Ogłoszenia drobne

Nie ma co udawać, wygląda na to, że blog samoistnie wpadł w stan zawieszenia. Jeszcze nie postawiłam na nim krzyżyka. Jeszcze liczę, że pewnego dnia, jak wena i czas dopisze, wrócę do mojej Sky. Ale na razie... przerwa trwa, co zrobić.

czwartek, 7 lipca 2011

Rozdział drugi


Samotnie ruszyłam długim korytarzem wyłożonym stylową tapetą, na której czas wyraźnie odcisnął swoje piętno. Miękki, bordowy dywan tłumił odgłos kroków, po chwili oddaliłam się też od kuchni na tyle, by przestać słyszeć rozmowę Lightwoodów. Atmosferę spokoju potęgowało wątłe oświetlenie szklanych kinkietów w kształcie róż, zachowujące hol w kojącym półmroku.
Szłam i szłam, niemal zapominając, że miałam znaleźć pokój dla siebie. Wzburzenie, spowodowane bezczelnością młodego Morgensterna, powoli mnie opuszczało. Poczułam się jak na relaksującym spacerze. Przestałam zauważać ciężar bagaży, przemieszczałam się niezbyt szybkim krokiem, pogrążona we własnych myślach. Nawet nie zauważyłam, kiedy minęłam ciągnące się po obu stronach rzędy jednakowych drzwi i wylądowałam na najdalszym krańcu Instytutu. Przede mną pięły się w górę metalowe schody. Nabrałam wielkiej ochoty, by przekonać się, dokąd prowadzą. Obejrzałam się za siebie. Ciemny korytarz pozostawał pusty. Ostrożnie odłożyłam bagaże na posadzkę i zrobiłam pierwszy krok. Skarciłam się w myślach za tę niepewność. Przecież nie musiałam się obawiać. Instytut był miejscem przeznaczonym dla każdego potrzebującego schronienia Nocnego Łowcy – i jako taki miałam prawo poznać wszystkie jego zakątki. Już bez wahania pokonałam wszystkie stopnie, by znaleźć się w przeszklonym pomieszczeniu pełnym roślin. Uśmiechnęłam się do siebie. Chociaż Nowy Jork w żaden sposób nie mógł równać się z Idrisem, tutejszy Instytut miło mnie zaskoczył, mimo że poznałam dopiero jego niewielką część.
Odetchnęłam głęboko, wpuszczając do płuc gęste, wilgotne powietrze oranżerii. Na nos spadła mi kropla wody z sufitu. Wszystkie szklane ściany pokrywała skraplająca się para, przez którą można było dostrzec tylko niewyraźne plamy kolorów otaczającego świata. Przeszłam się kamienną ścieżką, nurkując między zwisającymi gałęziami drzew i bujnymi krzewami. Wszechobecna zieleń z każdej strony upstrzona była barwnymi kwiatami i drobnymi jagodami owoców. Widziałam czerwień, żółć, pomarańcz, biel, błękit… wszystkie kolory tęczy. To miejsce również tchnęło zbawiennym spokojem, podkreślonym przez ciche, miarowe szemranie. Szybko dostrzegłam jego źródło. Okazała się nim niewielka sadzawka, do której z pluskiem spływała niewielka kaskada. Zanurzyłam w niej czubek palców – woda była chłodna, orzeźwiająca.
Najchętniej spędziłabym w oranżerii całe popołudnie, ale miałam na ten dzień już inne plany. Zamierzałam z grubsza poznać cały Instytut… a może także przejść się po mieście? Musiałam nabrać orientacji w okolicy, która na najbliższych kilka dni, a może nawet tygodni, stanie się moim domem. Rozmowy z Aleksandrem, Isabelle i, co najgorsze, Jace’em, postanowiłam zacząć od jutra. Chciałam dać im trochę czasu na ochłonięcie… i sobie również. Żadne z nich nie wzbudziło we mnie szczególnej sympatii, wątpiłam też, że oni mnie polubili, ale nie mogli odmówić mi pomocy. Nie, jeśli byli lojalnymi Łowcami i pragnęli powrotu ładu i spokoju do naszego świata.
Rzuciłam oranżerii pożegnalne spojrzenie. Ponownie pokonałam schody, tym razem w przeciwnym kierunku, i powróciłam do korytarza. Cofnęłam się spory kawałek – nie chciałam mieszkać tak daleko od wyjścia – i wybrałam pierwsze z brzegu drzwi.
Pokój nie był tak zachwycający jak reszta Instytutu, utrzymany w stonowanej bieli i ascetycznie urządzony. Stało tu jedynie proste łóżko, szafka nocna i spora szafa na odzież. Gołych ścian nie zdobiły żadne obrazy, jedynie pod wysokim sufitem dostrzegłam płaskorzeźby: anioła o szeroko rozpostartych skrzydłach, długi miecz po jego prawej stronie, a po lewej rozkwitniętą różę. Odłożyłam bagaże i odsunęłam zasłonę, wpuszczając do wnętrza trochę światła dziennego. Widok z okna nie był szczególnie oszałamiający – ot, sylwetki wieżowców, fragment ulicy i niewielki skrawek zasnutego chmurami nieba.
Szafa zajmowała niemal całą krótszą ścianę. Zaczęłam układać w niej swój skromny dobytek, na który składało się trochę ubrań, jakieś książki… W przepastnym wnętrzu wyglądało to bardzo ubogo. Dołożyłam część mojego obfitego arsenału broni, wśród której poczesne miejsce zajmowały wszelkiego rodzaju noże i sztylety. Takim orężem walczyło mi się najlepiej. Kilka sztuk ulokowałam też w stojącej obok szafce nocnej, resztę zostawiłam w torbie. Chciałam mieć możliwość sięgnięcia po nią w każdej chwili, obojętne, w którym kącie pokoju bym się znajdowała.
Na przeciwległej ścianie ulokowane były drzwi, za którymi, jak się okazało, znajdowała się moja własna, mała łazienka. Ucieszyłam się. Widać, że architekt Instytutu zadbał o prywatność i komfort gości. Na półeczce nad umywalką zostawiłam swoją kosmetyczkę, położyłam tam też krótki nóż i elastyczny bicz. Może naprawdę wpadałam w paranoję, ale uważałam, że ostrożności nigdy nie za wiele. Sprawdziłam, jak działa prysznic – woda płynęła silnym, równym strumieniem, więc odetchnęłam z satysfakcją. Lustro bez taryfy ulgowej ujawniało zmęczenie na mojej twarzy. Zabrałam z walizki jeszcze ręcznik, wybrałam ciuchy na zmianę i odświeżyłam się w przyjemnie letniej wodzie.
Po zakończonym prysznicu przycupnęłam na łóżku usytuowanym przy samym oknie, zauważając mimochodem, że przed snem będę mogła obserwować gwiazdy – o ile w końcu się rozpogodzi. Dałam sobie kwadrans na odpoczynek po trudach podróży, najdłuższej w moim dotychczasowym życiu. Właściwie wcześniej, z wyjątkiem najmłodszych lat spędzonych za granicą, prawie w ogóle nie ruszałam się z Idrisu. Nie miałam takiej potrzeby.
Ułożyłam się wygodniej, pozwoliłam powiekom opaść… tylko na chwilkę… W ten sposób niepostrzeżenie zapadłam w ciężką drzemkę, w której prześladowały mnie ledwie uchwytne, męczące widziadła. Jednak kiedy otworzyłam oczy – znacznie później, niż zamierzałam zakończyć chwilę relaksu – na dworze wciąż było jasno, chmury się przerzedziły i słońce zalało blaskiem ulice Manhattanu. Nabrałam nowej energii. Przyczesałam palcami rozwichrzone w trakcie snu włosy, zatknęłam sztylet za pasek spodni, okryłam ramiona lekkim swetrem i ruszyłam na zwiedzanie Instytutu.
Oprócz licznych pomieszczeń mieszkalnych, znalazłam tu także pokój muzyczny i bibliotekę. Ten pierwszy nie przykuł mojej uwagi na zbyt długo. Nigdy nie grałam na żadnym instrumencie. Przez całe życie skupiałam się głównie na pogłębianiu swojej sprawności, umiejętności walki i wiedzy potrzebnej, by zostać jak najlepszym Łowcą.
Uchyliłam klapę fortepianu. Nie pasował tu, nie do tego życia pełnego zgrzytu broni i tłumionych jęków bólu. Klawisze nie były zakurzone, prawdopodobnie ktoś dbał o systematyczne porządki w całym Instytucie… a może regularnie grywał, nie pozwalając zdawałoby się zbędnemu w tym miejscu pokojowi odejść w zapomnienie. Przesunęłam palcami po kilku – wydały głęboki, niski dźwięk. Obejrzałam się w popłochu. Nie chciałam nikogo tutaj przyciągnąć, wolałam odbywać swój spacer w samotności.
Opuściłam pokój i znów znalazłam się w labiryncie korytarzy. Nie tworzyły one szczególnie skomplikowanej plątaniny, ale szereg identycznych drzwi po obu stronach wcale nie ułatwiał orientacji. Wreszcie trafiłam na wyróżniające się kształtem wejście, które zaprowadziło mnie do okrągłej wieży, na tyle wysokiej, że jej szczyt niknął w ciemności. Od pierwszego spojrzenia zidentyfikowałam pomieszczenie jako bibliotekę – wypełniające ją półki z książkami nie pozostawiały najmniejszych wątpliwości. Opasłe tomy oprawione w skórę, delikatne złocenia, ciemne drewno podłogi zdobionej kunsztownymi inkrustacjami i biurka podpartego wymownymi rzeźbami nieszczęśliwych aniołów… to wszystko sprawiało wrażenie przepychu i wielowiekowej tradycji, co o wiele lepiej wpasowywało się w mentalność Nocnych Łowców niż, moim zdaniem całkowicie pozbawiony charakteru, pokoik muzyczny. Już miałam podejść do pierwszej z brzegu półki, by zorientować się, jakie księgi zostały tu zgromadzone, gdy w pluszowym fotelu usytuowanym przy wygaszonym kominku dostrzegłam zarys czyjejś głowy. Postać była odwrócona tyłem do drzwi, więc jeszcze mnie nie zauważyła. Zdawała się pogrążona w myślach, co wyjaśniało dlaczego nie zwróciła uwagi na moje ciche kroki.
Powoli wycofałam się z biblioteki. Nie miałam ochoty na zaciekawione spojrzenia i propozycje oprowadzenia po Instytucie. Niestety moje prośby nie zostały wysłuchane, bowiem już za kolejnym zakrętem moim oczom ukazała się czarnowłosa dziewczyna, energicznie zmierzająca w moim kierunku. Przez chwilę łudziłam się, że nie zdążyła mnie dostrzec i zdołam się wycofać, ale oczywiście się myliłam. Isabelle podeszła do mnie z niepewnym uśmiechem. Co to, postanowiła mi dać drugą szansę?, zdziwiłam się w myślach. Nie potrzebowałam jej sympatii, wystarczy mi tylko jedna, bardzo szczegółowa rozmowa. Zdałam sobie jednak sprawę, że nierozsądnie było pogłębiać ich niechęć wobec mojej osoby przed jej przeprowadzeniem. Powstrzymałam się od cichego westchnienia i zachowałam obojętny wyraz twarzy. Widząc to, Isabelle również nieco spoważniała.
- Nie wiem kim jesteś ani po co tu przyjechałaś – zaczęła oficjalnym tonem. – Chciałam tylko prosić, żebyś spróbowała zrozumieć Jace’a. Pewnie dziwnie ci słyszeć, że ktoś obcy posługuje się twoim nazwiskiem, ale pozwól mu na to. To jedyne, jakie zna… z jakim się identyfikuje.
- Identyfikuje się z kłamstwem? Iluzją? Wmawia sobie, że jest kimś innym, bo tak trudno przychodzi mu pogodzenie się z rzeczywistością? – spytałam, unosząc brwi sceptycznie.
Isabelle przygryzła wargę. Wyglądała, jakby próbowała nie stracić cierpliwości już po kilku zdaniach.
- Był okłamywany przez całe życie – rzekła cicho. – To, że zmieniło się te kilka literek za jego imieniem, nie czyni z niego innego człowieka. A ty… wymawiasz jego nazwisko jak obelgę.
- A jak inaczej może brzmieć cokolwiek, co łączy się z Valentinem? – powiedziałam z zacięciem. Sama myśl o tym zbrodniarzu powodowała, że skakało mi ciśnienie.
- Jace nie ma z nim nic wspólnego! Nie możesz ich wrzucać do jednego worka. Nie możesz go oceniać przez pryzmat tego, co zrobił jego ojciec.
Zapał dziewczyny był godny podziwu. Naprawdę wierzyła w to, co mówiła. Pokręciłam głową.
- Decyzję, co mogę robić i myśleć, a czego nie, lepiej pozostaw mi, jeśli można prosić.
Isabelle chyba w końcu naprawdę się zirytowała. Na jej policzki wstąpił delikatny rumieniec gniewu, oczy błyszczały. Teraz bardziej przypominała dziecko… którym właściwie wciąż była, choć kryła to za warstwą makijażu i maską pewności siebie. Bezradne, rozzłoszczone dziecko.
- Nie masz pojęcia, jak wyglądało jego życie. Oceniasz po pozorach. Nie próbujesz włożyć nawet odrobiny wysiłku, żeby nas poznać, bez wahania szufladkujesz… Dla ciebie świat jest tylko czarny i biały, ci źli i ci dobrzy? Gratuluję szerokich horyzontów. – Na koniec wypowiedzi machnęła ręką w bliżej nieokreślonym geście. Zauważyłam, że zaciskała pięści.
Trochę bawiła mnie ta jej złość, to, jak bardzo starała się przekonać mnie do swoich racji, choć to nie miało najmniejszego znaczenia.
- Odpuść sobie – powiedziałam spokojnie. – Nie przyjechałam tu na długo, mam tylko zadanie do wykonania. Zaraz odjadę i będziesz mogła o mnie zapomnieć. Szkoda twojej energii na spory o światopogląd.
Moje opanowanie chyba podziałało na nią jak kubeł zimnej wody, bo odezwała się już normalnym głosem.
- Świetnie, skoro tak szybko mamy się pożegnać się i zapomnieć, ty możesz sobie darować wykłócanie się o nazwisko Jace’a. Zachowaj lepiej swoją energię na tę wielką misję. – Sprytnie obróciła przeciwko mnie mój poprzedni argument. Z jej tonu z łatwością wyczytałam lekceważenie. Teraz to ona chciała wyprowadzić mnie z równowagi? Nie miałam pojęcia, czy to celowe zagranie, czy zrobiła to zupełnie nieświadomie, ale nie zamierzałam się dać sprowokować. Jednak kiedy zaczęłam mówić, z niezadowoleniem zauważyłam, że trochę mojej kamiennej obojętności zdołało się ulotnić.
- Ja nie zapomnę. Niech robi ze swoimi danymi osobowymi co mu się podoba, byleby nie używał mojego nazwiska.
- Uparta jesteś – westchnęła Isabelle. – Wiesz, my wcale nie musimy być wrogami… ale z takim nastawieniem nic więcej tu nie wskórasz.
Prychnęłam, rozbawiona. Czy ona się spodziewała, że moje największe marzenie to zawieranie z nimi przyjaźni na całe życie? Miałam ważniejsze sprawy na głowie.
- Jedyne, czego potrzebuję, to kilka informacji. Powiecie mi, co chcę wiedzieć, i będziecie wolni. Możemy to załatwić choćby jutro.
- Skąd pewność, że zechcemy z tobą współpracować? Nie mamy żadnego powodu, żeby ci pomagać.
- Jak wspomniałam, im szybciej to załatwimy, tym szybciej się mnie pozbędziecie. A przede wszystkim – wysunęłam swój podstawowy argument – macie obowiązek działać w zgodzie z interesami Clave, czyli zrobić wszystko, co konieczne do pojmania Valentine’a. To właśnie o nim chcę rozmawiać.
Tym razem to Isabelle zrobiło się wesoło. Jej śmiech jednak wcale nie rozładował napiętej atmosfery. Zaraz zresztą spoważniała.
- Mamy uwierzyć, że ty, zdaje się, że jeszcze niepełnoletnia, zostałaś oddelegowana z Alicante, żeby w pojedynkę schwytać Valentine’a? Naprawdę, mogłaś się postarać o lepszą historyjkę.
Przewróciłam oczami. Ta dyskusja już mnie męczyła, ponadto wysoki głos Isabelle świdrował mi czaszkę. Jak się okazało, krótka drzemka nie pozwoliła mi zregenerować wszystkich sił i wyraźnie czułam zaczątki pulsującego bólu, lada chwila gotowego wybuchnąć w mojej głowie pełną mocą.
- Porozmawiamy o tym jutro, dobra? Powiedz bratu i temu swojemu Jace’owi, którego tak zaciekle bronisz… niech będzie w południe. W bibliotece. Albo w kuchni. Zresztą, gdzie tam sobie chcecie.
- Najlepszy będzie duży pokój – zauważyła Isabelle. – Pokazać ci? – Wysiliła się na uprzejmość.
- Nie trzeba, jakoś trafię – mruknęłam na odczepnego, gotowa wreszcie odejść, ale ona miała jeszcze coś do powiedzenia.
- Ach, i to nie jest żaden mój Jace, ja po prostu…
Machnęłam ręką, bezgłośnie poruszyłam wargami w rytm słowa „nieważne” i zostawiłam ją z, jak udało mi się jeszcze zauważyć, dość bezradną miną. Na własny użytek wzruszyłam ramionami i powróciłam do swojej małej wycieczki. Korytarz ponownie zaprowadził mnie do kuchni, droga w przeciwnym kierunku zakończyła się w pokoju, który metalowa tabliczka na drzwiach opisywała jako izbę chorych, a potwierdzał to szereg metalowych łóżek przykrytych prostą, białą pościelą. Aktualnie sala ziała pustką. Potem poznałam jeszcze obszerne pomieszczenie z wygodnymi fotelami, kominkiem, sporym stołem i kilkoma porcelanowymi figurkami. Uznałam je za salon, gdzie miałam jutro przeprowadzić rozmowę z młodymi Lightwoodami i Morgensternem. W ciągu całego dnia nie spotkałam w Instytucie nikogo oprócz nich, co oczywiście nie dawało mi całkowitej pewności, ale pozwalało przypuszczać, że jak na razie jestem tu jedynym gościem.
Najwięcej czasu spędziłam w magazynie broni. Zgromadzone tu wszelkiego rodzaju narzędzia do walki z demonami i, w razie konieczności, Podziemnymi wzbudziły mój szczery zachwyt. Znalazło się tu kilka takich, których nigdy nie miałam w rękach i nabrałam ogromnej ochoty, by kiedyś je wypróbować… ale przecież nie zamierzałam zostać tu długo. Skorzystałam więc z okazji, by je przynajmniej dokładnie obejrzeć. Dotykałam kolejnych rękojeści, przymierzałam je do swoich dłoni, brałam próbny zamach… Poczułam się niemal jak na ćwiczeniach w Alicante.
Wreszcie z ciężkim sercem opuściłam magazyn. Powstrzymałam się od przywłaszczenia sobie czegokolwiek, na razie miałam pod dostatkiem własnego oręża. Szybko okazało się, że nieopodal znajdował się obszerny pokój o ścianach zasłoniętych lustrami. Za jedyny wystrój służyły tu zwieszające się z sufity liny i kilka podestów, a podłogę zaścielały miękkie materace. To z pewnością było miejsce przeznaczone do ćwiczeń.
Na końcu skierowałam swoje kroki do wyjścia z Instytutu. Minęłam kocura wypoczywającego na jednym z korytarzy. Zwierzę całkowicie mnie zignorowało, ja też nie poświęciłam mu najmniejszej uwagi. Zjechałam skrzypiącą windą na dół katedry i uchyliłam drzwi. Tam przez chwilę się zawahałam. Długie chwile spędzone w sali z bronią sprawiły, że nad Nowym Jorkiem zapadał już zmrok. Owszem, mogłam pokusić się o wycieczkę nocną porą, na pewno jakoś bym sobie poradziła… ale ogarniające całe ciało zmęczenie powstrzymało mnie przed tą decyzją. Nie chciałam znaleźć się sama, w ciemności, w mieście, którego nie znałam nawet z mapy… w mieście, które należało do świata tak innego niż mój dotychczasowy. Ta odmienność uderzała we mnie z każdej strony – czułam ją w przesyconym zapachem spalin wieczornym powietrzu, słyszałam w gwarze ulic i trąbieniu samochodów. Nowoczesne, lśniące odbijającymi się od szyb ostatnimi promieniami słońca wieżowce niemalże przyprawiały mnie o klaustrofobię po wieloletnim oglądaniu kameralnych uliczek wypełnionego niską zabudową Alicante. I technologia – komputery, telefony komórkowe, telewizory, odtwarzacze muzyczne, automaty z napojami, dziesiątki urządzeń działające po przyciśnięciu właściwego guzika. Słyszałam coś o tym wszystkim, ale nigdy nie miałam z tym styczności. To, czym żył świat Przyziemnych, nie miało wstępu do miasta chronionego magią… miasta, w którym żyli nieuleczalni tradycjonaliści.
Jak się tu czułam? Inaczej. Trudno mi było przyjąć do świadomości taki ogrom nowych bodźców już pierwszego dnia. Miałam wrażenie jakbym trafiła do snu, poznała coś, czego nigdy sobie nawet nie wyobrażałam. Nie wiedziałam, jak można było żyć w takim miejscu. Panujący tu tłok i ogarniający wszystkich mieszkańców pośpiech, nieustanna pogoń za nie wiadomo czym… samo obserwowanie tego wyścigu mnie męczyło. Pocieszałam się, że zostanę tu zapewne jedynie kilka dni, a potem wrócę do kojącego spokoju życia, które znałam. Ten wyjazd mogłam potraktować jako zwykłą przygodę. Nawet dobrze byłoby wykorzystać okazję, aby zwiedzić miasto, poznać część świata, do której najprawdopodobniej już nigdy nie wrócę… bo po co?
Potrząsnęłam głową. Nie mogłam dać się rozproszyć. Mój jedyny cel stanowiło odnalezienie Valentine’a. To nie spacery po Nowym Jorku były dla mnie życiową szansą, tylko konfrontacja z człowiekiem, który odpowiadał za zniszczenie wszystkiego, co mogłam kochać. Krew zapłonęła w moich żyłach nowym ogniem, wywołując chęć do natychmiastowego działania.
- Jutro – obiecałam sobie. – Już jutro zacznę cię szukać, Morgenstern…
Słońce zdążyło się całkowicie skryć za horyzontem, wpuszczając na ciemnogranatowe niebo swojego wieczornego następcę. Tu noc miała zupełnie inne oblicze niż w Idrisie. Światła zalewające blaskiem każdą ulicę i każdy budynek rozjaśniały też nieboskłon, przez co tak trudno było dostrzec jakąkolwiek gwiazdę. Księżyc wydawał się znacznie mniejszy, odległy i blady.
A mimo wszystko są ludzie, którzy to miejsce kochają najbardziej na świecie, pomyślałam, kiedy podmuch jeszcze ciepłego wiatru łagodnie zawiał mi w twarz, wichrząc włosy i rozwiewając poły sweterka. Rozłożyłam ramiona i przymknęłam oczy, czując się jak ptak szybujący w przestworzach. W takich chwilach budziła się we mnie dusza romantyczki, coś, czego istnieniu zazwyczaj zaprzeczałam nawet przed samą sobą. Maska twardej i zdecydowanej Nocnej Łowczyni na krótko uleciała gdzieś z wiatrem. Ta chwila należała do mnie i tylko do mnie. Moment słabości i wytchnienia, o którym miałam natychmiast zapomnieć… ale póki trwał, mogłam się nim cieszyć do granic możliwości.
W końcu zmęczenie spowodowane podróżą, zmianą czasu i wieloma nowymi wrażeniami wzięło nade mną górę. Wślizgnęłam się do starej katedry, jedynej oazy spokoju w tym obcym świecie, i zaczęłam rozglądać się za swoim pokojem. Miałam nadzieję, że podczas spaceru po Instytucie zdołam zapamiętać układ pomieszczeń, wręcz stworzyć sobie w umyśle jego przejrzystą mapkę, ale się przeliczyłam. Może jedno popołudnie to za mało, aby naprawdę poznać to miejsce, a może to natłok myśli i ból głowy ograniczył moje zdolności zapamiętywania. Dość stwierdzić, że teraz bezradnie błąkałam się po korytarzach, a przed oczami wirowały mi obrazy kolejnych odwiedzonych dziś pokoi, ale brakowało między nimi jakichkolwiek połączeń. Nie miałam pojęcia, jak wśród szeregu jednakowych drzwi odnajdę te, które wybrałam na chybił trafił kilka godzin temu na swoje miejsce zamieszkania. Powieki mi ciążyły, głowa pulsowała bólem… Powinnam zaglądać do każdego z nich, poszukując swoich rzeczy? To brzmiało absurdalnie, a nogi już się pode mną uginały. W końcu zdecydowałam się przespać w pierwszym z brzegu pokoju, w końcu i tak wszystkie były puste. Nie rozejrzałam się nawet po pomieszczeniu, do którego trafiłam, tylko półprzytomnie zwaliłam się na łóżko, osuwając wszelkie myśli o Valentinie i moich bagażach na dzień jutrzejszy. Nie minęła nawet minuta, a już spałam.
* * *
Wreszcie mnie oświeciło i doszłam do wniosku, że przydałaby mi się dobra beta. Pytanie, jak taką znaleźć… Ktoś ma do tego predyspozycje, ochotę i trochę wolnego czasu? A może znacie kogoś, kogo możecie polecić?
Udanych wakacji, moi drodzy. Bawcie się dobrze, wypocznijcie i niech wena Was nie opuszcza ;*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Grafika

Szablon wykonała dla mnie Daf. Dziękuję!

Obserwatorzy