Jak
tylko wyszłam z Instytutu, dostrzegłam znaną mi już strzechę loków skąpaną w bladym świetle
latarni po drugiej stronie ulicy. Pomachałam Tallulah, żeby dać znać, że ją
zauważyłam, i ruszyłam w stronę najbliższego przejścia dla pieszych.
Na
miejscu okazało się, że obok czarownicy stała jeszcze jedna dziewczyna o
długich, jasnych, falowanych włosach. Marigold.
-
Co ona tutaj robi?! – zapytałam na wstępie, nawet nie kryjąc wrogiego tonu w
moim głosie. Zabierać Marie do kryjówki Podziemnych… zabierać Marie
gdziekolwiek, skoro jeszcze niedawno leżała bez sił po ataku demona… to
skrajnie nieodpowiedzialny pomysł.
-
Hej, hej, spokojnie. – Tallulah wyciągnęła ręce w pokojowym geście. – Miejsce,
do którego idziemy, jest zupełnie bezpieczne dla Przyziemnych. Ciągle się tam
kręcą całe tłumy. A Marie ma dość sił, żeby spędzić dwie czy trzy godzinki na
własnych nogach, nie musisz na nią tak chuchać. Założę się, że wcale nie
miałabyś ochoty zostać ze mną sam na sam.
Tu
przyznałam jej rację. Nie byłam pewna, czy bez Marie w roli mediatorki nie
skoczyłybyśmy sobie do gardeł.
Tallulah
zlustrowała mnie od stóp do głów i westchnęła ciężko.
-
Mogłam się tego spodziewać – powiedziała zbolałym głosem. – Co ci mówiłam o
stroju, hm?
Rzeczywiście,
moja marna próba ubrania się „imprezowo” okazała się naprawdę żałosna w
porównaniu z wyglądem dziewczyn. Najwyraźniej nowojorska definicja imprezy
odbiegała znacząco od wszystkiego, co znajdowało się w mojej szafie. I tak
Marigold miała na sobie ciemne, dopasowane dżinsy, zestawione z długą bluzką na
grubych ramiączkach, gęsto pokrytą małymi, plastikowymi kółeczkami, które
odbijały każdy złapany promień światła, skrząc się srebrzyście na całej
powierzchni. Z kolei Tallulah ubrała niezwykle krótką sukienkę, odsłaniającą
całe ramiona i dekolt, utrzymaną w kolorze głębokiej, nasyconej czerwieni. W
moim odczuciu charakter stroju psuł masywny zamek błyskawiczny biegnący przez
całą jego długość w centralnej części, ale Tallulah chyba takie dziwactwa nie
przeszkadzały. Podobne wrażenie robiły na mnie jej buty, sięgające za kolana,
wykonane z lśniącej skóry i sznurowane z przodu. Rzecz jasna, zakończone były
wysokim, cieniutkim obcasem. Całości obrazu dopełniały dziwaczne rajstopy z
czarnej siateczki o sporych oczkach oraz ozdoba na szyi, coś w rodzaju
skórzanej obroży.
W
takim towarzystwie wyglądałam, jakbym spadła z księżyca w swojej grzecznej,
długiej spódnicy, a spojrzenie Tallulah zdecydowanie to potwierdzało.
Otworzyłam
usta, żeby spróbować się wytłumaczyć, ale czarownica tylko machnęła ręką.
Chwyciła mnie za ramię i pociągnęła w kierunku parku, a Marigold posłusznie
podreptała za nami.
Tallulah
wciągnęła mnie w gęste skupisko krzaków, rozejrzała się dookoła i kiedy uznała,
że nikt nas nie podgląda, stwierdziła radośnie, że trochę mnie poprawi.
Wzdrygnęłam się na myśl o stroju podobnym do jej ubrań, ale postanowiłam być
dzielna. Musiałam wreszcie dostać się do nowojorskich Podziemnych, a skoro
obowiązywała wśród nich taka dziwna etykieta… pozostawało mi tylko potulnie się
dostosować.
Czarownica
zauważyła moje sztylety, ukryte pod spódnicą.
-
Pozwolisz…?
Nie
czekając na moją reakcję pożyczyła sobie jeden z nich. Następnie przyłożyła go
do jakiegoś losowego punktu na wysokości połowy moich ud, zdaje się, że
przedziurawiła przy tym materiał, i wymruczała coś pod nosem. Błysnęło,
błękitna iskra przeszła z jej dłoni przez ostrze i zapłonęła bladym, zimnym
kręgiem dookoła moich nóg. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, po którym dolna
część spódnicy zwyczajnie zniknęła, a ja nagle miałam nogi odsłonięte w nie
mniejszym stopniu niż Tallulah. Podobną czynność powtórzyła przy mojej bluzce,
która z prostego t-shirtu przeistoczyła się w top z tylko jednym ramiączkiem.
Jakby tego było mało, wynalazła gdzieś błotnistą kałużę, w której zamoczyła
palec i namalowała dziwny wzór na resztce mojej spódniczki. Obrazek zapłonął
podobnym błękitnym ogniem i po chwili materiał stał się bardziej elastyczny,
nieco śliski, ciaśniej opleciony dookoła nóg. Kolejny wzór wylądował na bluzce,
tym razem wykonany ze zwykłej ziemi, co poskutkowało zmianą koloru tkaniny na
czerń. Miałam wrażenie, że gdzieniegdzie dostrzegałam na niej srebrzyste
błyski, ale może tylko mi się wydawało. Na koniec Tallulah zajęła się moimi
butami. Położyła na noskach po złamanej gałązce, posypała odrobiną jakiegoś
brudnego piachu i z wyrazem wielkiego zadowolenia na twarzy pstryknęła palcami.
W następnym momencie zachwiałam się na nogach. Moje stopy wieńczyło dokładnie
to, czego tak bardzo się obawiałam – bardzo ładne, bardzo wysokie i bardzo
niestabilne granatowe szpilki, pokryte silnie błyszczącymi drobinkami.
-
O nie. Wiele mogę znieść, ale tego po prostu nie dam rady. Ona – wskazałam na
Marie, która cały czas stała obok i przyglądała się sztuczkom Tallulah z
wyraźnym zafascynowaniem – może mieć płaskie buty! – Rzeczywiście, Marigold
miała na sobie czarne, skromne buciki, głęboko wycięte, ale pozbawione takich
irytujących akcentów jak ogromne obcasy.
-
Słońce, balerinki nie będą ci pasowały do tej spódniczki – cmoknęła Tallulah z
przyganą. – Musisz w niej podkreślić nogi. Przymknij oczy, to spróbujemy ci
zrobić jeszcze jakiś makijaż – poleciła.
Jęknęłam
cicho, ale nie próbowałam więcej się sprzeciwiać. Chciałam jak najszybciej mieć
to za sobą i wreszcie przejść do właściwiej części planu. Tallulah znowu mnie
czymś pomazała. Wolałam nawet nie wiedzieć, jakie paskudztwo uznała za
właściwie dla mojej twarzy, ale już po chwili poczułam mrowienie, które musiało
oznaczać działanie czaru. Otworzyłam oczy i po zachwycie na twarzy czarownicy
domyśliłam się, że teraz wyglądałam podobnie jak ona czy Marie, z podkreślonymi
na ciemno oczami, pałającymi różem policzkami i pomalowanymi ustami.
-
Jak ci się podoba? - spytała przyjaciółkę.
-
Jest idealnie – oświadczyła Marie z uśmiechem, w którym wyczytałam cień
pobłażliwości. Chyba tylko Tallulah była tak zakręcona na punkcie dziwnych
strojów.
-
Świetnie, to znaczy, że teraz możemy już iść. – Wyciągnęłam je obie z krzaków
na ciemniejącą parkową alejkę. – Prowadź.
-
Sekundkę. Powinnaś jeszcze pozbyć się tego. – Tallulah wskazała na wystające
spod króciutkiej spódniczki ostrze sztyletu.
Zaklęłam
cicho.
-
Nie ma mowy – warknęłam. – To najważniejsza rzecz, jaką mam przy sobie.
-
No to musisz się liczyć z tym, że niełatwo będzie ci wzbudzić zaufanie. Już sam
fakt bycia Nefilm nie ułatwia ci zadania, ale z nożem w pogotowiu nie
przekonasz do siebie nikogo.
-
Więc zrób coś! Oddaj mi moją spódnicę, nie wiem, cokolwiek…
Po
chwili namysłu Tallulah rzuciła jakieś zaklęcie, po którym broń stała się
niewidoczna, choć wciąż czułam jej dotyk na udzie. Sprytne. Taki niewidzialny
oręż mógłby stać się niespodziewanym atutem w walce. Zdecydowanie warto byłoby
skorzystać z takiego czaru przy poważniejszych okazjach.
W
drodze do metra – już powoli się przyzwyczajałam, że w Nowym Jorku trudno
gdziekolwiek dotrzeć pieszo, jeśli nie chce poświęcić się na to całego dnia –
dziewczyny wyjaśniły mi, że idziemy do klubu, w którym stykają się dwa światy.
Z jednej strony pojawiali się tam zwyczajni, niczego nieświadomi Przyziemni, szukający
dobrej zabawy w niecodziennym klimacie, z drugiej zjawiały się magiczne
stworzenia wszelkiego rodzaju, od wampirów i wilkołaków przez Nefilim… aż po
demony.
-
Czasem zdarzy im się tam zajrzeć – wyjaśniła beztrosko Tallulah. – Ale nawet
jeśli jakiegoś zobaczysz, nie próbuj wszczynać zamieszania. Tym razem lepiej
skup się na tym, co zamierzasz zrobić… Hej, co ty właściwie zamierzasz zrobić?
Szeptem,
żeby przypadkiem nikt z pasażerów mnie nie usłyszał – choć tak naprawdę to
nazwisko nic by im nie powiedziało – wyjaśniłam, że poszukuję jakiegokolwiek
śladu Valentine’a Morgensterna.
-
Próbujesz znaleźć Nocnego Łowcę, który parę lat temu narobił kłopotów… i umarł?
– zdziwiła się Tallulah.
-
Masz trochę nieaktualne informacje. Okazało się, że wcale nie jest taki martwy,
jak Clave by sobie życzyło… i może narobić czegoś, przy czym poprzednie kłopoty
to zaledwie drobny wybryk.
Liczyłam,
że Podziemni, których spotkam w klubie, okażą się uważniej śledzić najnowsze
plotki. W tej sytuacji byłabym nawet gotowa grzecznie rozmawiać z demonami,
gdyby się jakieś trafiły – odnosiłam wrażenie, że to właśnie one mogą najwięcej
wiedzieć o Valentinie.
Na
następnym przystanku Marie oświadczyła, że musimy wysiadać, i po chwili
znalazłam się na kolejnej typowej nowojorskiej uliczce, z gęsto poustawianymi
kilkupiętrowymi budynkami po obu jej stronach. Przed jednym z nich utworzyła
się spora kolejka młodych ludzi w nawet bardziej wymyślnych strojach niż nasze.
Migający na niebiesko szyld głosił, że klub nosił nazwę Pandemonium. Całkiem
trafną biorąc pod uwagę to, czego się już o nim dowiedziałam.
Marigold
poprowadziła nas na koniec kolejki. Perspektywa długiego oczekiwania wcale mnie
nie zachwyciła, ale ogonek posuwał się całkiem sprawnie. Dziewczyny pogrążyły
się w rozmowie na swoje tematy. Wyłapując nieuważnie niektóre fragmenty
wywnioskowałam, że Tallulah uczęszczała razem z Marie do zwykłej, ludzkiej
szkoły. Jednocześnie prześlizgiwałam się wzrokiem po tłumie w kolejce, próbując
już na wejściu wypatrzyć kogoś interesującego. Wydawało mi się, że w pewnym
momencie dostrzegłam błysk wampirzych kłów.
Wreszcie
dotarłyśmy do wejścia, gdzie mężczyzna w przybrudzonej, opinającej się na
potężnych mięśniach koszulce zmierzył nas znudzonym spojrzeniem i machnięciem
ręki wskazał wnętrze klubu. Tallulah uśmiechnęła się z satysfakcją. Wzięłam
głęboki wdech i zrobiłam krok do przodu, prosto do nowojorskiego królestwa
dobrej zabawy dla każdego możliwego stworzenia.
Każdego
oprócz mnie. Wnętrze klubu wywołało we mnie raczej chęć ucieczki niż poddania
się nastrojowi. Panowała tam ciemność przerywana migającymi, zbyt jaskrawymi
światłami, od których natychmiast zakręciło mi się w głowie; salę spowijały
kłęby białawego dymu, a dudniąca parodia muzyki raniła uszy. Centralną część
pomieszczenia zajmowali ciasno stłoczeni ludzie, wykonujący dziwaczne, nerwowe
ruchy. Bliżej ścian, na tyle, na ile mogłam widzieć przez przerzedzające się
gdzieniegdzie opary, ustawiono stoliki i różnego rodzaju siedzenia, lecz
większość z nich wyglądała na zajętą. Tuż przy wejściu, po mojej lewej stronie,
ciągnęła się długa lada, przy której obsługa podawała coraz to nowe napoje
spragnionym klubowiczom.
Nigdy
w życiu nie widziałam takiego miejsca.
-
I co… teraz? – spytałam bezradnie. Miałam wrażenie, że mój głos zniknął w
kakofonii dźwięków.
Tallulah
nachyliła się bliżej.
-
Co mówisz?! – wrzasnęła prosto do mojego ucha.
-
Pytam co teraz! – powtórzyłam głośniej. Trudno było tu liczyć na spokojną
rozmowę.
-
Baw się! – poleciła czarownica. Łatwo powiedzieć. – Zachowuj się jak wszyscy!
Tallulah
popchnęła mnie w kierunku zatłoczonego parkietu. Zachwiałam się pod impetem
pchnięcia, szybko jednak odzyskałam równowagę i spróbowałam zachować spokój,
wciskając się między tańczących. Postanowiłam po prostu ich naśladować.
Szybko
podłapałam podstawowe ruchy. Wystarczyło kręcić biodrami, wyginać tułów,
przestępować z nogi na nogę, nie ruszając się jednak przy tym z miejsca, od
czasu do czasu nie zaszkodziło użyć też rąk. Jednostajne pulsowanie muzyki
wskazywało banalny rytm, każdy kolejny utwór brzmiał właściwie tak samo. W
rozbłyskach kolorowego światła widziałam osobliwe, wymalowane twarze dookoła
mnie, zanim jednak zdążyłam komuś dokładniej się przyjrzeć, światło gasło lub
zmieniało kierunek, czasem buchał też gęstszy dym, całkowicie ograniczając
widoczność. Momentami czułam innych tańczących ocierających się o mnie, innym
razem znowu to ja kogoś uderzałam, gubiąc się w sekwencji pozbawionych sensu
ruchów. Nie mogłam pozbyć się wrażenia, że zachowywałam się co najmniej
idiotycznie, a nie mniej głupio wyglądałam.
Wreszcie
uznałam, że tyle wystarczy. Przecisnęłam się między ludźmi w stronę najbliższej
ściany, oparłam o nią i wzięłam głęboki oddech – choć zamiast dopływu
zbawiennego tlenu poczułam tylko lekko duszące kłęby sztucznego dymu. Cały ten
pomysł był beznadziejny. Owszem, Pandemonium wibrowało magią, ale zupełnie nie
potrafiłam się tu odnaleźć.
Podpierałam
ścianę, walcząc z falami mdłości i poczuciem upokorzenia. Najchętniej
wróciłabym do swojego cichego, równomiernie oświetlonego pokoiku, lecz…
Valentine. Ta jedna myśl trzymała mnie na miejscu, nakazując walkę z naturalnym
instynktem ucieczki z tego piekła. Nie mogłam wyjść nawet nie próbując z kimś
porozmawiać, nie miałam jednak pojęcia, jak w ogóle zacząć. Niedaleko widziałam
ciasno splecioną parę, obściskującą się w kącie sali. Dziewczyna co prawda wyróżniała
się dzięki wściekle czerwonym włosom, ale była zwykłą Przyziemną. W tłumie
zbitym na parkiecie musieli znajdować się jacyś Podziemni, lecz brakowało mi
odwagi, by tam wrócić. Pozostawało mi przyjrzeć się ludziom okupującym stoliki.
Nogi miałam jednak jak z waty i nie potrafiłam ruszyć się z miejsca.
-
Fajne tatuaże! – krzyknął jakiś chłopak w podziurawionych spodniach. Zniknął w
tłumie, zanim zorientowałam się, że chodziło mu o moje Znaki, gęsto oplatające
ramiona.
Mogłabym
być jedną z nich. Dziewczyną w wysokich obcasach i z tatuażami, kolejną z tłumu
imprezowiczek. Podejść kogoś niezauważenie, wdać się w pozornie niewinną
rozmowę, może wyciągnąć go w jakieś spokojniejsze miejsce, by zadać kilka
ważniejszych pytań i nie uronić ani słowa z odpowiedzi. To brzmiało tak prosto,
tak pewnie wyobrażała to sobie Tallulah. Tylko że ja… nie potrafiłam. Nie
umiałam wczuć się w atmosferę, zachowywać się tak jak inni, potrzebowałam
przewodnika, pomocy. Sama mogłam tylko stać pod ścianą, wymyślać sobie od
idiotek, a jednocześnie dziwić się nad głupotą tego świata.
Po
pewnym czasie, który wydawał mi się wiecznością, ale w rzeczywistości trwał
pewnie zaledwie kilka chwil – spróbowałabym mierzyć go ilością piosenek, ale
rzadko kiedy mogłam zauważyć między nimi większą różnicę, więc ciągle gubiłam
się w rachunkach – z tłumu tańczących odłączyła się postać, której górna część
stroju aż raziła w oczy zmieniającymi się różnobarwnymi rozbłyskami. Dopiero
kiedy stanęła tuż przede mną, rozpoznałam Marie, Marie roześmianą i z
błyszczącymi oczami. Ona chyba lepiej rozumiała ten rodzaj zabawy.
-
Hej, co tak stoisz sama? Wszystko w porządku? – zapytała troskliwie.
Wyjaśniłam
jej pokrótce, jak bardzo nie pasuję do miejsca takiego jak to. Czułam, że
zdzieram sobie gardło, żeby moje słowa były w ogóle słyszalne dla osoby
stojącej kilka centymetrów ode mnie.
Wtedy
Marie postanowiła mnie gdzieś zaprowadzić, a ja kurczowo trzymałam się jej
dłoni, żeby nie zgubić jej w tłumie obcych postaci. Po chwili stanęłyśmy przed
obliczem Tallulah, która siedziała przy barze i śmiała się do rozpuku,
słuchając jakiegoś faceta z, jak zauważyłam, tatuażami, czyli zwykłymi
obrazkami, w których nie mogłam dopatrzyć się ani krzty magii. Na nasz widok
odprawiła go skinięciem dłoni.
Marigold
coś jej wytłumaczyła, wskazując na mnie, ale znajdowałam się za daleko, by
słyszeć choćby słowo. Byłam przy tym zbyt zajęta staniem jak kołek i czuciem
się jak idiotka. Tallulah uśmiechnęła się przewrotnie. Wezwała barmana,
zamieniła z nim kilka zdań, po czym wylądowała przed nią szklaneczka wypełniona
wściekle różowym płynem.
-
Wypij to. – Wręczyła mi napój.
Zrobiłam
wielkie oczy.
-
Co to jest? – zapytałam podejrzliwie. Słyszałam wystarczająco dużo historii o
magicznych napojach, które powodowały przykre konsekwencje, żeby zachować
ostrożność.
-
Nic strasznego, nie bój się. Poczujesz się lepiej.
Ta
perspektywa brzmiała kusząco, ale intensywny kolor wcale mnie nie przekonywał.
Tallulah
wyraźnie widziała moje wahanie.
-
No co, nie ufasz mi?
Szczerze
mówiąc… nie, nie ufałam szalonej czarownicy, poznanej zaledwie kilka godzin
temu. Ale… Mój wzrok spoczął na Marie, pogodnie uśmiechniętej za plecami
przyjaciółki. Jej… być może… jej potrafiłabym zaufać.
Wypiłam
całą zawartość szklanki jednym haustem. Smakowała dziwnie, wyczuwałam w niej
nutki zgniłej słodyczy, a po przełknięciu pozostawiała w ustach palącą ostrość.
Wolałam nie pytać, co to właściwie było.
Tallulah
pociągnęła nas obie na parkiet. Nie protestowałam. Znacznie lepiej czułam się w
ich towarzystwie niż samotnie pod ścianą. One wiedziały, jak się tu bawić, a ja
odnosiłam wrażenie, jakby ich swoboda udzielała się i mnie.
Znowu
tańczyłam, wykonywałam te same ruchy, co poprzednim razem, ale już nie wydawały
mi się śmieszne i pozbawione sensu. Słyszałam muzykę, hipnotyczny,
wszechogarniający rytm, który przenikał mnie całą i wyzwalał nieznane pokłady
energii. Ciało samo reagowało odpowiednimi posunięciami, wystarczyło zrzucić
ograniczające mnie bariery, a zaczęłam czuć.
Teraz nie musiałam podpatrywać innych, mogłabym zostać na parkiecie zupełnie
sama i wiedziałabym, co robić. Jednak miałam koło siebie znajome twarze
Marigold i Tallulah, które, byłam tego pewna, odczuwały to samo co ja i w ten
sposób, dzięki przynależności do jakiejś wspólnoty, to wszystko nabierało
jeszcze więcej sensu. Szybko zrobiło mi się gorąco, ale nie obawiałam się
zmęczenia. Z moją kondycją Nefilim mogłabym bez trudu przetańczyć całą noc na
najwyższych obrotach.
Nie
miałam już żadnych hamulców. Moje ciało poruszało się swobodnie, zgodnie ze
wskazaniami muzyki, końcówki włosów smagały mnie po twarzy, a ja zapomniałam o
całym świecie. Liczyło się tylko tu i teraz. Przestałam martwić się obcasami –
przyzwyczaiłam się do innego ułożenia stopy, a zdawałam sobie sprawę, że
wyglądam w nich oszałamiająco. Stało się to nagle źródłem niesamowitej radości
– tańczyć najlepiej i być najpiękniejszą, bo tak, według tutejszych kryteriów
mój skąpy strój okazywał się piękny i cieszyłam się, że Tallulah nie pozwoliła
mi wejść na imprezę w poprzednich, żałośnie skromnych ciuchach. Czułam się
królową parkietu, najbardziej ponętną i najsprawniejszą, królową mojego
jednoosobowego show, bo przecież nikt na mnie nie zwracał uwagi, każdy zajmował
się sobą, ale co z tego, w swoim własnym świecie to ja byłam naj. Ja, ja, ja.
Naj, naj, naj, dudniło mi w głowie w rytm muzyki.
Nagle
poczułam na nagiej skórze ramion dotyk, gorący jak sam taniec. Ktoś tańczył
razem ze mną, dostosowywał swoje ruchy do rytmu mojego ciała, tak jak robiło to
wiele innych par. Nie widziałam już ani Marie, ani Tallulah, ale nie
przeszkadzało mi to. Dałam się prowadzić muzyce i wszystko działo się samo, jak
za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, jakbym oglądała cudze życie, bo to
niemożliwe, żebym to była ja, poważna Skyeline Wayland, Nocna Łowczymi o
surowych zasadach i jednym jedynym celu. Z drugiej strony czułam to wyraźnie –
upajającą lekkość tańca, satysfakcję, że ktoś zwrócił na mnie uwagę, ciepłą
bliskość zupełnie nieznanego chłopaka i buzujący w żyłach różowy napój.
Zdawało
się, że tańczyliśmy bez końca, coraz ciaśniej przylegając do siebie w
nieustannym ścisku tłumu. Oślepiające migotanie wielobarwnych świateł
uniemożliwiało mi przyjrzenie się rysom partnera i nawet specjalnie się nie wysilałam,
by to zrobić. Jego wygląd nie miał najmniejszego znaczenia, dopóki poruszał się
w tym samym rytmie co ja.
Po
jakimś czasie dopadło go zmęczenie, choć ja nie miałam nawet przyspieszonego
oddechu. Chętnie zostałabym na parkiecie, ale zaciągnął mnie do baru, a ja nie
protestowałam. Mówił coś do mnie, jakieś ciche słowa bez znaczenia, którym się
w ogóle nie przysłuchiwałam. Odpowiadałam tylko radosnym chichotem, co wcale go
nie rozgniewało. Widocznie nie pytał o nic ważnego.
Wylądowała
przede mną szklanka z napojem, większa niż poprzednim razem, bliźniaczo podobna
dostała się też jemu. Płyn miał złowróżbny kolor bezgwiezdnego nieba, brakowało
mu słodkiego posmaku. Wypiłam jednak bez oporu, pchana niezrozumiałą gotowością
do najbardziej szalonych i nieodpowiedzialnych postępków. Cóż był wart
rozsądek, skoro tak dobrze się bawiłam?
Nawet
tutaj, na siedząco, czułam pulsowanie muzyki w każdym skrawku ciała i nie
mogłam się powstrzymać przed rytmicznym kołysaniem. Po chwili odpoczynku
towarzyszący mi chłopak zgodził się wrócić na parkiet i tam znów byłam w swoim
żywiole. On nie odstępował mnie na krok i kiedy zaczęło kręcić mi się w głowie
od nadmiaru wrażeń zawiesiłam się mu na szyi. Od tego momentu tańczyliśmy
razem, jak jeden organizm, a jego ramiona kilka razy uchroniły mnie przed
upadkiem. Dzięki moim wysokim szpilkom znajdowaliśmy się na jednym poziomie,
mogłam spojrzeć mu prosto w oczy, choć nie widziałam w nich nic oprócz
migotliwych rozbłysków światła. Dotykaliśmy się każdym skrawkiem ciała,
przyklejone do siebie nogi, brzuchy, twarze… usta. Poczułam jego usta na
swoich, ciepłe i miękkie, i zdumiewająco zachłanne, ale muzyka hipnotyzowała, a
kolorowe drinki uderzały do głowy, więc poddawałam się wszystkiemu bez oporu.
Chłopak smakował dymem, nie sztucznymi kłębami z klubu, ale prawdziwym
tytoniem. W potoku gorąca pojawiło się nagle ostre ukłucie, coś małego i
gładkiego, co uderzało o zęby. Domyśliłam się, że to kolczyk w języku, w tej
sali widziałam ludzi z kolczykami w każdej możliwej części ciała. Z jakiegoś
powodu strasznie mnie to rozbawiło.
Coraz
bardziej wieszałam się na moim partnerze. Miałam wrażenie, że nogi nie do końca
współpracują z resztą mojego ciała. Chłopak musiał to zauważyć, bo z trudem
zwlókł mnie z parkietu w okolice stolików. Zauważyłam wygodną, zupełnie pustą
kanapę i rzuciłam się na nią z wariackim okrzykiem radości, zapominając o
towarzyszu. Sufit wydawał się wirować w rytm muzyki. Parę razy przymknęłam i
otworzyłam oczy, ale widok się nie zmienił, jedynie światła za każdym razem padały
pod trochę innym kątem.
-
Wooow – westchnęłam przeciągle. Wydałam z siebie krótki, gardłowy śmiech. Tak
mi się spodobało brzmienie mojego głosu, teraz trochę zachrypniętego, że
zaczęłam wykrzykiwać przypadkowe słowa podchwycone z puszczanej właśnie piosenki.
W tych chwilach, kiedy milkłam i docierała do mnie muzyka, zauważałam, że
trochę mijałam się z rytmem, ale i tak byłam irracjonalnie zadowolona z siebie.
Wreszcie
podniosłam się do pozycji siedzącej – wirował już nie tylko sufit, lecz cała
sala – i rozejrzałam się za czymś do picia. Długi taniec obudził ogromne
pragnienie, a od darcia się na cały głos rozbolało mnie gardło. Zauważyłam na
stole szereg szklanek różnego rozmiaru, w większości pustych, ale nie
całkowicie. Pochwyciłam znajdującą się najbliżej mnie, wypełnioną do połowy
ciemnoczerwonym napojem. Wypiłam łapczywie całą zawartość, rozkoszując się
kojącym chłodem, potęgującym jeszcze wrażenie ostrości smaku.
-
To moje – powiedział ktoś, kto nie wiadomo skąd wziął się na kanapie tuż obok
mnie. Miał stalowy głos, który, choć spokojny, pozostawał doskonale słyszalny
mimo muzyki.
Wybełkotałam
coś w odpowiedzi – teraz nie tylko nogi, ale i usta nie chciały ze mną
współpracować. Oplotłam ramiona wokół chłopaka. Zdziwiło mnie bijące od niego
zimno – jeszcze przed chwilą był równie rozpalony co ja. To pewnie przez ten
lodowaty napój, może to ja się wychłodziłam. A może… to nie był ten sam
chłopak? Skąd mogłam mieć pewność? Przecież nie pamiętałam nawet, jak on
wyglądał. Wiedziałam tylko, że nosił małą, metalową kulkę w języku. W takim
razie musiałam go pocałować, wtedy go rozpoznam, a jeśli okaże się, że to nie
on… będę miała nowego wielbiciela. Zachichotałam i zaczęłam szukać jego ust.
Początkowo nie umiałam trafić we właściwe miejsce i obcałowałam mu pół twarzy,
podczas gdy on siedział sztywno, nie okazywał żadnego zaangażowania, ale też
nie próbował mnie odepchnąć. Wreszcie poczułam jego wargi, równie chłodne jak
reszta ciała. Teraz to ja byłam tą zachłanną, gwałtowną, niecierpliwie
poszukiwałam odpowiedzi. Nie udało mi się odnaleźć kolczyka, może go
przegapiłam, a może tym razem naprawdę całowałam innego chłopaka… Co to za
różnica?
Poczułam
lekki ból w ustach. Oderwałam się od partnera, przejechałam dłonią po twarzy i
poczułam coś lepkiego.
-
Ostry jesteś – wymruczałam mu do ucha niewyraźnie.
Cały
czas zachowywał się obojętnie. Nie podzielał mojego entuzjazmu, wydawało mi
się, że patrzył na mnie nawet z lekką drwiną… ale nie ruszał się z miejsca.
-
Trzyyymaj mnie – jęknęłam, kiedy poczułam, że kręcący się świat przyspieszył
obroty.
A
potem były już tylko jego chłodne ramiona.
*
*
*
Z
ogromnymi podziękowaniami dla Ig,
która sama swoją obecnością potrafi dokonać tego, co wydawało się niemożliwe.
Plus Klausik, love! <3