Samotnie
ruszyłam długim korytarzem wyłożonym stylową tapetą, na której czas wyraźnie
odcisnął swoje piętno. Miękki, bordowy dywan tłumił odgłos kroków, po chwili
oddaliłam się też od kuchni na tyle, by przestać słyszeć rozmowę Lightwoodów. Atmosferę
spokoju potęgowało wątłe oświetlenie szklanych kinkietów w kształcie róż,
zachowujące hol w kojącym półmroku.
Szłam
i szłam, niemal zapominając, że miałam znaleźć pokój dla siebie. Wzburzenie,
spowodowane bezczelnością młodego Morgensterna, powoli mnie opuszczało. Poczułam
się jak na relaksującym spacerze. Przestałam zauważać ciężar bagaży,
przemieszczałam się niezbyt szybkim krokiem, pogrążona we własnych myślach.
Nawet nie zauważyłam, kiedy minęłam ciągnące się po obu stronach rzędy
jednakowych drzwi i wylądowałam na najdalszym krańcu Instytutu. Przede mną
pięły się w górę metalowe schody. Nabrałam wielkiej ochoty, by przekonać się,
dokąd prowadzą. Obejrzałam się za siebie. Ciemny korytarz pozostawał pusty. Ostrożnie
odłożyłam bagaże na posadzkę i zrobiłam pierwszy krok. Skarciłam się w myślach
za tę niepewność. Przecież nie musiałam się obawiać. Instytut był miejscem
przeznaczonym dla każdego potrzebującego schronienia Nocnego Łowcy – i jako
taki miałam prawo poznać wszystkie jego zakątki. Już bez wahania pokonałam
wszystkie stopnie, by znaleźć się w przeszklonym pomieszczeniu pełnym roślin.
Uśmiechnęłam się do siebie. Chociaż Nowy Jork w żaden sposób nie mógł równać
się z Idrisem, tutejszy Instytut miło mnie zaskoczył, mimo że poznałam dopiero
jego niewielką część.
Odetchnęłam
głęboko, wpuszczając do płuc gęste, wilgotne powietrze oranżerii. Na nos spadła
mi kropla wody z sufitu. Wszystkie szklane ściany pokrywała skraplająca się
para, przez którą można było dostrzec tylko niewyraźne plamy kolorów
otaczającego świata. Przeszłam się kamienną ścieżką, nurkując między
zwisającymi gałęziami drzew i bujnymi krzewami. Wszechobecna zieleń z każdej
strony upstrzona była barwnymi kwiatami i drobnymi jagodami owoców. Widziałam
czerwień, żółć, pomarańcz, biel, błękit… wszystkie kolory tęczy. To miejsce
również tchnęło zbawiennym spokojem, podkreślonym przez ciche, miarowe
szemranie. Szybko dostrzegłam jego źródło. Okazała się nim niewielka sadzawka,
do której z pluskiem spływała niewielka kaskada. Zanurzyłam w niej czubek palców
– woda była chłodna, orzeźwiająca.
Najchętniej
spędziłabym w oranżerii całe popołudnie, ale miałam na ten dzień już inne
plany. Zamierzałam z grubsza poznać cały Instytut… a może także przejść się po
mieście? Musiałam nabrać orientacji w okolicy, która na najbliższych kilka dni,
a może nawet tygodni, stanie się moim domem. Rozmowy z Aleksandrem, Isabelle i,
co najgorsze, Jace’em, postanowiłam zacząć od jutra. Chciałam dać im trochę
czasu na ochłonięcie… i sobie również. Żadne z nich nie wzbudziło we mnie
szczególnej sympatii, wątpiłam też, że oni mnie polubili, ale nie mogli odmówić
mi pomocy. Nie, jeśli byli lojalnymi Łowcami i pragnęli powrotu ładu i spokoju
do naszego świata.
Rzuciłam
oranżerii pożegnalne spojrzenie. Ponownie pokonałam schody, tym razem w
przeciwnym kierunku, i powróciłam do korytarza. Cofnęłam się spory kawałek –
nie chciałam mieszkać tak daleko od wyjścia – i wybrałam pierwsze z brzegu
drzwi.
Pokój
nie był tak zachwycający jak reszta Instytutu, utrzymany w stonowanej bieli i
ascetycznie urządzony. Stało tu jedynie proste łóżko, szafka nocna i spora szafa
na odzież. Gołych ścian nie zdobiły żadne obrazy, jedynie pod wysokim sufitem
dostrzegłam płaskorzeźby: anioła o szeroko rozpostartych skrzydłach, długi
miecz po jego prawej stronie, a po lewej rozkwitniętą różę. Odłożyłam bagaże i
odsunęłam zasłonę, wpuszczając do wnętrza trochę światła dziennego. Widok z
okna nie był szczególnie oszałamiający – ot, sylwetki wieżowców, fragment ulicy
i niewielki skrawek zasnutego chmurami nieba.
Szafa
zajmowała niemal całą krótszą ścianę. Zaczęłam układać w niej swój skromny
dobytek, na który składało się trochę ubrań, jakieś książki… W przepastnym
wnętrzu wyglądało to bardzo ubogo. Dołożyłam część mojego obfitego arsenału
broni, wśród której poczesne miejsce zajmowały wszelkiego rodzaju noże i
sztylety. Takim orężem walczyło mi się najlepiej. Kilka sztuk ulokowałam też w
stojącej obok szafce nocnej, resztę zostawiłam w torbie. Chciałam mieć
możliwość sięgnięcia po nią w każdej chwili, obojętne, w którym kącie pokoju
bym się znajdowała.
Na
przeciwległej ścianie ulokowane były drzwi, za którymi, jak się okazało,
znajdowała się moja własna, mała łazienka. Ucieszyłam się. Widać, że architekt
Instytutu zadbał o prywatność i komfort gości. Na półeczce nad umywalką
zostawiłam swoją kosmetyczkę, położyłam tam też krótki nóż i elastyczny bicz. Może
naprawdę wpadałam w paranoję, ale uważałam, że ostrożności nigdy nie za wiele. Sprawdziłam,
jak działa prysznic – woda płynęła silnym, równym strumieniem, więc odetchnęłam
z satysfakcją. Lustro bez taryfy ulgowej ujawniało zmęczenie na mojej twarzy. Zabrałam
z walizki jeszcze ręcznik, wybrałam ciuchy na zmianę i odświeżyłam się w
przyjemnie letniej wodzie.
Po
zakończonym prysznicu przycupnęłam na łóżku usytuowanym przy samym oknie,
zauważając mimochodem, że przed snem będę mogła obserwować gwiazdy – o ile w
końcu się rozpogodzi. Dałam sobie kwadrans na odpoczynek po trudach podróży,
najdłuższej w moim dotychczasowym życiu. Właściwie wcześniej, z wyjątkiem
najmłodszych lat spędzonych za granicą, prawie w ogóle nie ruszałam się z
Idrisu. Nie miałam takiej potrzeby.
Ułożyłam
się wygodniej, pozwoliłam powiekom opaść… tylko na chwilkę… W ten sposób
niepostrzeżenie zapadłam w ciężką drzemkę, w której prześladowały mnie ledwie
uchwytne, męczące widziadła. Jednak kiedy otworzyłam oczy – znacznie później,
niż zamierzałam zakończyć chwilę relaksu – na dworze wciąż było jasno, chmury
się przerzedziły i słońce zalało blaskiem ulice Manhattanu. Nabrałam nowej
energii. Przyczesałam palcami rozwichrzone w trakcie snu włosy, zatknęłam
sztylet za pasek spodni, okryłam ramiona lekkim swetrem i ruszyłam na
zwiedzanie Instytutu.
Oprócz
licznych pomieszczeń mieszkalnych, znalazłam tu także pokój muzyczny i bibliotekę.
Ten pierwszy nie przykuł mojej uwagi na zbyt długo. Nigdy nie grałam na żadnym
instrumencie. Przez całe życie skupiałam się głównie na pogłębianiu swojej
sprawności, umiejętności walki i wiedzy potrzebnej, by zostać jak najlepszym
Łowcą.
Uchyliłam
klapę fortepianu. Nie pasował tu, nie do tego życia pełnego zgrzytu broni i tłumionych
jęków bólu. Klawisze nie były zakurzone, prawdopodobnie ktoś dbał o systematyczne
porządki w całym Instytucie… a może regularnie grywał, nie pozwalając zdawałoby
się zbędnemu w tym miejscu pokojowi odejść w zapomnienie. Przesunęłam palcami
po kilku – wydały głęboki, niski dźwięk. Obejrzałam się w popłochu. Nie
chciałam nikogo tutaj przyciągnąć, wolałam odbywać swój spacer w samotności.
Opuściłam
pokój i znów znalazłam się w labiryncie korytarzy. Nie tworzyły one szczególnie
skomplikowanej plątaniny, ale szereg identycznych drzwi po obu stronach wcale
nie ułatwiał orientacji. Wreszcie trafiłam na wyróżniające się kształtem
wejście, które zaprowadziło mnie do okrągłej wieży, na tyle wysokiej, że jej
szczyt niknął w ciemności. Od pierwszego spojrzenia zidentyfikowałam pomieszczenie
jako bibliotekę – wypełniające ją półki z książkami nie pozostawiały
najmniejszych wątpliwości. Opasłe tomy oprawione w skórę, delikatne złocenia,
ciemne drewno podłogi zdobionej kunsztownymi inkrustacjami i biurka podpartego
wymownymi rzeźbami nieszczęśliwych aniołów… to wszystko sprawiało wrażenie
przepychu i wielowiekowej tradycji, co o wiele lepiej wpasowywało się w
mentalność Nocnych Łowców niż, moim zdaniem całkowicie pozbawiony charakteru,
pokoik muzyczny. Już miałam podejść do pierwszej z brzegu półki, by zorientować
się, jakie księgi zostały tu zgromadzone, gdy w pluszowym fotelu usytuowanym
przy wygaszonym kominku dostrzegłam zarys czyjejś głowy. Postać była odwrócona
tyłem do drzwi, więc jeszcze mnie nie zauważyła. Zdawała się pogrążona w
myślach, co wyjaśniało dlaczego nie zwróciła uwagi na moje ciche kroki.
Powoli
wycofałam się z biblioteki. Nie miałam ochoty na zaciekawione spojrzenia i
propozycje oprowadzenia po Instytucie. Niestety moje prośby nie zostały
wysłuchane, bowiem już za kolejnym zakrętem moim oczom ukazała się czarnowłosa
dziewczyna, energicznie zmierzająca w moim kierunku. Przez chwilę łudziłam się,
że nie zdążyła mnie dostrzec i zdołam się wycofać, ale oczywiście się myliłam. Isabelle
podeszła do mnie z niepewnym uśmiechem. Co to, postanowiła mi dać drugą
szansę?, zdziwiłam się w myślach. Nie potrzebowałam jej sympatii, wystarczy mi
tylko jedna, bardzo szczegółowa rozmowa. Zdałam sobie jednak sprawę, że nierozsądnie
było pogłębiać ich niechęć wobec mojej osoby przed jej przeprowadzeniem.
Powstrzymałam się od cichego westchnienia i zachowałam obojętny wyraz twarzy.
Widząc to, Isabelle również nieco spoważniała.
-
Nie wiem kim jesteś ani po co tu przyjechałaś – zaczęła oficjalnym tonem. – Chciałam
tylko prosić, żebyś spróbowała zrozumieć Jace’a. Pewnie dziwnie ci słyszeć, że
ktoś obcy posługuje się twoim nazwiskiem, ale pozwól mu na to. To jedyne, jakie
zna… z jakim się identyfikuje.
-
Identyfikuje się z kłamstwem? Iluzją? Wmawia sobie, że jest kimś innym, bo tak
trudno przychodzi mu pogodzenie się z rzeczywistością? – spytałam, unosząc brwi
sceptycznie.
Isabelle
przygryzła wargę. Wyglądała, jakby próbowała nie stracić cierpliwości już po
kilku zdaniach.
-
Był okłamywany przez całe życie – rzekła cicho. – To, że zmieniło się te kilka
literek za jego imieniem, nie czyni z niego innego człowieka. A ty… wymawiasz
jego nazwisko jak obelgę.
-
A jak inaczej może brzmieć cokolwiek, co łączy się z Valentinem? – powiedziałam
z zacięciem. Sama myśl o tym zbrodniarzu powodowała, że skakało mi ciśnienie.
-
Jace nie ma z nim nic wspólnego! Nie możesz ich wrzucać do jednego worka. Nie
możesz go oceniać przez pryzmat tego, co zrobił jego ojciec.
Zapał
dziewczyny był godny podziwu. Naprawdę wierzyła w to, co mówiła. Pokręciłam
głową.
-
Decyzję, co mogę robić i myśleć, a czego nie, lepiej pozostaw mi, jeśli można
prosić.
Isabelle
chyba w końcu naprawdę się zirytowała. Na jej policzki wstąpił delikatny
rumieniec gniewu, oczy błyszczały. Teraz bardziej przypominała dziecko… którym
właściwie wciąż była, choć kryła to za warstwą makijażu i maską pewności
siebie. Bezradne, rozzłoszczone dziecko.
-
Nie masz pojęcia, jak wyglądało jego życie. Oceniasz po pozorach. Nie próbujesz
włożyć nawet odrobiny wysiłku, żeby nas poznać, bez wahania szufladkujesz… Dla
ciebie świat jest tylko czarny i biały, ci źli i ci dobrzy? Gratuluję szerokich
horyzontów. – Na koniec wypowiedzi machnęła ręką w bliżej nieokreślonym geście.
Zauważyłam, że zaciskała pięści.
Trochę
bawiła mnie ta jej złość, to, jak bardzo starała się przekonać mnie do swoich
racji, choć to nie miało najmniejszego znaczenia.
-
Odpuść sobie – powiedziałam spokojnie. – Nie przyjechałam tu na długo, mam
tylko zadanie do wykonania. Zaraz odjadę i będziesz mogła o mnie zapomnieć.
Szkoda twojej energii na spory o światopogląd.
Moje
opanowanie chyba podziałało na nią jak kubeł zimnej wody, bo odezwała się już
normalnym głosem.
-
Świetnie, skoro tak szybko mamy się pożegnać się i zapomnieć, ty możesz sobie
darować wykłócanie się o nazwisko Jace’a. Zachowaj lepiej swoją energię na tę
wielką misję. – Sprytnie obróciła przeciwko mnie mój poprzedni argument. Z jej
tonu z łatwością wyczytałam lekceważenie. Teraz to ona chciała wyprowadzić mnie
z równowagi? Nie miałam pojęcia, czy to celowe zagranie, czy zrobiła to
zupełnie nieświadomie, ale nie zamierzałam się dać sprowokować. Jednak kiedy
zaczęłam mówić, z niezadowoleniem zauważyłam, że trochę mojej kamiennej
obojętności zdołało się ulotnić.
-
Ja nie zapomnę. Niech robi ze swoimi
danymi osobowymi co mu się podoba, byleby nie używał mojego nazwiska.
-
Uparta jesteś – westchnęła Isabelle. – Wiesz, my wcale nie musimy być wrogami…
ale z takim nastawieniem nic więcej tu nie wskórasz.
Prychnęłam,
rozbawiona. Czy ona się spodziewała, że moje największe marzenie to zawieranie
z nimi przyjaźni na całe życie? Miałam ważniejsze sprawy na głowie.
-
Jedyne, czego potrzebuję, to kilka informacji. Powiecie mi, co chcę wiedzieć, i
będziecie wolni. Możemy to załatwić choćby jutro.
-
Skąd pewność, że zechcemy z tobą współpracować? Nie mamy żadnego powodu, żeby
ci pomagać.
-
Jak wspomniałam, im szybciej to załatwimy, tym szybciej się mnie pozbędziecie. A
przede wszystkim – wysunęłam swój podstawowy argument – macie obowiązek działać
w zgodzie z interesami Clave, czyli zrobić wszystko, co konieczne do pojmania
Valentine’a. To właśnie o nim chcę rozmawiać.
Tym
razem to Isabelle zrobiło się wesoło. Jej śmiech jednak wcale nie rozładował
napiętej atmosfery. Zaraz zresztą spoważniała.
-
Mamy uwierzyć, że ty, zdaje się, że jeszcze niepełnoletnia, zostałaś
oddelegowana z Alicante, żeby w pojedynkę schwytać Valentine’a? Naprawdę,
mogłaś się postarać o lepszą historyjkę.
Przewróciłam
oczami. Ta dyskusja już mnie męczyła, ponadto wysoki głos Isabelle świdrował mi
czaszkę. Jak się okazało, krótka drzemka nie pozwoliła mi zregenerować
wszystkich sił i wyraźnie czułam zaczątki pulsującego bólu, lada chwila
gotowego wybuchnąć w mojej głowie pełną mocą.
-
Porozmawiamy o tym jutro, dobra? Powiedz bratu i temu swojemu Jace’owi, którego
tak zaciekle bronisz… niech będzie w południe. W bibliotece. Albo w kuchni.
Zresztą, gdzie tam sobie chcecie.
-
Najlepszy będzie duży pokój – zauważyła Isabelle. – Pokazać ci? – Wysiliła się
na uprzejmość.
-
Nie trzeba, jakoś trafię – mruknęłam na odczepnego, gotowa wreszcie odejść, ale
ona miała jeszcze coś do powiedzenia.
-
Ach, i to nie jest żaden mój Jace, ja po prostu…
Machnęłam
ręką, bezgłośnie poruszyłam wargami w rytm słowa „nieważne” i zostawiłam ją z,
jak udało mi się jeszcze zauważyć, dość bezradną miną. Na własny użytek
wzruszyłam ramionami i powróciłam do swojej małej wycieczki. Korytarz ponownie
zaprowadził mnie do kuchni, droga w przeciwnym kierunku zakończyła się w
pokoju, który metalowa tabliczka na drzwiach opisywała jako izbę chorych, a
potwierdzał to szereg metalowych łóżek przykrytych prostą, białą pościelą.
Aktualnie sala ziała pustką. Potem poznałam jeszcze obszerne pomieszczenie z
wygodnymi fotelami, kominkiem, sporym stołem i kilkoma porcelanowymi figurkami.
Uznałam je za salon, gdzie miałam jutro przeprowadzić rozmowę z młodymi
Lightwoodami i Morgensternem. W ciągu całego dnia nie spotkałam w Instytucie
nikogo oprócz nich, co oczywiście nie dawało mi całkowitej pewności, ale
pozwalało przypuszczać, że jak na razie jestem tu jedynym gościem.
Najwięcej
czasu spędziłam w magazynie broni. Zgromadzone tu wszelkiego rodzaju narzędzia
do walki z demonami i, w razie konieczności, Podziemnymi wzbudziły mój szczery
zachwyt. Znalazło się tu kilka takich, których nigdy nie miałam w rękach i
nabrałam ogromnej ochoty, by kiedyś je wypróbować… ale przecież nie zamierzałam
zostać tu długo. Skorzystałam więc z okazji, by je przynajmniej dokładnie
obejrzeć. Dotykałam kolejnych rękojeści, przymierzałam je do swoich dłoni,
brałam próbny zamach… Poczułam się niemal jak na ćwiczeniach w Alicante.
Wreszcie
z ciężkim sercem opuściłam magazyn. Powstrzymałam się od przywłaszczenia sobie
czegokolwiek, na razie miałam pod dostatkiem własnego oręża. Szybko okazało
się, że nieopodal znajdował się obszerny pokój o ścianach zasłoniętych
lustrami. Za jedyny wystrój służyły tu zwieszające się z sufity liny i kilka
podestów, a podłogę zaścielały miękkie materace. To z pewnością było miejsce
przeznaczone do ćwiczeń.
Na
końcu skierowałam swoje kroki do wyjścia z Instytutu. Minęłam kocura
wypoczywającego na jednym z korytarzy. Zwierzę całkowicie mnie zignorowało, ja
też nie poświęciłam mu najmniejszej uwagi. Zjechałam skrzypiącą windą na dół
katedry i uchyliłam drzwi. Tam przez chwilę się zawahałam. Długie chwile
spędzone w sali z bronią sprawiły, że nad Nowym Jorkiem zapadał już zmrok.
Owszem, mogłam pokusić się o wycieczkę nocną porą, na pewno jakoś bym sobie
poradziła… ale ogarniające całe ciało zmęczenie powstrzymało mnie przed tą
decyzją. Nie chciałam znaleźć się sama, w ciemności, w mieście, którego nie
znałam nawet z mapy… w mieście, które należało do świata tak innego niż mój dotychczasowy.
Ta odmienność uderzała we mnie z każdej strony – czułam ją w przesyconym
zapachem spalin wieczornym powietrzu, słyszałam w gwarze ulic i trąbieniu
samochodów. Nowoczesne, lśniące odbijającymi się od szyb ostatnimi promieniami
słońca wieżowce niemalże przyprawiały mnie o klaustrofobię po wieloletnim
oglądaniu kameralnych uliczek wypełnionego niską zabudową Alicante. I
technologia – komputery, telefony komórkowe, telewizory, odtwarzacze muzyczne,
automaty z napojami, dziesiątki urządzeń działające po przyciśnięciu właściwego
guzika. Słyszałam coś o tym wszystkim, ale nigdy nie miałam z tym styczności.
To, czym żył świat Przyziemnych, nie miało wstępu do miasta chronionego magią…
miasta, w którym żyli nieuleczalni tradycjonaliści.
Jak
się tu czułam? Inaczej. Trudno mi
było przyjąć do świadomości taki ogrom nowych bodźców już pierwszego dnia.
Miałam wrażenie jakbym trafiła do snu, poznała coś, czego nigdy sobie nawet nie
wyobrażałam. Nie wiedziałam, jak można było żyć w takim miejscu. Panujący tu tłok
i ogarniający wszystkich mieszkańców pośpiech, nieustanna pogoń za nie wiadomo
czym… samo obserwowanie tego wyścigu mnie męczyło. Pocieszałam się, że zostanę
tu zapewne jedynie kilka dni, a potem wrócę do kojącego spokoju życia, które
znałam. Ten wyjazd mogłam potraktować jako zwykłą przygodę. Nawet dobrze byłoby
wykorzystać okazję, aby zwiedzić miasto, poznać część świata, do której
najprawdopodobniej już nigdy nie wrócę… bo po co?
Potrząsnęłam
głową. Nie mogłam dać się rozproszyć. Mój jedyny cel stanowiło odnalezienie
Valentine’a. To nie spacery po Nowym Jorku były dla mnie życiową szansą, tylko
konfrontacja z człowiekiem, który odpowiadał za zniszczenie wszystkiego, co
mogłam kochać. Krew zapłonęła w moich żyłach nowym ogniem, wywołując chęć do
natychmiastowego działania.
-
Jutro – obiecałam sobie. – Już jutro zacznę cię szukać, Morgenstern…
Słońce
zdążyło się całkowicie skryć za horyzontem, wpuszczając na ciemnogranatowe
niebo swojego wieczornego następcę. Tu noc miała zupełnie inne oblicze niż w
Idrisie. Światła zalewające blaskiem każdą ulicę i każdy budynek rozjaśniały
też nieboskłon, przez co tak trudno było dostrzec jakąkolwiek gwiazdę. Księżyc
wydawał się znacznie mniejszy, odległy i blady.
A
mimo wszystko są ludzie, którzy to miejsce kochają najbardziej na świecie,
pomyślałam, kiedy podmuch jeszcze ciepłego wiatru łagodnie zawiał mi w twarz,
wichrząc włosy i rozwiewając poły sweterka. Rozłożyłam ramiona i przymknęłam
oczy, czując się jak ptak szybujący w przestworzach. W takich chwilach budziła się
we mnie dusza romantyczki, coś, czego istnieniu zazwyczaj zaprzeczałam nawet
przed samą sobą. Maska twardej i zdecydowanej Nocnej Łowczyni na krótko
uleciała gdzieś z wiatrem. Ta chwila należała do mnie i tylko do mnie. Moment
słabości i wytchnienia, o którym miałam natychmiast zapomnieć… ale póki trwał,
mogłam się nim cieszyć do granic możliwości.
W
końcu zmęczenie spowodowane podróżą, zmianą czasu i wieloma nowymi wrażeniami
wzięło nade mną górę. Wślizgnęłam się do starej katedry, jedynej oazy spokoju w
tym obcym świecie, i zaczęłam rozglądać się za swoim pokojem. Miałam nadzieję,
że podczas spaceru po Instytucie zdołam zapamiętać układ pomieszczeń, wręcz
stworzyć sobie w umyśle jego przejrzystą mapkę, ale się przeliczyłam. Może
jedno popołudnie to za mało, aby naprawdę poznać to miejsce, a może to natłok
myśli i ból głowy ograniczył moje zdolności zapamiętywania. Dość stwierdzić, że
teraz bezradnie błąkałam się po korytarzach, a przed oczami wirowały mi obrazy
kolejnych odwiedzonych dziś pokoi, ale brakowało między nimi jakichkolwiek
połączeń. Nie miałam pojęcia, jak wśród szeregu jednakowych drzwi odnajdę te,
które wybrałam na chybił trafił kilka godzin temu na swoje miejsce
zamieszkania. Powieki mi ciążyły, głowa pulsowała bólem… Powinnam zaglądać do
każdego z nich, poszukując swoich rzeczy? To brzmiało absurdalnie, a nogi już
się pode mną uginały. W końcu zdecydowałam się przespać w pierwszym z brzegu
pokoju, w końcu i tak wszystkie były puste. Nie rozejrzałam się nawet po
pomieszczeniu, do którego trafiłam, tylko półprzytomnie zwaliłam się na łóżko,
osuwając wszelkie myśli o Valentinie i moich bagażach na dzień jutrzejszy. Nie
minęła nawet minuta, a już spałam.
*
*
*
Wreszcie
mnie oświeciło i doszłam do wniosku, że przydałaby mi się dobra beta. Pytanie,
jak taką znaleźć… Ktoś ma do tego predyspozycje, ochotę i trochę wolnego czasu?
A może znacie kogoś, kogo możecie polecić?
Udanych
wakacji, moi drodzy. Bawcie się dobrze, wypocznijcie i niech wena Was nie
opuszcza ;*
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz