiej.
Nie zdziwił mnie widok ogromnych wieżowców i samochodów wypełniających
ulicę. Tyle o Nowym Jorku już wcześniej słyszałam. Z jednej strony tworzyło to
nieco przytłaczający klimat wielkiego miasta, tak różny od baśniowych
zakamarków Alicante, ale z drugiej przyciągało, hipnotyzowało, jego odmienność
była tak fascynująca i niepowtarzalna, że trudno było mu się oprzeć.
Szybko zresztą opuściliśmy gwar lasu wieżowców na rzecz miejskiej oazy
zieleni. Jak zorientowałam się z tabliczki przy wejściu, był to słynny Central
Park. Sporo ludzi zażywało relaksu czy to uprawiając jogging na zadbanych
alejkach, czy grając w rozmaite odmiany piłki kopanej, rzucanej lub odbijanej,
czy w końcu czytając książki na gęsto ustawionych ławeczkach. Mimo to park
tchnął spokojem prawdziwie zbawiennym w hałaśliwej metropolii. Już wiedziałam,
gdzie najlepiej spędzę wolne chwile mojego pobytu… o ile sobie na takie pozwolę.
Miałam zadanie do wykonania.
Myśl o czekającej mnie misji nieco popsuła mi humor. Nie chodziło o
strach ani nic z tych rzeczy. Dawno z tego wyrosłam. Po prostu zdawałam sobie
sprawę z wielu trudności, jakie mnie czekają. Nikt nie obiecywał, że w ogóle
uda mi się dopiąć celu, ale ja nie przyjmowałam do wiadomości ewentualnej
porażki. Musiałam zacząć już jutro… a może nawet dzisiaj? Nie, dzisiejszy dzień
powinnam poświęcić na poznanie okolicy, oswojenie się z nowym miejscem… warto
byłoby też porozmawiać z innymi Łowcami. Nie zakładałam, że ktokolwiek okaże
chęć do współpracy, wcale tego zresztą nie pragnęłam. Jedyne, czego
potrzebowałam, to informacje.
Chociaż zdawałam się całkowicie pogrążona w świecie własnych rozmyślań,
mój instynkt wciąż działał niezawodnie. Kątem oka niemal podświadomie
odnotowałam jakiś ruch po mojej prawej stronie i nim intruz zdążył mnie
dotknąć, drugą rękę już zaciskałam na ukrytym w kieszeni krótkim sztylecie. Nie
zdecydowałam się jednak wyciągnąć broni – wątpiłam w jawny atak w miejscu
pełnym ludzi, a nie miałam najmniejszej ochoty wzbudzać zainteresowania
Przyziemnych.
Okazało się, że miałam słuszność. Zaczepiła mnie zwyczajna ludzka kobieta
w średnim wieku, sądząc po ciemnej karnacji i barwnym stroju – Cyganka.
Chwyciła mnie za dłoń i powiedziała miękko:
- Daj dolara Cygance, wywróży ci przyszłość!
- Proszę mnie zostawić w spokoju – odrzekłam dość ostro, choć uprzejmie,
i lekko szarpnęłam ręką. Skubana, ściskała mnie mocniej, niż przypuszczałam.
- Daj dolara – powtórzyła uparcie.
W mgnieniu oka oceniłam sytuację. Byłam dobrze wytrenowana, na pewno
dałabym radę jej się wyrwać i odejść. Jednak na pobliskim trawniku dostrzegłam
drewniany wóz, porozkładane koce i hałaśliwą gromadę Romów, zapewne towarzyszy
mojej wieszczki za dolara. Wśród nich znajdowało się kilku rosłych mężczyzn…
Czy byli na tyle zdesperowani, żeby mnie ścigać? Naprawdę nie miałam zamiaru
zwracać na siebie więcej uwagi, niż to konieczne, i tym samym przysparzać
kłopotów moim opiekunom.
Ci natomiast zauważyli, że się zatrzymałam, i wrócili zorientować się w
sytuacji. Słowa kobiety natychmiast zainteresowały Maxa, syna Lightwoodów,
chłopca nadzwyczaj rezolutnego jak na swój wiek i nieustannie ciekawego świata.
- Pani wie, co się wydarzy? – zapytał z widocznym zainteresowaniem.
- Max, przecież wiesz, że ludzie
nie umieją przewidywać przyszłości – skarciła syna Maryse.
Kobieta musiała zwietrzyć w chłopcu dobry materiał na klienta, bo puściła
moją dłoń i zapewniła go gorąco:
- Cyganka wie, Cyganka umie! Daj dolara, a sam się przekonasz – kusiła.
Wygrała. Max poszperał w kieszeniach i po chwili wręczył jej wymięty
banknot.
- Max! – syknęła jego matka. – To zwykła oszustka.
Uliczna wróżbitka nie przejęła się oskarżeniami, zadowolona ze zdobytych
pieniędzy. Drapieżnym ruchem wyciągnęła rękę w stronę Maxa, ale ten
zaprotestował.
- Nie mi. Ja… boję się. Proszę powiedzieć jej. – Wskazał na mnie.
W oburzeniu otworzyłam usta i cofnęłam się o dwa kroki. Nie miałam
najmniejszego zamiaru słuchać bzdurnego gadania naciągaczki. W jej żyłach nie
płynęła ani kropla krwi czarodziejów, nie miała pojęcia o magii… co mogła
wiedzieć o przyszłości?
Maryse nabrała powietrza w płuca, ale po chwili wahania tylko westchnęła.
Najwyraźniej brakło jej sił na dalsze protesty, kiedy to nie jej dziecko miało
być bałamucone rzekomymi przepowiedniami. Zrezygnowana, wzruszyłam ramionami.
Równie dobrze mogłam wysłuchać tych kilku zdań, bo wydawało się to najszybszą
drogą do zakończenia tej farsy.
Cyganka ponownie ujęła moją dłoń, uważnie studiując jej powierzchnię.
Następnie dotknęła mojego czoła, zajrzała mi głęboko w oczy – poczułam się
naprawdę dziwnie pod jej świdrującym spojrzeniem – po czym przymknęła swoje i
zaczęła powoli mówić, jak w transie.
- Widzę krew… dużo krwi… Czeka cię ciężka bitwa.
Cichutko prychnęłam. To akurat nie była żadna nowość dla jakiegokolwiek
Nefilim. Nasze życie wypełniała krew i starcia z demonami, a w obliczu
czekającej mnie misji zapowiedź dużej walki brzmiała jak najbardziej logicznie.
Nie dowiedziałam się więc niczego, czego nie mogłabym przewidzieć własnymi
siłami… Otworzyłam usta, aby zapytać, czy to już koniec, ale w tym momencie
Cyganka znowu przemówiła.
- Poznasz upadek i chwałę, zmierzysz się z przeszłością i staniesz na
progu czegoś nowego. Otoczą cię ludzie, którzy mogą ci pomóc… ale tylko od
ciebie zależy, czy wpuścisz ich do swojego serca.
Ogólniki, pomyślałam. Uniwersalne frazesy, które można wcisnąć pierwszej
lepszej osobie… i w jakiś sposób na pewno da się je wpasować do jej sytuacji.
Potoczyłam wzrokiem po otaczających mnie osobach. Robert miał na twarzy
wyraz jawnego zniecierpliwienia, Maryse była spięta i podirytowana, a Max z
fascynacją przysłuchiwał się słowom Cyganki. Czy miałam się spodziewać, że
przez najbliższe kilka lat będzie skrupulatnie analizował wszelkie wydarzenia z
mojego życia, aby dopasować je do treści głupiutkiej przepowiedni?
Kobieta musiała dostrzec wyraźny brak mojego zainteresowania. Przerwała
snucie wróżby.
- To jeszcze nie wszystko – szepnęła mi do ucha chrapliwym głosem. –
Jeśli kiedyś zechcesz posłuchać mądrości starych Cyganów, zawsze znajdziesz
nasze obozowisko w parku.
Podziękowała Maxowi i pogłaskała go po bujnej czuprynie. Maryse zmierzyła
ją lodowatym spojrzeniem i szarpnęła syna za rękę. Ruszyła naprzód szybkim
krokiem, jednocześnie tłumacząc, dlaczego nigdy nie powinien ufać Cyganom.
Usłyszałam, jak chłopiec mówi „ale przynajmniej próbują dać coś w zamian”, a
jego matka tylko prychnęła i kontynuowała swoją tyradę. Powlokłam się za nimi,
mocując się z walizką na kółkach i podręczną torbą, w których mieścił się
dorobek całego mojego życia – głównie broń.
Byłam ciekawa, jak wygląda tutejszy Instytut. Jak tylko wyszliśmy z
parku, zaczęłam wodzić wzrokiem po otaczających mnie budynkach, aby już z
daleka dostrzec, który z nich pokrywa osłona czaru maskującego. Nie
spodziewałam się, żeby Nocni Łowcy, tak bardzo przywiązani do historii i
tradycji, wybrali na swoją siedzibę nowoczesny wieżowiec, jakich było tu pełno,
ale Robert zapewniał mnie, że już niedługo będziemy na miejscu.
I rzeczywiście, kilka uliczek dalej zauważyłam charakterystyczne
migotanie wokół starego kościoła, przeznaczonego do rozbiórki. Zmrużyłam oczy i
z łatwością przebiłam się wzrokiem przez kokon iluzji, aby podziwiać prawdziwą
postać Instytutu. Stałam przed monumentalną budowlą z ciemnego kamienia, tak
strzelistą i smukłą, że zdawała się sięgać niebios. Z zachwytem przyglądałam
się łukowatym oknom, misternie rzeźbionym gargulcom i barwnemu witrażowi o
kształcie rozety, kiedy usłyszałam ponaglające chrząknięcie. To Robert
przytrzymywał dla mnie drzwi, podczas gdy jego rodzina zdążyła już zniknąć we
wnętrzu kościoła. Przerwałam podziwianie fasady Instytutu i przyspieszyłam
kroku.
Na piętro zawiozła nas osobliwa, niemiłosiernie zgrzytająca winda z powyginanych
czarnych prętów ze złotymi zdobieniami. Jej kształt sprawiał, że czułam się jak
w ptasiej klatce, co było trochę fascynujące, a trochę niepokojące.
Zaraz po postawieniu pierwszych kroków w korytarzu koło moich nóg
zakręcił się puszysty pers. Łypnął na mnie podejrzliwie i miauknął. Chyba nie
darzył zbytnim zaufaniem obcych. Nie ruszyłam się z miejsca, przyglądając mu
się z podobną rezerwą. Zupełnie inaczej zareagował na jego widok Max,
serdecznie gładząc go po grzbiecie.
- Church, witaj – uśmiechnął się do kota Robert. – Gdzie są wszyscy?
Ku mojemu zaskoczeniu zwierzę obróciło się i ruszyło korytarzem, a moi
towarzysze posłusznie podążyli za nim jak za przewodnikiem. Pozostawiona bez
większego wyboru ruszyłam w ich ślady i przekonałam się, że kot chyba naprawdę
rozumiał, czego od niego oczekiwano, bo zostawił nas przed pomieszczeniem, z
którego już z daleka dobiegała mieszanina głosów. Wszystkie na chwilę zamilkły,
gdy Lightwoodowie wkroczyli do środka, żeby zaraz rozbrzmieć ponownie, tym
razem powitalnymi „Mama! Tata!” i „Jak się macie?”.
Ja zostałam na zewnątrz, wbijając wzrok w lekko chropowatą, białą ścianę.
Nie chciałam przerywać radosnych uścisków. Szczerze mówiąc, nie miałam także
ochoty ich oglądać. Gdzieś w głębi duszy trochę bolała mnie świadomość, że mi
nie było dane cieszyć się rodzinną atmosferą i troską najbliższych…
Zacisnęłam wargi. Nie było co dłużej nad tym rozważać. To moje życie i
muszę jakoś sobie radzić… Bez zbędnych sentymentów. Przynajmniej jestem wolna,
pomyślałam, zdając sobie sprawę, jak cynicznie to brzmiało.
Kiedy wszyscy Lightwoodowie zdążyli już nacieszyć się swoją obecnością,
usłyszałam coś o sobie.
- Mamy gościa. – Bez wahania rozpoznałam chłodny głos Maryse. Zrozumiałam,
że nadszedł czas, aby się pokazać.
Weszłam do pomieszczenia, które okazało się kuchnią. Zaczepiłam wzrok o
spory żeliwny piec, dostrzegłam lśniące blaty, śnieżnobiałe szafki i pękatą
lodówkę. Dopiero potem przeniosłam spojrzenie na ludzi.
Obok Maryse stała prawie dokładna jej kopia. Wysoka dziewczyna o czarnych
włosach, ciemnych oczach i idealnej cerze pasowała do znanego mi opisu córki
Lightwoodów, Isabelle. Miała na sobie granatowy top na ramiączkach, długą
spódnicę o barwie indygo i niebotyczne obcasy. Całości obrazu dopełniał
wyrazisty makijaż, który postarzał ją o kilka lat, bo wcale nie wyglądała na
moją równolatkę.
Chłopaka w pobliżu Maxa zidentyfikowałam jako Aleksandra. Rodzinne
podobieństwo nie pozostawiało wątpliwości co do przynależności do klanu
Lightwoodów. Miał równie ciemne włosy i bladą karnację, co Isabelle. Różniły
ich tylko oczy – jego były znacznie jaśniejsze, wpadające w błękit. Ponadto
Alec wydawał się zdystansowany, może nawet trochę nieśmiały, podczas gdy od
jego siostry aż biła pewność siebie.
Rozpoznawszy tę dwójkę, nie miałam problemu z nazwaniem trzeciej osoby w
kuchni. Chłopak siedział wygodnie rozparty przy dużym stole, nieco odchylając
się na krześle. Dokładnie zlustrowałam jego nonszalancki uśmiech, złote oczy i
nieco zwichrzone blond włosy. Ostre światło kuchennej lampy uwidaczniało
blizny, które pokrywały jego jasną skórę – takie same, jak u każdego Nocnego
Łowcy. Na mój widok powoli powstał z miejsca, otrzepał z dżinsów niewidzialny
pyłek i wyciągnął do mnie rękę.
- Cześć. – To on jako pierwszy z zebranych zdecydował się odezwać.
Pozostali – doskonale zdawałam sobie z tego sprawę – obserwowali mnie równie
uważnie, co ja ich, i wyciągali własne wnioski.
Głos chłopaka, jego ruchy, postawa, wyraz twarzy – wszystko to emanowało
nieodpartym czarem, z którego on niewątpliwie musiał zdawać sobie sprawę.
Świadomie roztaczał go wokół siebie, a jednocześnie jakieś iskierki igrające w
jego spojrzeniu zdawały się mówić niewinnie „Przepraszam, taki już jestem, co
poradzić”. To wszystko sprawiło, że podwoiłam czujność. Ten typ ludzi zazwyczaj
przynosił same kłopoty.
- Jestem Jace Wayland – przedstawił się, wciąż uprzejmie wyciągając dłoń
w moją stronę. Ale ja ani myślałam jej ująć. Jednym skokiem znalazłam się tuż
naprzeciw niego i bez wahania uderzyłam go w twarz.
Chłopak z wyraźnym zaskoczeniem chwycił się za obolały policzek i
spojrzał na mnie na poły z oburzeniem, na poły z niemym pytaniem – „za co?”.
- Nie masz prawa używać tego nazwiska – wysyczałam, pochylając się nad
nim z wściekłością wymalowaną na twarzy.
Najzwyczajniej w świecie się we mnie gotowało. Jak on śmiał? Ze
wszystkich ludzi na świecie właśnie on, który był synem mojego prześladowcy?
Powiedział to z takim spokojem, rzucając te swoje oszałamiające spojrzenia i
uśmiechy… Myślał, że się na to nabiorę? Niedoczekanie!
Gdzieś na marginesie mojej świadomości pojawiło się spostrzeżenie, że
najlepszego pierwszego wrażenia to pewnie nie zrobiłam. Miałam to gdzieś. Nie
przyszłam tu po to, aby zawierać jakieś cholerne przyjaźnie. Zastanowiłam się,
czy po takim wstępie Lightwoodowie najzwyczajniej w świecie nie zechcą mnie
wyrzucić. Nie powinni, mieli przecież obowiązek udzielić gościny w Instytucie
każdemu Nocnemu Łowcy, który o to prosił. A nawet jeśli moje zachowanie jakoś
ich zraziło – trudno, poradzę sobie bez ich łaski. Mogłam przespać się
gdziekolwiek, nawet na dworze, póki w powietrzu wciąż dało się wyczuć ciepłe
wspomnienie lata.
- To nazwisko Jace’a, używał go od urodzenia i nadal będzie, jak długo
przyjdzie mu na to ochota – stanęła w obronie blondyna czarnowłosa piękność.
Isabelle. Ach, jakie to wzruszające, pomyślałam ironicznie.
- Jego nazwisko brzmi Morgenstern – oświadczyłam zimno.
- Można wiedzieć, co ci przeszkadza w poprzedniej wersji? – spytał Jace.
Przestał czarować tembrem głosu, tym razem wyraźnie słyszałam jego irytację.
Temat musiał być dla niego drażliwy.
Rozejrzałam się po kuchni. Starsi Lightwoodowie wyglądali na nieco
zmieszanych, ich córka za to przyjęła postawę bojową. Alec stał spokojnie, choć
wydawał się trochę zagubiony, jakby chciał usłyszeć wyjaśnienia zanim zdecyduje
się na jakikolwiek osąd. Max, odsunięty z centrum wydarzeń, przyglądał mi się z
ciekawością zza pleców ojca. Pewnie dziwił się, że ja, taka dotychczas cicha i
obojętna, nagle zaczynałam urządzać sceny i wrzaski.
Pozostał jeszcze główny zainteresowany. Nawet z zaciętą miną, opuchniętym
policzkiem i nieukrywaną złością swoją postawą zdawał się mówić „jestem tak
boski, że nawet nie muszę się starać”. Ale w tej chwili wszyscy kierowali wzrok
na mnie, niemal czułam na sobie światła jupiterów, choć w rzeczywistości jedyny
blask w kuchni pochodził z halogenowej żarówki nad stołem.
- To moje nazwisko. Jestem
Skyeline Wayland – przedstawiłam się.
Zgodnie z moimi oczekiwaniami te dwa proste zdania wywołały piorunujący
efekt. Nawet opanowany do tej pory Aleksander nie krył zaskoczenia.
- To niemożliwe – powiedział tonem zarezerwowanym dla rzeczy oczywistych
i wiadomych wszystkim na świecie. – Michael Wayland nie miał żadnych krewnych,
a jego jedyny syn zginął… wtedy… po Powstaniu.
Choć zaczął z wielkim przekonaniem, pod koniec wypowiedzi spojrzał
bezradnie na ojca, jakby szukając potwierdzenia dla swoich słów. Ten zaprzeczył
ruchem głowy, ale zanim zdążył się odezwać, to ja skorygowałam Aleca.
- Valentine go zamordował – wycedziłam z naciskiem, nie mogąc powstrzymać
znaczącego zerknięcia na Jace’a. Syna mordercy.
- Okazało się, że Michael miał jeszcze córkę – wyjaśniła Maryse zmęczonym
głosem. – I nie węszcie tu żadnego spisku, tożsamość Skyeline została
potwierdzona przez Clave.
Rodzeństwo spróbowało zaprotestować, usłyszałam pełne niedowierzania
„ale” i „przecież”, lecz wystarczył ruch głowy matki, by zamilkli zrezygnowani.
Nie mieli wyboru, musieli uwierzyć w moją wersję. A zresztą, mogli sobie
wierzyć w co chcieli, co to zmieniało? Chciałam tylko wypytać ich o ostatnie
ruchy Valentine’a. Idris huczał od plotek, ale, jakkolwiek niewiarygodne by się
to wydawało, to właśnie ta grupa nastolatków z Nowego Jorku miała najpewniejsze
informacje na temat Morgensterna.
Jedynie Jace milczał przez cały czas, wpatrując się we mnie z napięciem. Jego
twarz nie wyrażała żadnych emocji, ale musiał być w szoku. Cóż, to nie ja
zrujnowałam fundamenty jego dotychczasowego życia, przecież poznał prawdę o
sobie już wcześniej. Ja mu tylko o tym przypomniałam. Czemu wolał trwać w
złudzeniach? Czemu okłamywał siebie i innych, przedstawiając się moim
nazwiskiem? Na szczęście w rzeczywistości nie miałam z nim nic wspólnego. Nie
chciałam mieć.
Uciekłam przed jego wzrokiem. Obróciłam się w stronę Maryse, która po
chwili niezręcznej ciszy odchrząknęła i zaproponowała, żebym poszła do pokoju i
trochę odpoczęła po długiej podróży. Ciekawe, czy naprawdę się o mnie
troszczyła, czy raczej chciała po prostu porozmawiać na mój temat za moimi
plecami. Kiedy nie ruszyłam się z miejsca, czekając aż ktoś postanowi mnie
zaprowadzić, dodała:
- Wybierz sobie jakiś wolny pokój. Który tylko chcesz.
* *
*
Kochani, są dwie rzeczy, które muszę Wam powiedzieć.
Pierwsza z nich to dziękuję.
Dziękuję bardzo za takie ciepłe przyjęcie i sporo jak na moje oczekiwania
komentarzy pod prologiem. Zdaję sobie sprawę, że z czasem ta liczba może się
nieco zmniejszyć, ale cieszę się, że w ogóle ktokolwiek się tym zainteresował.
Druga to oczywiście przepraszam.
I właściwie potrójnie – za wszystkie moje zwłoki.
W odpisywaniu na część z Waszych komentarzy pod prologiem. Przeczytałam
je, oczywiście, zaraz po dodaniu, ale typowe dla mnie zbieranie się do jednej
czynności przez nie wiadomo ile czasu poskutkowało tym, że odpowiadam tuż przed
dodaniem kolejnego rozdziału. Wybaczcie, mam nadzieję, że nie czujecie się w
ten sposób lekceważeni ani nic z tych rzeczy, bo to absolutnie nie jest moją
intencją.
W pisaniu. Właściwie to taki mały falstart – zaczęłam publikować, a zaraz
potem mnie przyblokowało na to opowiadanie, nie tylko na pracę nad kolejnymi
rozdziałami, ale nawet rzecz zdawałoby się znacznie szybszą, czyli sprawdzanie
przygotowanego już wcześniej tekstu. Ale nie zamierzam tak łatwo się poddawać –
mam nadzieję, że to wszystko sprawa przejściowa i nie porzucę tego opowiadania
tak karygodnie szybko. Tak czy inaczej prolog był w marcu, ten rozdział wyrabia
normę na kwiecień… więc jeszcze nie jest tak źle xd
I w końcu w czytaniu Waszych opowiadań, tutaj też sobie u niektórych
zaległości narobiłam, ale nie zapominam o Was – nadrobię to, obiecuję. W końcu
nie mogłabym sobie przepuścić poznania dalszego ciągu takich cudownych
historii, prawda? ;D
Dla Daf. Za kopa, kiedy ciągle
myślałam „zajmę się tym jutro, mam jeszcze czas” . I za nowe początki. W
pisaniu i w życiu ;*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz